Translate

wtorek, 31 lipca 2012

Rozdział dwunasty: Strzał.


Mijali bardzo piękne, wyludnione miejsca. Strzelnica, dla bezpieczeństwa, oddalona była od zabudowań. Gdy dojechali chłopiec zauważył, że przypominała mały poligon. Oprócz celów ustawionych w różnych miejscach był tam też jakby tor do biegania, dalej nawet coś podobnego do toru przeszkód. Obok jakieś ściany, zapewne udające wnętrze budynku. Była to wspaniała, chociż mała, baza szkoleniowa.
- Mały, jeśli chcesz się nauczyć dobrze strzelać musisz też być silny, by siła odrzutu nie wyrwała Ci broni z ręki, ani nie zrobiła krzywdy – powiedział blondwłosy, gdy tylko wysiedli.
- Rozumiem. Postaram się, by był pan ze mnie dumny – uśmiechnął się słodko. Ostatnio często to powtarzał.
- To może najpierw zrobimy razem kilka okrążeń? O, Gilbert już idzie – istotnie jasnowłosy mężczyzna zbliżał się do nich z uśmiechem.
- Czekałem na was. Już wszystko gotowe. Moża zaczynać rozgrzewkę – pogłaskał chłopca po głowie i uśmiechnął się do brata.
- No to najpierw dziesięć okrążeń – powiedział największy mężczyzna.
- Zgłupiałeś? Toć to dziecko! Dwa mu wystarczą, my pobiegniemy więcej.
- Dam radę – odezwał się nagle chłopiec. – Chcę być tak samo silny jak wy.
- Zobaczymy – powiedział białowłosy i poszli do toru. Po chwili wszyscy biegli. Chłopiec był daleko za nimi, widział, że bardzo przykładają się do treningu. A on nie mógł za nimi nadążyć. Pierwszy biegł blondyn, za nim srebrnowłosy, a on jak ostatnia ciamajda na końcu. Po dwóch kółkach, które miał wykonać był już bardzo zmęczony, jednak widząc, że oni zdążyli zrobić ich już dużo więcej nie poddał się. Powoli zacżął się potykać przez wyczerpanie. Trudno mu było biec, jednak nie przerwał.W końcu upadł i zdarł sobie kolano. Pierwszy podbiegł do niego Ludwig.
- Nic Ci nie jest? – zapytał niepewnie.
- Nie... – chłopiec ledwo oddychał.
- Brat miał rację, to przesada... Przepraszam – wziął chłopca na ręce.
- Nic mi nie jest... To nie pańska wina...
- Ja już wiem lepiej – na rękach zaniósł go do samochodu. Tuż obok nich pojawił się Gilbert.
- Młody, nie przesadzaj. Mały ma swoje nogi. To tylko lekkie zadrapanie. Co prawda od Francisa oberwę za popsucie mu pracownika, ale Kyle’owi nic nie będzie. Odstaw go – blondn tak też zrobił.
- Mały, masz jeszcze siłę? Będziesz biegł ze mną – złapał go za rękę. – Chodź – mimo, że dość powoli z powodu zmęczenia chłopca wszyscy wykonali zapowiedziane dziesięc okrążeń, chociaż pod koniec wyglądało to już jak spacer po parku. – No to teraz przerwa, a potem dam Ci broń. Załadowałem ją pociskami z farbą, jednak z bliska może wyrządzić krzywdę.
- Dobrze. Pan jest taki miły – w tym czasie Ludwig przyniósł trzy butelki wody, wręczył im po jednej a z tej, która pozostała w jego ręku upił duży łyk. Oni również się napili. Chwilę pożartowali, a dokładniej to Gilbert opowiadał o swojej wspaniałości, a Ludwig odpowiadał na to prawdziwą wersją wydarzeń. Zwykle różniącą się znacznie od tej opowiedzianej przez szkarłatnookiego.
- No i wtedy ryzykowałem swoim życiem! Nawet nie wiesz jaka ta bestia była wielka! Ale zagilbisty ja sobie poradził! No oczywiście! Tylko dzięki mojemu zmysłowi taktycznemu jestem tu teraz z wami! – białowłosy opowiadał z wielkim przejęciem, a chłopiec przyglądał się mu uważnie.
- Ładnie opowiadasz o tym jak Cię kot sąsiadów wykurzył z drzewa, na którym spałeś. Chociaż, gdybyś był w stanie wejść wyżej niż na najniższą gałąź to mogłoby to być ryzykowne – po tych słowach blondyna czarnowłosy wypluł picie ze śmiechu.
- Dobra, dobra, śmiejcie się! Wracamy do treningu, ot co! – wstał z udawanie naburmuszoną minął i skierował się w stronę budynku będącego najpewniej składem broni. Po chwili byli tam wszyscy. Białowłosy podał chłopcu mały pistolet. – Tylko uważaj, dobrze?
- Oczywiście – chłopiec niepewnie złapał broń obiema rękami. Był bardzo podekscytowany. Szkarłatnooki rzucił większą broń do swego brata, który chwcił ją wprawnym ruchem. Sam też wziął jeden pistolet i poszli w miejsce, gdzie ustawione były tarcze w kształcie ludzkich sylwetek.
- Tak więc... Z bliskiej odległości celujesz w głowę – szkarłatnooki stanął za chłopcem i ułożył jego ramiona na odpowiedniej wysokości. – Z większej w środek ciała, o tak, ładnie... Musisz szerzej rozstawić nogi, by mieć większą stabilność, o teraz, naciśnij na spust – chłopiec wypełnił jego polecenie. Oparł się plecami o jego tors, gdy siła odrzutu popchnęła go do tyłu. Był nieco wystraszony. Nie spodziewał się az takiej mocy wystrzału.
- I jak?
- Wspaniale! Zobacz, trafiłeś w sam środeczek – pokazał palcem na plamę na tarczy.
- To pan celował, ja tylko nacisnąłem spust.
- Dobrze, to teraz Ty, celuj w głowę – chłopiec przybrał odpowiednią postawę, uniósł ramiona wyżej, wycelował i oddał strzał. Udało mu się.
- Trafiłem! – szczęśliwy zaczął podskakiwać. Wtedy usłyszał z oddali serię z karabinu. Spojrzał w tamtym kierunku. Blondyn oddawał strzały do odległych celów. Ani jeden pocisk nie chybił, a on stał stabilnie, jakby wcale nie było odrzutu. Chłopiec poczuł się nagle taki maleńki. Zwykły pistolet sprawiał, że dla zachowania równowagi polegał na szkarłatnookim, a tymczasem ten mężczyzna... Był idealnym żołnierzem. Kyle postanowił mu dorównać. Zauważył, że niebieskooki używa ostrej amunicji. A tym czasem on używał kuleczek z farbą jak jakiś przedszkolak.
- Tak, pięknie trafiłeś! Ej, co Ci jest? Boisz się Ludwiga? No tak, teraz wygląda jak maszyna do zabijania... Ej, Ty jesteś smutny? Przecież tak ładnie Ci poszło...
- Też chcę być taki jak on! Proszę mnie nauczyć tak samo strzelać!
- Nie krzycz! Potrzebujesz wielu lat treningu, by yć taki jak on. Jeszcze raz krzykniesz to znowu będziesz robił kółeczka i nie dostaniesz pistoletu zanim nie zrobisz stu!
- Przepraszam...
- Taki jesteś mądry? To chodź – szarpnął go trzymając jego nadgarstek. Poszli do składu broni. Mężczyzna wziął pistolet maszynowy i wręczył go chłopcu. – Możesz być lepszy. Widzisz te ściany? Jeśli wejdziesz tam i przejdziesz labirynt strzelając do odpowiednich celów to nauczę Cię strzelać tak jak on. Ale pamiętaj, biegiem i tylko te, które musisz. Na tarczach narysowane są sylwetki ludzi, ale nie tylko sylwetki. Będziesz widział czy dana osoba ma broń, czy jest zakładnikiem, jeden strzał w niewinną „osobę” na tarczy i robisz kółeczka. Zrozumiano?
- Tak jest, kapitanie – mały zasalutował. Po chwili stali przed tym dziwnym tworem. Chłopiec ledwo mógł utrzymać broń w rękach, ale nie chciał wyjść na słabeusza. Wbiegł do pomieszczenia, nie zawsze trafiał, ale udawało mu się dobrze strzelać. Jakby miał do tego naturalny talent. Przechodził między kolejnymi niby-pokojami, a za nim szedł Gilbert. W pewnym momencie chłopiec potknął się o łuskę leżacą na ziemi, poleciał do tyłu, złąpał go szkarłatnooki.
- Zobacz – pokazał mu gdzie poleciała seria wystrzeliwana w czasie upadku. Na tarczy namalowane było dziecko. – No to kogoś czekają kółeczka – chłopiec ze zrezygnowaną miną poszedł za nim na tor. – Dwa, bo więcej nie dasz rady, ale szybko – chłopiec wypełnił jego polecenie. Był osłabiony przez trudną walkę o równowagę stoczoną z odrzutami gdy strzelał. Teraz było mu trudno. Ale nie poddał się, dobiegł do końca. Potem wrócili jeszcze do strzelania z pistoletu. Chłopiec z zazdrością patrzył na blondwłosego. Kiedyś będzie taki jak on! Na pewno! Po jakimś czasie wrócili do domu.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Rozdział jedenasty: Pomidory i słoneczniki.


Następnego dnia gdy się obudził, mały spostrzegł, że oprócz kompletu świeżych ubrań nie ma w jego pokoju żadnych jego rzeczy. Trochę się wystraszył. Myślał, że jego „gość” powiedział o nim coś złego, więc opiekunowie za karę zabrali mu rzeczy. Odbył poranną toaletę i wtedy do pokoju wszedł Francis.
- Gotowy do przeprowadzki? Twoje rzeczy już są w największym pokoju gościnnym – uśmiechnął się słodko. Maluszek podbiegł do niego i go przytulił.
- Dziękuję! Jesteś wspaniały, braciszku.
- No to daj mi buzi.
- Ale rodzeństwo zwykle się nie całuje i nie robi innych takich rzeczy...
- A w policzek? I już Cię nie skrzywdzę – przytulił go.
- Dobrze, ufam Ci – musnął ustami jego policzek. Po chwili poszli do budynku na górze. Gdy wchodzili na odpowiednie piętro usłyszeli głos Antonia.
- No, ale pomidorku, jest jeszcze wcześnie, nie musisz nigdzie iść – po chwili z pokoju wyszedł bardzo przystojny młodzieniec.
- To jest Lovino – powiedział Francis uśmiechając się do chłopca. Młodzieniec zatrzymał się patrząc na nich.
- O, nowy, spadaj mi z drogi – powiedział z poważnym wyrazem twarzy. Chłopiec wystraszył się, ale mimo to patrzył mu w oczy,
- Czemu jest pan taki niemiły?
- Bo, kurna, tak mi się podoba. Jakieś objekcje?
- Ktoś tak ładny nie powinien używać brzydkich słów – młodzieniec zarumienił się słodko.
- Ja... kurna... Wcale nie jestem, kurna... ładny, no....
- Ładnie się pan rumieni.
- Ja się nie rumienię – zasłonił twarz dłońmi.
- Tak i to bardzo ładnie.
- No właśnie, pomidorku – podszedł do nich Antonio. – Jesteś słodziutki!
- Wcale, kurna, nie... Idę, mam jeszcze dużo pracy...
- Ale Ty pracujesz dla nas, a ja, jako Twój szef, daję Ci dziś wolne.
- Chybaś zdziadział! Zachodni kartel ma problemy z okupem za jakąś damulkę, jeszcze Feliciano nie radzi sobie z dostawą kokainy, a ja mam sobie zrobić wolne? Może bym tak postąpił, jeśli Ty zrobiłbyś to za mnie. W końcu to Ty zajmujesz się handlem. Ja mam pilnować żywego towaru, mój brat reszty. Ale, jeśli chcesz to zostawię to Tobie. Droga wolna!
- No już, już, nie denerwuj się tak, pomidorku...
- I jeszcze wszędzie za Feliciano łazi ten kartofel. Ja rozumiem, że on i jego brat odpowiadają za ochronę, ale nie musi ciągle chronić akurat jego. A kto mnie ochroni? Nikt. Ja mam sobie radzić sam.
- Przepraszam, pomidorku...
- Nie pomidorkuj mi tu, tylko się zabieraj do pracy. Trzeba coś zrobić z tym całym towarem z poprzedniego transportu, ustalić miejsce wymiany zakładnika. A Ty nic, tylko ciągle się do mnie dobierasz.
- Ale ja tylko chcę Cię uszczęśliwić...
- To zajmij się swoją pracą. Cześć – młodzieniec minął chłopca uderzając w niego ramieniem i zniknął w oddali. – A Ty, co tu robisz, kartoflu?! I gdzie Feliciano?! – usłyszeli zza załomu korytarza.
- Brat mi kazał tu przyjść. A Feliciano jeszcze śpi, więc się tak nie gorączkuj – wysoki jasnowłosy mężczyzna wydawał się już przywyknąć do takiego zachowania młodszego. Nagle w jego stronę poleciała zacisnięta pięść, jednak zatrzymał ją.
- Jak mojemu bratu coś się stanie to będzie Twoja wina!
- Feliciano jest dużym chłopcem, sam sobie poradzi.
- A niech Cię, kartoflu! – po chwili młodzieniec zbiegł ze schodów, a jasnowłosy podszedł do Francisa.
- Gilbert mówił, że jakieś dziecko chciało z nami pójść na poranny trening... Ja swój już dążyłem skończyć jak on spał, ale drugi mi nie zaszkodzi. Zwłaszcza, ze brat wspominał coś o strzelnicy.
- Pan jest bratem miłego pana? – maluszek podszedł do niego i uśmiechnął się słodko.
- Miłego...? Gilberta? Ach, tak. Ludwig Beilschmidt, miło mi – podał chłopcu rękę, a maluszek ją uścisnął z uśmiechem.
- Pan mnie zaprowadzi teraz do niego?
- Tak, oczywiście. Już na Ciebie czeka. Dawno nie widziałem go tak szczęśliwego. Chyba Cię polubił.
- Naprawdę? To wspaniale! Ja też go bardzo lubię! – nagle mężczyzna coś zauważył.
- O, to tu zniknęły te ubrania, które zatrzymałem sobie na pamiątkę – uśmiechnął się pobłażliwie. – Dobrze, że je zachowałem...
- To pańskie? Ja mogę je oddać, jeśli pan chce...
- Wrócą do mnie, gdy z nich wyrośniesz. Teraz je noś, niech na coś się przydadzą. A umiesz może na czymś grać?
- Nie... Czemu pan pyta?
- Bo Gilbert ma u siebie pewnien stary flet. Mówił, że to po kimś, kto się nim kiedyś zajmował. Nikt na nim nie gra, a szkoda go wyrzucić... Może nasz kuzyn nauczy Cię na nim grać?
- To byłoby wspaniałe! A jak się ten kuzyn nazywa?
- Roderich Edelstein. Jest kompozytorem, pewnie o nim słyszałeś.
- Tak. Dzięki niemu jedne święta były dla mnie szczęśliwe... Gdy rodzice byli w pracy jeszcze, a ja spędzałem  święta sam w telewizji był koncert, w którym grał na fortepianie. Słysząc jego grę byłem wzruszony, taki szczęśliwy... To były najlepsze święta jakie pamiętam...
- Niedługo osobiście mu za to podziękujesz, postaram się o to – mężczyzna pogłaskał chłopca po głowie. – Chodźmy już, Gilbert zapewne się niecierpliwi. Wkrótce wyszli przed dom. Zobaczyli czarny samochód. Rosyjską Wołgę. Wysiadł z niej młody mężczyzna o brązowych włosach po czym otworzył drzwi od strony pasażera. Wtedy ujrzeli wielkiego mężczyznę w szaliku. Chłopiec schował się za jasnowłosym. Piękny, w mniemaniu chłopca, młodzieniec podszedł do bagażnika i wyjął z niego kosz pełen słoneczników, który podał Ivanowi, a ten skierował się w stronę chłopca.
- Bardzo przepraszam, towarzyszu, za wczorajsze zajście – podał chłopcu kosz z kwiatami. – Nie byłem poniekąd sobą. Mam nadzieję, że przyjmie towarzysz moje przeprosiny.
- Oczywiście... – głos chłopca drżał. – Nie gniewam się.
- To bardzo dobrze – uściskał go niczym niedźwiedź. – Teraz musze jeszcze przeprosić Twojego opiekuna, bo pewnie nie spał w nocy, by Cię uspokoić... A płakałeś przeze mnie... Taurys! Przynieś wódkę! – piękny młodzieniec wyjął z bagażnika wielki karton, słychać było brzęk szkła. Gdy Rosjanin się oddalał on podszedł do chłopca.
- Pan Bragiński może wydaje się być zły, ale jest bardzo samotny. Może wyżywa się na mnie i moich przyrodnich braciach, ale gdy wczoraj wrócił długo płakał i dużo pił. Dawno się tak nie zachowywał... Myślałem, że spotkał swoją młodszą siostrę, a to byłeś Ty... Proszę, bądź dla niego miły. Gdy będzie szczęśliwy, my też będziemy.
- Postaram się, panie Taurysie...
- Dziękuję Ci. Kupię Ci czekoladę i przyjdę tu z moim przyjacielem jak będę miał czas. Chcesz?
- Byłbym szczęśliwy. A tak w ogóle to jestem Kyle.
- Piękne imię...
- Ile jeszcze mam czekać?! Taurys! – Rosjanin tracił cierpliwość.
- Już idę, panie Bragiński – posłał chłopcu uśmiech i pobiegł za swym szefem.
- Jaki ten pan ładny... – chłopiec obejrzał się za nowym znajomym, być może przyszłym przyjacielem. – Ciekawe jak nazywa się jego przyjaciel...
- Feliks – odpowiedział jasnowłosy. – Często odwiedza Feliciano. Są w dobrej komitywie. Jednak my się czasem kłócimy, za to brat kłóci się z tym chłopakiem, z którym rozmawiałeś.
- Może sprawię, byście się wszyscy zaprzyjaźnili?
- To zbyt piękne, by było prawdziwe.
- Marzenia się spełniają. Odniosę słoneczniki do pokoju – chłopiec pobiegł na górę i zostawił podarunek w pokoju, w którym na półkach były ułożone maskotki od czerwonookiego. Wiedział, że to jego pokój. Po chwili wrócił do jasnowłosego.
- Dobrze, jedźmy już – obaj wsiedli do pięknego, czarnego BMW. Po chwili samochód ruszył.

niedziela, 29 lipca 2012

Rozdział dziesiąty: Ból istnienia i oczyszczenie.


Nadszedł wieczór. Chłopiec jak zrobił to poprzedniego dnia tak i teraz się wykąpał, jednak potem, jakby noc miała być spokojna, przebrał się w piżamę i położył się do łóżka. Czuł się bezpiecznie gdy nikt nie przychodził. Wkrótce zasnął. Poczuł, że ktoś zdejmuje z niego kołdrę i powoli rozbiera.
- C-co się dzieje...? – powiedział niezbyt przytomnie patrząc na nieznajomego. – Kim pan jest? Co pan robi?
- Nie pamiętasz mnie? Widzę, że zapomniałeś, że mam przyjść... – powiedział smutno mężczyzna.
- Pan jest panem Ivanem, prawda? Pan rozmawiał z braciszkiem Francisem, prawda?
- Tak... Gniewasz się, że tak zacząłem, gdy spałeś? Wyglądałeś tak słodko, że nie chciałem Cię budzić... Ale nie przyszedłem tu, by na Ciebie patrzeć, więc...
- Rozumiem. Pewnie dużo pan zapłacił i nie chce pan marnować pieniędzy... – chłopiec był wyraźnie smutny. Czuł się trochę jak zabawka, jak atrakcja w wesołym miasteczku. Ludzie w końcu płacili, by tak naprawdę z niego w pewien sposób skorzystać.
- Nie cieszysz się, że nie będziesz tej nocy sam? Mi jest bardzo smutno w samotności. Dlatego przychodzę tu codziennie. Jest tu tylu miłych ludzi i taki szczęśliwy hałas – mężczyzna uśmiechał się, a jego oczy błyszczały. – Bardzo lubię tu być. Obiecuję, że Cię nie skrzywdzę. Wtedy nie pozwalają już tu wrócić, gdy się zrobi komuś krzywdę, a mi zależy na powrocie tutaj.
- Pan jest samotny?
- Tak, bardzo. Kiedyś mieszkałem z rodziną w wielkim domu. Ale teraz moje siostry się wyprowadziły, przyjaciele mnie opuścili... Ale na szczęście istnieje to miejsce. Jest takie piękne – przytulił mocno chłopca. – Ty sprawisz, że będę szczęśliwy, prawda? – powiedział z uśmiechem.
- Oczywiście – chłopiec pogłaskał go po wydatnym nosie, niczym małego szczeniaczka.
- Mógłbym tak z Tobą rozmawiać całą noc, ale nie po to tu przyszedłem. Jesteś taki piękny... – pocałował go delikatnie. Chłopiec czuł się dziwnie. Kolejna osoba go całuje. W dodatku ten mężczyzna był bardzo silny. Mimo, że nie chciał go skrzywdzić sprawiał mu ból zwykłym przytuleniem. A z jego ust czuć było zapach alkoholu. Ten charakterystyczny smak wódki, gdy go całował.
- Pan jest pijany, prawda...? – powiedział maluszek odsuwając się od niego. Pamiętał dobrze, gdy pijani koledzy rodziców go obmacywali. To było dla niego okropne. Może tu działo mu się coś gorszego, ale czuł się bezpiecznie gdy osoba w pobliżu była trzeźwa. Jednak teraz tak nie było. Czuł niepewność. Nie wiedział co się z nim stanie. Czego miał się spodziewać po osobie, która sama pewnie nie wie co zaraz zrobi?
- Spokojnie... Wypiłem tylko trochę... Tak na odwagę... Wiesz, nigdy nie robiłem tego z chłopcem, zwłaszcza tak młodym...
- To po co mnie pan wybrał, skoro się pan boi? Jest tu tyle pięknych kobiet, na pewno też wielu mężczyzn, gdyby pan ich wolał... Czemu akurat ja?
- Bo tak bardzo mi kogoś przypominasz, chociaż on miał jaśniejsze włosy... Ale tak samo piękne brązowe oczy... Twoje włosy, też tak długie jak jego, chociaż czarne... Zawsze chciałem, by był przy mnie... A Ty... Ty możesz być mój, wystarczy, że zapłacę... – pocałował go nieco natarczywie.
- Proszę się uspokoić... Zaczynam się pana bać...
- Nie masz czego się bać, malutki... – mocno przycisnął go do łóżka.
- Proszę się opanować... Jeśli nie będzie pan nad sobą panował to zrobi mi pan krzywdę...
- Nic takiego się nie stanie... – jedną ręką unieruchomił mu nadgarstki nag głową, a drugą zaczął go rozbierać.
- Czemu pan to tak robi...? Jakby chciał pan zrobić coś złego... Boję się...
- Spokojnie... – zaczął go całować. Nie przejmował się tym, że chłopiec drży. Składał na jego ciele mokre pocałunki co jakiś czas zostawiając malinki. W końcu przygryzł i lekko pociągnął jego sutek.
- To boli! Proszę się opanować!
- Spokojnie... Pomyśl, że to przyjemne... – zdjął z niego resztę ubrań po czym zdjął swoje spodnie i wszedł w niego. Chłopiec krzyknął. – Przepraszam... Za mocno? Boli?
- Tak... Bardzo boli...
- Ale nie mów im, że zrobiłem Ci krzywdę, dobrze? Bo nie pozwolą mi tu wrócić...
- Jeszcze nic pan nie zrobił... To tylko boli... – w oczach miał łzy, które mężczyzna natychmiast scałował.
- Już, już, spokojnie... – mocno go przytulił i zaczął się w nim powoli poruszać. Chłopiec wtulił się w niego. To tak bardzo bolało. Nie przygotował go w ogóle i był dużo większy od jego poprzednika. Kyle nie był na to gotowy. Płakał. Jednak wiedział, że tak już musi być, że to jest cena za jego życie. Wytrzymał do końca, mimo że ból był ogromny. Starał się o nim nie myśleć, czuć tylko to co przyjemne. Jednak było to trudne. Ostatecznie trochę musiało mu się to udać...
- Przepraszam, wybrudziłem pana...
- Nic nie szkodzi – uśmiechnął się i jeszcze kilka minut kontynuował. To były najdłuższe minuty w życiu chłopca, czuł ból i zmęczenie. W końcu jednak poczuł gorąco wypełniające go od środka. Mężczyzna opuścił jego ciało. – Już dobrze... – powiedział i uśmiechnął się do niego. Przykrył go kołdrą i pocałował go w czoło, po czym wyszedł. Chłopiec jeszcze jakiś czas płakał, gdy drzwi otworzyły się ponownie.
- Już poszedł? – zapytał jasnowłosy mężczyzna.
- Tak, braciszku... – chłopiec był bardzo wycieńczony.
- Spokojnie... Przepraszam, że mu pozwoliłem tu przyjść, ale on ma ogromne wpływy... Byłoby bardzo źle, gdybyśmy go zdenerwowali.
- Rozumiem... – chłopiec wydawał się być smutny, więc mężczyzna podszedł do niego i go przytulił.
- Jesteś cały zapłakany i spocony... Chodź, wykąpię Cię... Poczekaj, napuszczę wody do wanny – położył go i poszedł do łazienki. Po jakimś czasie wrócił z uśmiechem. Wziął chłopca na ręce i zaniósł do wody. Mały był wyczerpany, więc oczy same mu się zamykały. Mężczyzna uważnie i dokładnie go umył po czym wytarł, ubrał w piżamkę. Udało mu się nawet rozczesać mu włosy, ale chłopiec ostatecznie zasnął. Jasnowłosy zaniósł go do łóżka i przykrył kołdrą po czym pocałował go w czoło. – Świetnie się spisałeś, maluszku – powiedział z uśmiechem i wyszedł z pokoju.

sobota, 28 lipca 2012

Rozdział dziewiąty: Obietnica lepszego życia.


Chłopiec bardzo się bał. Cały czas tulił się do Gilberta, nawet gdy ten próbował wypełnić jakieś dokumenty związane z ich „biznesem”.
- Zostaw, Gilbert jest teraz zajęty – Francis próbował zająć czymś chłopca, jednak niezbyt mu to wychodziło. – Chodź, pobaw się zabawkami, które Ci kupił, albo przymierzysz ubranka, które ja Ci kupiłem. Może zjemy trochę słodyczy, które dał Ci Antonio?
- Boję się... Ten pan... Jest taki duży i silny... To na pewno będzie bardzo bolało...
- Trochę na pewno... Ale nie martw się. Ten pan jest miły, dopóki się go nie zdenerwuje. A Ty jesteś taki grzeczny. I zostaw już Gilberta, bo jest zajęty, a jak mu będziemy przeszkadzać to się zdenerwuje i nie zabierze Cię jutro na strzelnicę.
- Hej, na nic takiego się nie umawiałem – odezwał się w końcu albinos. Jednak gdy zobaczył smutne oczy chłopca westchnął i uśmiechnął się. – Dobrze, jeśli dziś mały sprawi, że Ivan zostawi tu dużo pieniędzy to jutro zabiorę go na strzelnicę.
- Dziękuję! – maluszek przytulił go mocno, tak że aż pióro wypadło mu z rąk.
- No to teraz chodź, malutki – powiedział słodkim głosem blondyn i złapał dziecko za rękę. – Ja obiecuję, że jak Ivan będzie zadowolony to przeprowadzisz się do budynku. Cieszysz się?
- Bardzo, braciszku – te słowa tak rozczuliły jasnowłosego, że wziął chłopca na ręce.
- Bardzo się gniewasz za to co Ci zrobiłem...? – spytał nagle.
- Rozumiem, że taki jest ten świat. Już to panu mówiłem... – jasnowłosy posmutniał słysząc z jakim dystansem mówi do niego chłopiec. – Mam to jeszcze raz powtarzać? Zabranie mnie z domu nawet mnie uratowało. A to co muszę tu robić jest moją pracą. Nie będę się nad sobą rozczulać. Skoro to cena za życie to ją zapłacę. Nie chcę być tu na niczyjej łasce, więc nie oczekuję, że nagle zmieni pan zdanie i każe mi pan zajmować się czymś innym. Spłacę swój dług i sprawię, że będzie pan ze mnie dumny – Francisa wzruszyły słowa chłopca. Spodziewał się płaczu, błagań o to, by pozwolił mu być zwykłym dzieckiem, jednak Kyle wydawał się wszystko rozumieć. Co jeszcze bardziej zasmuciło mężczyznę. Jak wiele przeżyło to dziecko?
- Dobrze, że tak myślisz, będzie Ci tu łatwiej. Postaram się, byś był tu szczęśliwy na ile to możliwe. Chociaż bez prawdziwej miłości nie odnajdziesz szczęścia, zwłaszcza robiąc coś takiego...
- Jutro będę szczęśliwy, gdy pójdę z panem Gilbertem na strzelnicę. Zawsze chciałem nauczyć się strzelać... To było takie piękne gdy weszliście wtedy... Błysk luf, huk wystrzałów... Swego czasu marzyłem, by coś takiego się stało, bym już nie musiał przeżywać tego piekła... Chciałem też sam umieć się obronić. I kiedyś... kiedyś ochronić kogoś, kogo pokocham.
- Ja nauczę Cię miłości, Gilbert siły, a Antonio radości.
- Dziękuję, braciszku – chłopiec przytulił go mocno.
- To teraz poprzymierzaj ubrania, które Ci kupiłem. Chcę zobaczyć jak będziesz w nich wyglądał – zaśmiał się i pogłaskał chłopca po głowie. Po chwili byli w pokoju. Mały zachowywał się jak każde zdrowe, szczęśliwe dziecko. Co chwilę chował się do łazienki, by przebrać się w inny komplet ubrań, mimo że ten mężczyzna widział już wszystko. Zupełnie jakby nie było tej nocy wypełnionej łzami. Jakby byli prawdziwm rodzeństwem. Blondyn czuł ciepło w sercu. „Będziesz ze mnie dumna. Dam temu dziecku szczęście, Jeanne...” pomyślał i przytulił chłopca, który właśnie wszedł do pomieszczenia. Zaczął go łaskotać co wywołało jego śmiech i odpowiedź tym samym czynem. Zupełnie jakby byli prawdziwym rodzeństwem... Chociaż noc miała niedługo nadejść... Czy księżyc nie stanie się krwawy ubolewając nad tym co przyjdzie mu zobaczyć? Jakie wspomnienie wyryje w sercu chłopca tajemniczy mężczyzna? Ivan... To imię godne zapamiętania...

piątek, 27 lipca 2012

Rozdział ósmy: Uśmiech.


            Chłopiec bardzo się cieszył na myśl o wspólnym wyjściu. W domu jego rodzice zwykle pili, a on zamykał się w pokoju. Rzadko kiedy wychodził, jak i jego rodzice rzadko byli w stanie wyjść z nim. Teraz trzymał za ręce Gilberta i Francisa, jakby byli jego rodziną. Francis nawet, gdyby nie ta broda, wyglądałby jak kobieta, mógłby robić za mamę, a Gilbert byłby tatą... Maluszek myślał, że więcej zyskał niż stracił. Jego rodzice cały czas byli pijani, bili go, więc tak naprawdę byli niczym obcy ludzie. Pewnie sami by go tu sprzedali, gdyby mieli na tym zyskać. A teraz ma tych trzech mężczyzn, którzy, mimo tego kim byli, opiekowali się nim. Jednak miał pewien żal. Odebrali mu rodzinę, chociaż jej chyba nigdy naprawdę nie miał, ale odebrali, a raczej Francis odebrał jego czystość, coś, co chciał dać ukochanej osobie i na pewno nie w ten sposób. To bolało. Jednak ten ból kumulował się w sercu. Nieświadomie coraz bardziej zbliżał się do Gilberta prawie puszczając rękę blondyna.
- Coś nie tak, mon cheri? Czemu nie chcesz trzymać mnie za rękę? – jasnowłosy był wyraźnie zasmucony.
- Nie... To nie tak... Pomyślałem o czymś...
- Masz mi za złe to co zrobiłem? – zatrzymali się, a mężczyzna kucnął przy nim.
- Nie...
- Kłamiesz.
- Przepraszam... Po prostu... To było..
- Złe? Okropne?
- Niespodziewane... Nie byłem na to gotowy... Teraz... Teraz nie mam nic...
- Masz nas – przytulił go. – Wiem, że nie chodzi Ci o rodzinę, znałem ich przez interesy. I widzę w jakimstanie do nas przyszedłeś. To cud, że jesteś zdrowy. A to co Ci zrobiłem... Potraktuj to jako wyraz miłości. Obiecuję, że będę zawsze przy Tobie – po tych słowach w okół szyi mężczyzny zaplotły się chude ramiona i małe ciało wstrząsane szlochem przylgneło do niego.
- Postaram się nie żałować tego co się stało.
- No dobrze, nie płacz i idźmy już.
- Dobrze... – szli przez miasto niczym dziwna rodzina. Najbardziej podekscytowany był Antonio, który ciągle znajdował jakieś słodkie rzeczy i próbował wcisnąć je chłopcu, lecz on jedynie się uśmiechał. Gilbert zaś w kilku sklepach zdążył zakupić dziwnie wyglądające pluszaki. Zwykle po dwa takie same z czego jednego brał dla siebie, a drugiego dawał chłopcu. Francis zaś w końcu zaciągnął chłopca do sklepu z ubraniami. Oczywiście wybrał dla niego te, dość dziwne, jednak podobno modne i strasznie drogie.
- Jeszcze niektóre ubrania sam dla Ciebie uszyję. Widziałeś pewnie, że ludzie, którzy u nas pracują mają niecodzienne odzienie.
- Tak... Bardzo... ciekawe...
- Wiem, że możesz się wstydzić takich ubrań, ale są one częścią tej pracy.
- Wiem. Postaram się, by był pan ze mnie dumny – chłopiec spojrzał mu prosto w oczy i uśmiechnął się. Wkrótce wrócili do domu. Przed budynkiem jeszcze spotkali wielkiego mężczyznę, który mimo ciepłej pogody miał na szyi szalik.
- To ten nowy? – zapytał z uśmiechem.
- Tak – Francis najwyraźniej czuł się przy nim niepewnie.
- Chcę go na noc.
- Ale on dopiero...
- Nie zrozumiałeś? Chcę go.
- Dobrze... – spojrzał na przerażonego chłopca. – Słuchaj... Wieczorem przyjdzie do Ciebie ten pan i zrobi to co ja wczoraj. I musisz być bardzo, bardzo grzeczny...
- Rozumiem... – mały miał w oczach łzy. – Postaram się.
- Tak więc ustalone – mężczyzna w szaliku pogłaskał chłopca po głowie. Kyle nie wiedział ile zła skrywa ten słodki uśmiech...

Rozdział siódmy: Sen.


            Chłopcu śniły się najgorsze sceny jego życia. Widział gdy mężczyzźni weszli do jego domu. Czas, gdy jeszcze miał nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Potem widział lufę wycelkowaną w jego ojca, drugą wycelowaną w matkę. Niczym w zwolnionym tępie ujrzał jak palce albinosa i osoby z południa pociągnęły za spusty wręcz równocześnie. Krzyk. Krew. Jego łzy. Nic więcej już nie widział, słyszał jeszcze kilka strzałów, błągania o życie. Krzyczał przez sen.
- Mały! Mały! Obudź się! – ktoś potrząsał jego ramieniem, próbując go zbudzić. Chłopiec nagle poderwał się do siadu uderzając w czyjąś głowę. – Ała... – przybysz, który wyrwał go z koszmaru właśnie pocierał czoło. Właśnie, na to czoło spadały pasemka białych włosów.
- Przepraszam... Miałem zły sen...
- Słyszałem – czerwone oczy zaświeciły w ciemności. – Już dobrze?
- Tak... Przy panu jest lepiej...
- Jeszcze dużo czasu do rana, śpij.
- Boję się.
- Mam zostać przy Tobie? I tak miałem iść już spać.
- Będzie pan spał ze mną?
- Dobrze, dobrze. Poczekaj chwilę, pójdę na górę po kilka rzeczy i wrócę – po jakimś czasie wrócił wykąpany, z piżamką i czystymi ubraniami w ręku. W łazience przebrał się w piżamę i przyszedł do chłopca. – No, młody, posuń się – chłopiec wykonał polecenie, a mężczyzna położył się przy nim. Chłopiec natychmiast się w niego wtulił.
- Teraz jestem bezpieczny – wyszeptał. Mężczyzna poczuł ciepło w sercu. Jakby znów jego brat był mały i widział w nim ogromny autorytet. Jednak te czasy nigdy nie wrócą. Teraz ma nowe dziecko do wychowania. Nowe oczy patrzące na niego z podziwem i nadzieją.
- Oczywiście, że jesteś bezpieczny. Tylko musisz być grzeczny.
- Dobrze. Obiecuję, że nie będę sprawiał kłopotów.
- A ja wierzę, że dotrzymasz słowa – uśmiechnął się, a chłopiec zamknął oczy. Po chwili słyszał miarowy oddech dziecka. Sam też się odprężył i zasnął.
            Następnego dnia rano dwie głowy zajrzały przez drzwi.
- Och, czyż to nie słodkie? Znalazł sobie nowego braciszka... – jasnowłosy uśmiechał się słodko.
- Chyba woli go od Ciebie.
- Jakoś to przeboleję, byle bym mógł ich oglądać razem... Jacy słodcy...
- Zaopiekuj się nim. Może Ciebie też polubi. Wystarczy, że będziesz dla niego miły.
- Staram się. Ale trudno pogodzić interesy i uczucia. Zrobiłem mu coś okropnego...
- A co innego mogłeś zrobić? Bo przecież nie możemy tak komuś darować długu. A chyba nie chciałbyś go zabić, prawda?
- Prawda. Cieszę się, że żyje, że jest tu z nami. Może kiedyś będę miał takiego synka... Chociaż już zaczynam w to wątpić. Nie potrafię prawdziwie kochać. To tylko zauroczenia kończące się po jednej wspólnej nocy.
- Ją przecież kochałeś.
- Ale ona odeszła, rozumiesz? Odeszła i już nigdy nie ujrzę jej uśmiechu... Że też nie potrafiłem jej wtedy obronić...
- Byłeś jeszcze za młody, by umieć cokolwiek. A teraz zaopiekuj się małym. A ona będzie obserwować Cię z nieba. I na pewno będzie z Ciebie dumna.
- Szkoda, że nie zdążyła zostać matką...
- Dla wielu dzieci pewnie była kimś równie ważnym. Zwłaszcza dla tych sierotek, które przygarnąłeś.
- Szkoda, że jej nie pamiętają...
- Ale Ty ją pamiętasz, a to jest najważniejsze. Ona na zawsze będzie przy Tobie. W Twoim sercu.
- Masz rację. Dlatego sprawię, by to dziecko mnie pokochało. Dam mu szczęście, a ona będzie ze mnie dumna!
- Oczywiście, oczywiście. A teraz czas obudzić naszych śpiochów – weszli do pokoju. – Czekaj... Czy Gilbert ma piżamkę w kurczaczki? – po chwili wybuchli śmiechem.
- I czego rżycie, pacany? – obgadywany otworzył oczy.
- Z Twojej piżamy – jasnowłosy ledwo łapał oddech.
- Lepsza taka niż żadna. Tak, o Tobie mówię Francis.
- Ubrania ograniczają moją wolność!
- Cicho, bo małego obudzisz.
- Taki mam zamiar. Czas już się zbierać.
- Dajcie mu jeszcze chwilę. Miał koszmar... I to przez nas... Wołał rodziców przez sen.
- Pierwszy raz w tej pracy mam wyrzuty sumienia...
- No cóż... Pewnie nie ostatni – przytulił chłopca mocniej, a ten otworzył oczy.
- Dzień dobry – powiedział słodkim głosikiem.
- No dzień dobry, dzień dobry. To teraz ubrać się, śniadanko i na zakupy, maluszku – powiedział blondyn.
- Dobrze, braciszku – uśmiechnął się i wstał. Zebrał ułożone w kostkę ubrania z krzesła i poszedł do łazienki.
- To chyba najsłodsze dziecko na świecie.... – po tym jak się przebrał to samo zrobił albonos. – To idziemy? – zapytał zielonooki.
- Idziemy – przytaknęli inni.

Rozdział szósty: Historia trojga ludzi.


            Do pokoju nagle wszedł ciemnowłosy mężczyzna. Uśmiechał się przyjaźnie i przytulił chłopca.
- Jak Ty ładnie wyglądasz... Tylko włosy masz całe mokre – pogłaskał go po głowie. – Ale chodź, oprowadzę Cię po tych strasznych, mrocznych podziemiach – puścił go, by po chwili złapać go za rękę. Nie dał chłopcu czasu na odpowiedź tylko zaczął go gdzieś prowadzić. Po chwili szli długim korytarzem. Wszędzie były okratowane drzwi.
- Czemu drzwi są tak okratowane...? Przecież ludzie przychodzą tu z własnej woli...
- Niekoniecznie. Czasem też klienci robią złe rzeczy, wtedy się ich zamyka do czasu aż przyjdzie Gilbert i ich ukarze. Chociaż zwykle zrzuca to na brata.
- Miły pan ma brata?
- Miły pan...? Ach, no tak, tak. Ma brata. Ale są kompletnie do siebie nie podobni. Czy to z wyglądu czy z charakteru. Ale wiem, że się nim opiekował. Nie jestem pewien nawet czy są rodzonym rodzeństwem, chociaż Gilbert zarzeka się, że to prawda.
- Może on chce, by to była prawda... Jest taki dobry, na pewno chce mieć młodszego, kochanego braciszka, nawet jeśli nie rodzonego...
- Myślę, że Ty stałeś się dla niego nowym młodszym bratem – uśmiechnął się słodko. – Te ubrania nosił Ludwig jak był mały... A ta wstążka to chyba własność Francisa.
- Miły pan dał mi ubrania swojego brata? Muszę o nie bardzo dbać...
- Później pójdziemy kupić Ci jakieś ładne ubranka i może trochę zabawek... Na pewno dostaniesz pluszaka.
- Skąd pan to wie?
- Może tego nie widać, ale Gilbert bardzo je lubi. Ma ich całą kolekcję. I strasznie denerwuje tym brata, wiesz, mieszkają razem. Coś czuję, że niedługo wszystkie znajdą się w Twoim pokoju.
- To takie słodkie...
- No tak, bardzo. A Francisa się nie bój. Może nigdy nie widziałem, by względem kogoś zachowywał się tak jak względem Ciebie, ale on nie jest zły. Wychował kilkoro przyszywanego rodzeństwa. Może dla nich też był taki, gdy nikt nie patrzył... No tak... Matthew jest taki cichy, jakby wszystkiego się bał... Mógł przecież bać się tego co on może mu zrobić... Ale Victoria jest szczęśliwa... Jednak wie trochę za dużo w niektórych sprawach jak na swój wiek... O matko... Czemu dopiero teraz to zrozumiałem...
- Może są mimo wszystko szczęśliwi? I ja też będę szczęśliwy?
- Na pewno. Może kiedyś ich poznasz. Mieszkają na górze razem z nami. Kiedyś sprowadzę tu Lovino...
- „Lovino”?
- To osoba, na której bardzo mi zależy... Jest taki słodki... Zwłaszcza, gdy jego buzia przypomina kolorem dojrzałego pomidora...
- To pański syn?
- Ukochany... Ale Ty możesz być naszym synkiem – pogłaskał go po głowie. Mały zaśmiał się słodko. Na końcu korytarza była wielka sala ze sceną, krzesłami przy niej, jak i kanapami ze stolikami i przepierzeniami dalej. Na kanapach siedzieli ludzie, zapewne klienci. Obok nich siedzieli inni ludzie, ale ubrani bardzo wyzywająco, a jednocześnie tak pięknie, zapewne pracownicy. Niektórzy rozmawiali i pili alkohol, inni się całowali, jeszcze inni... na to chłopiec wolał nie patrzeć. Nagle jedna taka para minęła ich i weszła do zakratowanego pokoju.
- Czy oni będą...
- Się kochać? Tak. Nie bój się. Oni są tego pewni. Nikt nie będzie płakał.
- Naprawdę?
- Tak – na scenie pokazała się jakaś postać. W rytm muzyki tańczyła co jakiś czas pozbywając się ubrań. Jednak nie było to wyuzdane, to było piękne. Mały jednak odwracał wzrok. – Ty już powoli idź spać. Jutro idziemy do miasta, po ubrania dla Ciebie – złapał go za rękę i zaczął prowadzić do pokoju.
- Dobrze.
- Zaraz Ci przyniosę piżamkę Lovino z dzieciństwa. Będziesz w niej pięknie wyglądał!
- Dziękuję – wkrótce maluszek czekał w pokoju. Po chwili przyszedł mężczyzna trzymając w ręku żółtą piżamkę w czerwone pomidorki. – Jaka piękna...
- Ja się odwrócę, a Ty przymierz, dobrze?
- Dobrze... – tak też się stało. Maluszek wyglądał słodko. Piżamka pasowała jakby była robiona na miarę.
- Pięknie... A teraz do łóżka i spać.
- Dobrze – maluszek wszedł do łóżka i przykrył się kołdrą. Mężczyzna siedział przy nim i śpiewał mu kołysanki dopóki ten nie zasnął.

Rozdział piąty: Pierwszy raz.


- Oj, nie wstydź się mnie – powiedział z uśmiechem jasnowłosy. – Jesteś tak piękny. Pokaż mi się.
- Nie... – wyszeptał i złapał mocniej kołdrę. Myślał, że może jasnowłosy jednak się nad nim zlituje.
- No już, nie wstydź się... – podszedł i zerwał z niego kołdrę. – O, dieu... Jaki piękny... – delikatnie, jedynie opuszkami palców dotknął jego obojczyka. – Jesteś istnym aniołem.... – usiadł przy nim. – Nie robię tego, by Cię skrzywdzić. Twoja rodzina jest winna mi bardzo, bardzo dużo pieniędzy... Zawsze jeszcze mogę sprzedać Twoje organy na czarnym rynku. Chcesz tego?
- N-nie... Ja chcę żyć.
- Więc będziesz grzecznie dla mnie pracował?
- Tak... Braciszku...
- Och, jaki Ty jesteś kochany! – przytulił go mocno. – Taki słodki! Nie mogę pozwolić, by ktoś mi Cię zabrał... Jednak nie ma innego sposobu, by wasz dług mi się zwrócił... No cóż. Interesy są w tej branży ważniejsze od uczuć i piękna. Możesz czuś się zaszczycony, że to ja jestem tym pierwszym... Chyba, że wolałbyś Gilberta, co? Tak na niego patrzyłeś.
- Wolałbym być teraz w domu z rodzicami – pociągnął nosem.
- Spokojnie... Zobaczysz, poznasz tu wielu miłych ludzi – pocałował go. – A w dodatku Gilbert chyba chce się Tobą zająć. Wiesz, jego brat już dawno dorósł, a jemu brakuje jakiegoś słodkiego maluszka do wspólnych zabaw.
- Nikt się jeszcze nigdy ze mną nie bawił... Najpierw rodzice byli zajęci pracą, a gdy ją stracili ciągle pili...
- Widzisz? Teraz będziesz się bawił z Gilbertem i poznasz wielu nowych ludzi. A wiesz, że klienci zawsze dają prezenty swoim ulubieńcom? A Ty, taki mały słodki chłopiec, na pewno będziesz ulubieńcem wszystkich! Niedługo pewnie odwiedzając mnie w interesach będą „przypadkiem” zahaczać o Twój pokój.
- Naprawdę tak pan myśli...? – może jednak złote słońce oświetli drogę do raju, mimo, że prowadzi ona przez piekło?
- Tak, mon cheri... – pocałował go namiętnie. Chłopiec cały drżał, a w oczach miał łzy. – Nie płacz. Będziesz tu szczęśliwy... – ułożył go na łóżku u usiadł na nim okrakiem. Po chwili zaczął go całować po szyi, ramionach, obojczykach. Jednak nagle chłopiec zaczął go odpychać i kopać. – To boli! Mam Cię związać?! Wiesz? To nawet dobry pomysł... To nawet bardziej mnie podnieca... – uśmiechnął się lubieżnie. Po chwili chłopiec płakał jeszzce bardziej, ale już się nie wyrywał. Wolał zachować chociaż część godności, móc chociaż trochę polepszyć swoją sytuację i go przytulić. Zarzucił mu ręce na plecy. Zamknął oczy. Mężczyzna schodził z pocałunkami coraz niżej...
- Nie... Nie tam... Proszę... – Kyle nagle złapał jego głowę, by go zatrzymać.
- Ale tam jest najlepiej, zaraz się przekonasz... – wyswobodził się z jego uchwytu i zaczął całować jego uda. Drażnił go nie przechodząc tak długo do rzeczy. Chłopiec nie rozumiał jego zamiarów, myślał że chce dla niego dobrze, by się przyzwyczaił. Był już w wieku, w którym można odczuwać przyjemność. Czuł rosnące podniecenie. Było to wysoce widoczne. Tak więc jasnowłosy skorzystał z okazji i zaczął pieścić ustami jego członek. Młodszy jęczał cicho nie wiedząc co tak naprawdę się dzieje. Łzy nagle obeschły. Nie mógł już płakać gdy czuł coś takiego. To było ogromne poniżenie, jednak... było to miłe... A może on jednak chce dla niego dobrze? Chce, by było mu przyjemnie? Chłopiec próbował skupić się na odczuciach. Skoro i tak nie mógł już nic z tym zrobić, to czemu by nie czerpać z tego przyjemności? Zarumienił się, gdy pod zamkniętymi powiekami ujrzał czerwone oczy. Czemu myśli o nim w takim momencie? Czy to coś złego? Może... Może wolałby, by to był on? Nie. Na pewno nie. Nie chciałby pamiętać, że go skrzywdził. Nagle, zupełnie niespodziewanie, poczuł ogromny ból. Jakby ktoś wbił w niego coś wielkiego. No tak, mężczyzna wszedł w niego. Uśmiechnął się i chwilę pozostał bez ruchu całując go łapczywie. Scałował łzy chłopca. Jednak po chwili zaczął się delikatnie, powoli poruszać. Chłopiec czuł się brudny, zbrukany. Znowu płakał. Zacisnął dłonie na pościeli, a z jego ust wydobywały się głośne jęki. Po jakimś czasie poczuł szczyt podniecenia. Jego ciało wygięło się w łuk. Drżał. Patrzył błagalnie na mężczyznę, jednak on jeszcze długo nie przestawał się poruszać. Po tym pełnym cierpienia i poniżenia czasie coś goracego wypełniło ciało Kyle’a. Mężczyzna opuścił jego ciało.
- Już...? – maluszek chciał się przykryć, umyć, cokolwiek, ale dalej nie mógł się ruszyć.
- Tak. Podobało Ci się?
- Nie wiem... To było... nawet miłe uczucie... Ale... takie poniżające...
- Przyzwyczaisz się i niedługo będzie Ci to sprawiać radość.
- Mogę się umyć, ubrać?
- Już, już – mężczyzna odsunął się od niego. Chłopiec poszedł się wykąpać. Czuł się brudny, obrzydliwy, niegodny życia, o które tak walczył. Niepotrzebny, gorszy. Jednak, gdy znów ujrzał oczami wyobraźni parę czerwonych oczu cieszył się, że jednak wybrał życie. W końcu czerwień da mu szczęście, prawda? Gdy wrócił do pokoju ujrzał na łóżku czarne krótkie spodenki i białą koszulę, z krótkim rękawem, a obok długie, białe kolanówki z bawełny. Na podłodze stały czarne , wiązane buty. Ubrał się, a potem na szafce nocnej znalazł szczotkę, lusterko i czerwoną wstążkę. Rozczesał włosy i związał je wstążką. W lusterku ujrzał swe olśniewające piękno. Więc jasnowłosy mu to wszystko dał? Może jednak go lubi? Jednak pod drzwiami stał albinos. Cieszył się, że stare ubrania jego brata się na coś przydały. Chociaż wstążkę ukradł Francisowi...

Rozdział czwarty: Pierwsza kąpiel.


            Mały grzecznie poszedł się wykąpać. Gdy już się rozebrał i wszedł pod prysznic usłyszał otwieranie drzwi. Skulił się w wannie, by nikt nie mógł ujrzeć jego nagości.
- Nie wstydź się, to tylko ja, szef – powiedział z radością w głosie uśmiechnięty mężczyzna. – Chłopaki kazali mi się Tobą zająć. Musisz być idealnie czysty.
- Umiem sam się umyć... – powiedział maluszek z rumieńcem na twarzy.
- Wiem, ale takie już są wymagania Francisa. Nie tknie niczego, a może powinienem powiedzieć teraz raczej „nikogo”, kto nie jest przeze mnie sprawdzony. Wiesz, muszę sprawdzić, czy nie masz śladów jakieś choroby. Nie bój się – uśmiechnął się pokrzepiająco i pogłaskał go po głowie. – No już, już... – maluszek wiedział, że tak musi być i roplątał się ze swego ukrywającego wszystko sposobu siedzenia. Spojrzał mu w oczy.
- Skoro tak musi być... – powiedział smutno, a w oczach miał łzy.
- Nie płacz... Co Ty zrobisz jak będziesz musiał mu się oddać...? Jak boisz się zwykłej kąpieli, no już – pogłaskał go po głowie po czym otarł mu łzy. Maluszek uspokoił się nieco. Poddał się dogłębnej analizie swego ciała w poszukiwaniu ewentualnych chorób, którymi Francis nie chciałby się zarazić.
- Mam teraz wielką nadzieję, że mam jakąś okropną chorobę i go tym zarażę i umrze w męczarniach... – powiedział cicho, ale „szef” usłyszał.
- Nie mów tak. Na pewno się zaprzyjaźnicie i będziesz szczęśliwy. Zobaczysz. No już, jesteś czysty, maluszku – uśmiechnął się słodko i pogłaskał go po głowie.
- Ale pan tylko patrzył... Czysty...?
- Ach, no tak. Miałem na myśli, że nie masz żadnych niepokojących objawów. A teraz Cię umyjemy – zaśmiał się, a maluszek uśmiechnął się nieśmiało. Szef był bardzo miły. Chyba bardziej dziecinny od samego chłopca. Tak więc Kyle czuł się przy nim bezpieczny. Po kilku minutach był już czyściutki. – No już, jeszcze tylko rozczeszę Ci włosy i wyperfumuję i będziesz gotowy – zrobił to więc po czym pchnął go w stronę drzwi. – Idź do niego.
- Ale tak...? Bez ubrań...? Wstydzę się...
- I tak by Cię rozebrał – zaśmiał się. – No już. Nie masz się czego wstydzić. Jesteś piękny. On też tak uważa. Nie bój się. On kocha piękno ponad wszystko. Może Ciebie też pokocha.
- Na razie tylko pożąda...
- A od tego tylko krok do miłości, mój drogi – otworzył drzwi i wypchnął chłopca po czym sam wyszedł. – To ja nie będę wam przeszkadzał – mężczyzna wyszedł z pomieszczenia. Oprawca... znaczy się Francis, oczywiście, nie przyszedł jeszcze, więc chłopiec usiadł na łóżku. Owinął się kołdrą, by nie widzieć swej zawsztydzającej nagości. Czekał na niego cierpliwie. Tak naprawdę chciał, by to stało się jak najpóźniej. Jednak wkrótce drzwi się otworzyły i ujrzał jasne włosy. Czy po tej nocy będzie do końca życia nienawidził jasnych włosów?

Rozdział trzeci: Nowy dom.


            Szli dość długo mijając wiele zakratowanych drzwi. Korytarz skąpany był w purpurze i szkarłacie. Kolory władzy i miłości... Jednak chłopcu kojarzyły się one z krwią. Być może miał rację. Władza zdobywana jest przez wojny, a miłość rodzi zazdrość. Oba te czynniki prowadzą do rozlewu krwi. Chłopiec myślał teraz o tym jaką cenę przyjdzie zapłacić mu za życie. Czy wciąż będzie miał ochotę, by żyć? Czy może po tym co tu się stanie on sam stanie się jedynie pustą skorupą? Spojrzał na czerwone oczy mężćzyzny przy nim i mocniej ścisnął jego rękę.
- Coś nie tak, mały? – mężczyzna spojrzał na niego niepewnie.
- Boję się... Czy wszyscy tam będą tacy jak pan Francis?
- Nie wszyscy, ale często spotkasz takich jak on...
- Jestem tu po to, by służyć ludziom swym ciałem, prawda?
- Tak... Nie ma innego sposobu, by Francis pozwolił Ci przeżyć. Jeszcze ja mógłbym go przekonać, gdybyś był mi potrzebny do czegoś innego...
- Do czego?
- I tak tego nie zrobisz.
- Zrobię wszystko, by uniknąć tego losu i móc żyć!
- Mógłbyś zabijać? – spojrzał na niego wzrokiem mrożącym krew w żyłach.
- Nie... Nie chcę nikogo krzywdzić...
- Wiesz... Pracując tu dasz ludziom szczęście... Zdobędziesz wielu przyjaciół. A ja będę Cię czasem zabierał na strzelnicę, dobrze? Inni pracują tu raczej z własnej woli... Jesteś jedyną osobą, która została do tego zmuszona... Ciebie się nie brzydzę tak jak ich. Jak, kurwa, można się kurwić? Jeszcze rozumiem te biedne, samotne matki. W końcu wyżywienie dziecka jest ważniejsze niż duma czy godność. Ale te nastolatki z dobrych domów? W dzień idą do najlepszych szkół, kupują najdroższe ubrania, a wieczorem przychodzą tutaj i sypiają z tymi wszystkimi obrzydliwcami...
- Ma pan rację... – mały przystanął na chwilę i rozejrzał się smutnym wzrokiem. – Ale... Czy godność nie jest ważniejsza od życia? Czy, ceniąc życie tak wysoko, nie jestem samolubny? Czy zasługuję na nie upadając tak nisko?
- Już to lepsze niż zabijanie... Pomyśleć, że ta sama ręka, która trzyma dłoń dziecka może trzymać też pistolet – pogłaskał go po głowie. – Ta sama dłoń, która teraz Cię dotyka, zabiła tek wielu ludzi...
- Teraz Ci się na to zebrało, Gilbert? – zapytał nagle brązowowłosy. – Nie zanudzaj dzieciaka. Wiem, że tęsknisz za czasami, gdy Ludwig był mały, ale nie każde dziecko jest Twoim młodszym braciszkiem. Mały może kiedyś spróbować uciec. A Ty, by chronić całą organizację, będziesz musiał go zabić. I co wtedy zrobisz? Nie przywiązuj się do niego. Jak tak Ci się chce to sam sobie zmajstruj dzieciaka. Możesz odejść do jakieś babki, droga wolna. Ja już popełniłem raz ten błąd, zaufałem nieodpowiedniemu człowiekowi...
- Ty wszystkim ufasz. Nawet, jeśli ktoś by włożył Ci lufę w oczodół i powiedział, że Cię nie skrzywdzi to oddałbyś mu swą boń z uśmiechem.
- Wiem – powiedział z uśmiechem. – Gdyby nie wy pewnie już dawno bym nie żył. Wiesz, mały, - zwrócił się do chłopca. – Wbrew pozorom Francis to naprawdę dobry człowiek. Tylko trochę zboczony. Ale nie zrobi Ci krzywdy. On po prostu potrzebuje miłości. Dasz mu ją?
- Co ma pan na myśli? – chłopiec schował się za albinosem.
- Uśmiechaj się, nazywaj go „braciszkiem” i nie płacz, gdy będzie Cię dotykał. On tego potrzebuje. Zobaczysz, zaopiekuje się Tobą i będzie Ci tu dobrze.
- Ale.. Nie chcę, by mnie ktoś dotykał...
- Zobaczysz, to będzie miłe, tylko nie możesz się bać – przytulił go. – Widzisz? To tylko trochę więcej... Pomyśl, że to takie... mocniejsze przytulenie. Nie bój się – uśmiechnął się pokrzepiająco.
- Dobrze... A... Jak mam do pana mówić? Na pana Francisa muszę mówić „braciszek”, to jest pan Gilbert, a pan...?
- Szef Antonio. Lubię jak nazywa się mnie szefem, chociaż wszyscy tu jesteśmy szefami jakiś działów tej organizacji.
- To mafia?
- Wolę określenie: „Organizacja półświatka”.
- Ma pan rację, to ładniej brzmi.
- No właśnie – uśmiechnął się i pogłaskał go po głowie. Doszli do jakiś zakratowanych drzwi.
- To będzie Twój pokój, jeśli będziesz grzeczny przeniesiemy Cię do pokoju gościnnego w posiadłości na górze – powiedział Francis. – Ale za każdy wybryk będziesz mógł tu wrócić. Te pomieszczenia nie są zbytnio dostosowane do mieszkania w nich... Raczej do spania jedynie... Ale w ciągu tygodnia postaram się zdecydować czy pójdziesz na górę. Może nawet zamieszkasz ze mną – chłopiec przełknął nerwowo ślinę. – Boisz się mnie?
- Nie. Oczywiście, że nie, braciszku! – maluszek uśmiechnął się słodko, ale dalej mocno ściskał rękę albinosa.
- No już, wejdź – ponaglił go, ale mały wciąż stał przy albinosie. Tak więc czerwonooki wszedł z nim. Pokój był cały skąpany w szkarłacie. Wielkie łoże z baldachimem, mała szafka nocna i miękki dywan. Obok były drzwi do łazienki połączonej jedynie z tym pokojem. U góry było małe zakratowane okienko i jeszcze mała lampa z czerwonym kloszem.
- Więc to mój nowy dom?
- Tak. Ale niedługo powinieneś przenieść się do pokoju w posiadłości. Ale tu będziesz przyjmował klien... znaczy się gości. Nic się nie bój. Braciszek będzie tym pierwszym. Będę dla Ciebie delikatny, mon cheri – pocałował go delikatnie w usta i uśmiechnął się słodko. – To teraz się wykąp ładnie i czekaj aż braciszek przyjdzie – pogłaskał go po głowie. – I puść Gilberta, bo mu palce w końcu połamiesz – zaśmiał się. Miał taki miły, delikatny, dźwięczny śmiech. Kyle’owi zrobiło się cieplej na sercu. Może to jednak nie będzie takie złe? To w końcu... tylko mocniejsze przytulenie, czyż nie? I ten pan będzie dla niego dobry... Na pewno... A potem w nagrodę pójdzie z Gilbertem na strzelnicę. Na pewno. Będzie tu szczęśliwy.

Rozdział drugi: Podróż ku nieznanemu.


            Blondwłosy mężczyzna niósł chłopca na rękach. Wszyscy podeszli do wielkiego, drogiego samochodu. Niebieskooki już chciał wsiąść do tyłu razem z dzieckiem, gdy albinos położył mu rękę na ramieniu.
- Mały jedzie w bagażniku – powiedział i próbował zabrać dziecko z jego rąk.
- Co? Sam przecież się nad nim litowałeś, bo to dziecko, a teraz chcesz robić coś takiego?
- Po pierwsze: nie wpuszczę obszczańca do samochodu, po drugie: chcę go chronić.
- Przed czym? Przed dzieciożerną skórzaną tapicerką czy czym?
- Przed Tobą. Wiele razy widziałem co urządzasz z zakładnikami na tylnym siedzeniu. Dopóki byli to dorośli to szczerze mi to wisiało, ale teraz, gdy przystawiasz się do dziecka, nie mogę na to patrzeć. Co Ty sobie, kurwa, wyobrażasz?
- Mam Ci coś przypomnieć? Może Twoją ostatnią zdobycz? Ile ona miała lat? 16?
- Twierdziła, że 18, a ja nie lubię doszukiwać się prawdy. Poza tym, na zagilbistego mnie każda leci z własnej woli i nie muszę... – jego wywód przerwał chichot dziecka.
- „Zagilbisty” – chłopiec śmiał się słodko.
- N-no... No tak – albinos się zarumienił. Pierwszy raz ktoś zwrócił uwagę na to słowo. – Zajebisty Gilbert, znaczy się ja, czyli zagilbisty!
- A ja będę za... za...
- „Zakylisty” – podpowiedział mu czerwonooki.
- Głupio to brzmi...
- No wiem, bo tylko ja jestem zajebisty. A teraz pytanie: wolisz jechać w bagażniku czy na kolanach braciszka Francisa? – ostatnie dwa słowa powiedział z niejakim obrzydzeniem.
- W bagażniku moża się położyć, zasnąć... Tam jest wygodniej... – po czym wyszeptał: - i bezpieczniej...
- No więc ustalone – zabrał blondynowi dziecko i otworzył bagażnik. Mały szybko, jakby od tego zależało jego życie, a na pewno niewinność, schował się do bagażnika kuląc się w pozycji embrionalnej.
- Ale, ale, jeszcze jedno – powiedział Francis i ukucnął przy dziecku. – Jeszcze daj buzi swojemu kochanemu braciszkowi – maluszek niepewnie pocałował go w policzek. – No cóż... To też może być, nie będę narzekał – zamknął uważnie bagażnik i wsiadł na tylne siedzenie. Prowadził brązowowłosy, a albinos siedział obok niego.
Po niedługim czasie dojechali do jakiegoś budynku. Wyglądał niczym mały pałac skąpany w bieli i złocie. Wysiedli z samochodu. Jasnowłosy podszedł do bagażnika i go otworzył.
- Już...? – mały był wyraźnie smutny.
- Tak, już. Chodź – podał mu rękę. Mały lekko drżącą dłonią ujął tę należącą do niego i wyszedł. Mężczyzna od razu go pocałował. – Nim nadejdzie nowy dzień pokażę Ci potęgę miłości... – całował go po szyi. Nagle ktoś uderzył go w głowę,
- Hamuj się. Już nie mówię, że masz w ogóle mu dać spokój, w końcu jego rodzina wisiała nam niezłą kasę, a jak mały może ją odpracować to jestem za, ale chociaż nie rób tego przy mnie – powiedział albinos biorąc dziecko za rękę. Po chwili cała czwórka weszła do jakiś podziemi, które znajdowały się pod pięknym domem.

Rozdział pierwszy: Zapach śmierci i nowe życie.

           Trzech mężczyzn, blondyn, brązowowłosy i albinos weszli do pomieszczenia pełnego ludzi, pełnego woni alkoholu. Było to małe mieszkanie zamieniano w pijacką melinę. Niebieskooki blondyn podszedł do postawnego mężczyzny i rozmawiał z nim chwilę.
- Gdzie pieniądze? - zapytał tonem, przed którym drżeli jego wrogowie.
- Nie mam...
- Przepiłeś? Miałeś je mieć! Wiesz dobrze, że z Bad Trio się nie zadziera.
- Proszę... Dajcie mi szansę... Po wypłacie oddam wam część...
- Nie po wypłacie, a teraz i nie część, a całość!
- Ja... Proszę...
- Cóż, nie pozostawiasz nam wyboru - jasnowłosy skinął dłonią na przyjaciół, którzy szybko zastrzelili wszystkich w pomieszczeniu. - I po sprawie - powiedział z uśmiechem, gdy nagle usłyszał płacz dziecka. - Co do...? - zaczął chodzić po pomieszczeniu. Podszedł do szafy. Albinos za nim wycelował broń w jej drzwi. Blondyn ją otworzył. Ujrzał młodego chłopca. - Nie strzelaj, Gilbert - zwrócił się do towarzysza. - Jak się nazywasz, maleńki?
- Kyle... - wyszeptał maluszek przez łzy. Cały drżał.
- To Twój dom? Nie wiedziałem, że mieszka tu dziecko... Wybacz, że musiałeś na to patrzeć. Wśród tych ludzi byli Twoi rodzice?
- Tak...
- Zostałeś sam...? Masz kogoś z rodziny jeszcze?
- Nie.
- Chcesz żyć?
- Tak, bardzo... Ale już nie mam gdzie... I nie mam z kim.
- Spokojnie, braciszek Francis się Tobą zaopiekuje... - pogładził chłopca po policzku. - Tylko musisz być grzeczny - delikatnie złapał go za włosy i przyciągnął do siebie. Pocałował go namiętnie.
- Francis! To przecież dziecko! Wiedziałem, że jesteś zboczony, ale że aż tak? - albinos skrzywił się z obrzydzeniem.
- Nada się...
- Ale, kurwa, do czego?
- To naszego małego interesu...
- Chyba nie dasz go do burdelu...?
- Do domu uciesz, nie do jakiegoś plugawego burdelu! Tam będzie mu dobrze. Nigdy nie będzie samotny.
- Ty żeś już, kurwa, do reszty zdziadział?!
- Nie... Chyba, że... - złapał chłopca na ręce i odwrócił się przodem do albinosa podstawiając mu dziecko wręcz pod nos. - Strzelaj.
- Co..? Zobacz! To tylko dziecko! Kurwa, jeszcze się posikał... Nie zabiję dzieciaka.
- Więc ja się nim zajmę. No, maluszku... Powiedz: "Kocham Cię, braciszku Francisie" - maluszek drżał lekko, ale szybko powiedział:
- Kocham Cię, braciszku Francisie.
- "Zrobię dla Ciebie wszystko i chcę dla Ciebie pracować" - mały powtórzył jego słowa. - Widzisz? Zgadza się - przytulił dziecko do siebie, Wyszli całą czwórką.