Translate

środa, 29 sierpnia 2012

Historia dodatkowa numer jeden: Nauka miłości.


Pewnego dnia dwóch blondynów siedziało przy stole w kuchni.
- Francis, ja przy Tobie się roztyję jak dalej tyle będziesz gotował.
- Jak ty będziesz gotował to umrzemy z głodu – skwintował starszy i podszedł do swego przyjaciela. Otarł mu kącik ust. – Jak zwykle się upaćkałeś.
- Bo to jeszcze żywe było chyba....
- Albo Ty jesteś ciapa. Żadna dziewczyna nie będzie Cię chciała.
- A Ciebie to pewnie wszystkie chcą.
- A żebyś wiedział. I nie tylko dziewczyny.
- No tym bym się nie chwalił.
- A skąd wiesz czy Ciebie jakiś chłopak nie pragnie?
- A po czym miałbym rozpoznać, że mnie lubi?
- Jeśli Cię kocha to będzie dla Ciebie gotował... – postuał palcem w talerz. – Ocierał Ci usta, gdy się ubrudzisz – przejechał palcem po drugim kąciku jego ust. – Zmierzwiał Ci włosy dla zabawy – pogłaskał go po głowie.
- Ej, ej, ej... To przestaje być zabawne.
- To nigdy nie było żartem, mon cher...
- Co masz na myśli...? – starszy jedynie go pocałował. – Ej, to był mój pierwszy pocałunek!
- Kocham Cię, Arthur...
- Kłamiesz! Na pewno... – zasłonił usta dłonią.
- Nie kłamię, uwierz mi... – złapał go za nadgarstki. – Nie bój się mnie...
- Zostaw mnie... Co chcesz zrobić? Zaciągnąć mnie do łóżka? Tylko na tym Ci zależy? Nawet dam Ci pieniądze na dziwki, tylko mnie zostaw!
- Nie chcę Ci robić krzywdy. Chcę tylko z Tobą być. Mogę ograniczyć się jedynie do pocałunków, jeśli chcesz. Zależy mi tylko na Twojej bliskości.
- Naprawdę?
- Naprawdę...
- A co będę czuć, jeśli Cię pokocham?
- Będziesz szczęśliwy przy mnie...
- Już jestem.
- Będziesz tęsknić nawet jeśli wyjdę tylko na chwilę.
- Zawsze tęsknię.
- I zgodzisz się być ze mną.
- Zgadzam się.... Chyba...
- I spodoba Ci się mój pocałunek – pocałował go namiętnie.
- Podoba mi się.
- Nauczyłem Cię miłości.
- Jesteś najwspanialszym nauczycielem świata.
- W końcu pochodzę z kraju miłości.
- Więc przyjmę tą lekcję z szacunkiem, w końcu pochodzę z kraju, w którym wszyscy mężczyźni są gentlemanami.
- Widzisz? Tak jak nasze kraje mimo wojen stały się razem Ententą, Aliantami. Tak i my, mimo początkowej niechęci staniemy się kochankami.
- Tylko się nie zapędź za bardzo. Pamiętaj, że raz miała być Unia, ale...
- Nie wyszło... Ale jest Europejska.
- Oj, żeby Ci się w głowie nie poprzewracało, jeśli się rozejdziemy.
- To się nigdyu nie stanie.
- Trzymam Cię za słowo.
Nawet nie wiedzieli ile w przyszłości przeżyją, jednak wiedzieli, że ich miłość nie zostanie nigdy zniszczona.
            Mały chłopczyk o blond włosach przeglądał filmy rodziców, gdy nie było ich w domu.
- Gilbert... Czemu ten film ma taką dziwną okładkę? Co oznacza „Plus osiemnaście” ?
- To oznacza, że masz to odłożyć i iść spać.
- Gilbert! Obejrzyjmy to! To pewnie takie fajne jak ten film, który ostatnio wyszedł! Też miał ten napis! Oglądałeś go z rodzicami, prawda? Podglądałem was,... Ta dziewczynka była taka ładna! Jak ona się nazywała... – dziesięciolatek patrzył na brata wzrokiem wyrażającym nadzieję, że mu podpowie.
- Sadako, mały. I jak może być ładna skoro tyle czasu była w studni?
- No na pewno była ładniejsza od Ciebie.
- Ludi, bo będę jedynakiem...
- Oj no... To obejrzymy to?
- Naprawdę nie powinniśmy... Tam nie ma takiej ładniej dziewczynki...
- A oglądałeś to kiedyś?
- Nie... – skłamał.
- No włączmy!
- Rodzice nas zabiją.
- Nic im nie powiemy.
- Dobra, tylko jak Ci się nie spodoba to mnie nie wiń – włączył ten film.
- Co Ci ludzie robią...?
- Całują się.
- A po co?
- Bo to miłe. Tak robią ludzie, którzy się kochają.
- A Ty mnie kochasz, braciszku?
- A jakbym miał nie kochać?
- To mnie pocałuj.
- Ale nie całuje się brata.
- A mama tatę całuje.
- Ale to co innego.
- Bo powiem, że właczyłeś mi ten film.
- Lud, bo Ci... – chłopiec wytknął język. – Dobra – białowłosy pocałował brata w policzek.
- Ale ja chcę jak na filmie...
- Nie przeginaj, młody.
- Proszę...
- Dobra – pocałował go tak jak na filmie. Delikatnie, jednak z pewną dozą namiętności.
- To naprawdę miłe! O, zobacz teraz ta pani... O fuj...
- Mówiłem, że Ci się nie spodoba ten film?
- Ale jak można brać do buzi to czym się sika?
- Bo wtedy robi się tej osobie miło... Znaczy, zobacz na jego minę. Uśmiecha się.
- Zrobisz mi tak?
- Chyba oszalałeś! Już wystarczająco dużo zrobiłem.
- A ja Tobie mogę? Chce, byś się też uśmiechnął...
- Nie przeginaj Ludi...
- Proszę...
- Dobra... – tak więc młodszy delikatnie zabrał się za próbę zrobienia czegoś bardzo dziwnego. Patrzył na film, a potem na brata. Jednak już na samym początku prawie zwymiotował.
- Nie dam rady... Jak ta pani to robi? A poza tym to Ci się nie robi takie jak na filmie.
- Może to będzie się robiło takie jak podrośniemy?
- No tak, masz dopiero dwanaście lat... Dzieciak jeszcze jesteś.
- A Ty jeszcze młodszy!
- A czemu nie jesteś podobny do rodziców? Wszyscy mamy blond włosy i niebieskie oczy, a Ty...
- Bo jestem albinosem. Po prostu kolory mi się popsuły.
- A co jeśli...
- Kocham Cię, braciszku.
- Czemu mi to teraz mówisz?
- Żebyś się zamknął.
- To mnie pocałuj – starszy zrobił to o co go poproszono.
Gdy blondyn dorósł zobaczył podobny film w sklepie. Wróciło wspomnienie pierwszego pocałunku. Wracało za każdym razem gdy widział taki film. Więc każdy kupował i oglądał. Powoli kończyły się różne rodzaje, kupował coraz dziwniejsze. Tylko przez to jedno wspomnienie. Postanowił, że kiedyś też kogoś nauczy miłości w ten sposób.

sobota, 25 sierpnia 2012

Rozdział trzydziesty ósmy: Rozwiązanie.


Wkrótce w szpitalnej poczekalni spotkali się dwaj najwięksi wrogowie. Jednak żaden z nich nie był w nastroju do walki.
- Jak on się czuje? – zapytał blondyn stając naprzeciwko czerwonookiego.
- Nie będzie już chodził... Jeśli się obudzi...
- Obudzi, na pewno. W końcu tyle czasu był przy Tobie, że wie, że musi się obudzić. Pewnie nidy mu nie dałeś za długo pospać, co? – zielonooki próbował rozładować atmosferę.
- To nie czas na żarty, Feliks. To wszystko przez nas.
- Wiem to doskonale. Nie musisz mi tego przypominać. Nigdy o tym nie zapomnę. Ty na pewno też nie.
- Na pewno. Zajmę się nim najlepiej jak umiem. Niczego mu nie będzie brakowało.
- Na pewno... A czy... Czy mógłbym go odwiedzać?
- Tak... On pewnie by chciał, żebyśmy się pogodzili.
- Ja też tego chcę... A Ty?
- Dla niego tak. Chociaż czy dla Ciebie to nie wiem.
- A dla siebie samego?
- Tak – podał mu rękę, którą ten ujął.
- Zgoda?
- Zgoda – uśmiechnął się.
            W tym czasie Matt rozmawiał ze swym opiekunem.
- Alfred sam mi powiedział, że to wszystko jego sprawka... Nie wiem co teraz zrobić... Zależy mi na nim, ale... Ale w końcu chciał Cię zabić. Nie mogę mu tego wybaczyć... Za nic nie mogę mu tego wybaczyć... Ale chcę mu wybaczyć.. Chcę znów być przy nim... Chcę go przeprosić za tamtą kłótnię.
- Nie martw się. Pewnie niedługo się spotkacie i wszystko sobie wyjaśnicie. Nie musisz się tak zadręczać. Ja nie mam mu tego za złe. Więc Ty też mu wybacz.
- Dobrze... Pogodzę się z nim jak tylko go spotkam – wtedy do pomieszczenia wszedł Arthur. Był bardzo smutny, z oczu płynęły mu łzy.
- Co się stało? – Francis natychmiast do niego podszedł i go przytulił.
- Alfred on... Widziałem jak... On już... – młodszy mężczyzna z trudem układał słowa.
- Nie martw się... Spokojnie... Powiedz co się stało...
- Widziałem jak... Jak skoczył z mostu... Tylko to po nim zostało... Zdjął je zanim skoczył – pokazał okulary. Matt, stojący trochę dalej, zrozumiał wszystko w mgnieniu oka. Te okulary... Takie same jakie miał on sam... Rozumiał wszystko... Już nie zdąży go przeprosić... A może...?
- Zadzwońmy po kogoś! Niech szukają jego ciała! Może on jeszcze żyje! – pierwszy raz w życiu miał w sobie tyle energii. Jego głos nabrał mocy. Zupełnie jak nie on.
- Już to zrobiłem. Pokazałem im miejsce, w którym skoczył. Jednak powiedzieli, że nie było szans, by przeżyć.
- To nieprawda! On by tak po prostu nie zginął! Na pewno nie!
- Matt... Uspokój się... – Francis objął go ramieniem. – On sam wybrał ten los. Chyba nie powiesz, że popełnił błąd, prawda?
- Nie... Ale mam nadzieję, że dobrze przemyślał tą decyzję... To moja wina... Gdybym wtedy na niego nie nakrzyczał, gdybym został przy nim... Pewnie nawet by o tym nie pomyslał...
- Raczej moja – odezwał się Arthur. – Zostawiłem go, mimo, że wiedziałem co do mnie czuje. Traktowałem go jak dziecko... Może chciał podjąć w końcu decyzję, której nie wyśmieję.
- Równie dobrze ja mogę być winny – powiedział Francis. – Odebrałem mu Ciebie. Gdybym nie stanął między wami...
- Jedno jest pewne... – głos Matt’a drżał. – To nie przywróci mu życia. Nieważne jak bardzo będziemy żałować, jak bardzo będziemy się obwiniać on już nie wróci. Możemy jedynie zorganizować mu godny pogrzeb.
- Zajmę się tym, gdy tylko znajdą ciało – powiedział Arthur. – To mój ostatni obowiązek jako jego brata.
- Pomogę Ci. W końcu też jestem jego bratem. Nieważne, który z nas jest tym prawdziwym. Ważne, że on się dla nas liczył. Pomożemy mu zasnąć spokojnie – Matt ocierał łzy z oczu.
- Ale nie traćmy nadziei. Może jednak go wyłowią całego i zdrowego, albo conajmniej żywego – Francis nie tracił optymizmu nawet w takiej sytuacji. A oni chcieli mu wierzyć. Chcieli, by Alfred żył. Nawet, jeśli nie było na to szans.
            Dni mijały. Wiele osób przychodziło odwiedzić chłopca w szpitalu. Wiele osób nawiązało tam różne przyjaźnie. Peter ciągle przynosił mu jakieś swoje zabawki i odkąd chłopiec się obudził ciągle się z nim bawił. Przez to był też blisko Arthura, który był tam codziennie. Zaczęły rodzić się między nimi więzi. Czasem chłopiec go nawet tulił. Jednak nigdy nie wybrałby go zamiast swej nowej rodziny. Był z nimi szczęśliwy. A oni również zaprzyjaźnili się z Kirklandem.
- A ten pan, taki w okularach... – zaczął kiedyś Tino zwracając się do Arthura. – On jest pana bratem, prawda? Czemu tutaj nie przychodzi z panem? Widziałem tu dużo osób. Nawet jakiegoś pana z rudymi włosami. I chyba jeszcze kilka innych osób przedstawiających się nazwiskiem Kirkland, którzy od razu zaczęłi bawić się z Peterem... Ale nigdy nie widziałem tu tego chłopaka w okularach... Pokłócił się pan z nim?
- On... On tu nie przyjdzie.
- Ale czemu? Jest pańskim bratem, więc Petera też. Mały się strasznie o niego martwi. Chciałby z nim porozmawiać.
- Ale on tu nie przyjdzie. On...
- On...? Tak...?
- Jest poważnie chory – dokończył Francis za Arthura. – Nie wiemy kiedy wyzdrowieje. Jest w szpitalu w innym mieście.
- Ach, przepraszam... Może pan powiedzieć w jakim? Chcielibyśmy go odwiedzić...
- To choroba zakaźna, nikt nie może go odwiedzać.
- Rozumiemy... Mam nadzieję, że szybko wyjdzie ze szpitala...
            Jednak czas mijał. Chłopiec wyszedł ze szpitala. Codziennie przychodził do niego Feliks i Taurys. Szli zawsze po ogrodzie obok jego wózka, który prowadził Gilbert. Mimo, że chłopiec sam mógłby sobie z nim poradzić nie był w stanie wytłumaczyć tego szkarłatnookiemu. Pewnego dnia nawet dostał zaproszenie na ślub Askela i Mathiasa. Był bardzo szczęśliwy. Minęło wiele miesięcy. Chłopiec przyszedł, a raczej niestety, przyjechał na noworoczny koncert Rodericha. Widział również panią Elizabetę. Jej brzuszek był tak optymistycznie duży. Zapewne niedługo narodzi się nowy członek rodziny Edelstein. Chłopiec żałował, że gdy maluszek będzie uczył się chodzić on będzie wciąż jedynie siedzieć na wózku. Wiedział, że to z powodu postrzału. Jednak nie miał o to żalu do Gilberta. W jego obecności nikt nie wypominał winy szkarłatnookiego. Jednak widział jak czasem niektórzy patrzą na niego ze smutkiem. I jak czasem w oddali ktoś krzyczy na białowłosego. Ludzie go za to obwiniali. A chłopiec jedynie co wieczór podjeżdżał do jego pokoju i tulił go zapewniając, że to nie jego wina. Nigdy nie znaleziono ciała Alfreda. Odbył się jednak pogrzeb. W ziemi zakopano pustą trumnę. Ludzie po tylu miesiącach stracili już nadzieję. Nawet jeśli żył, pewnie miał już do nich nie powrócić. Zdjęcie na nagrobku przedstawiało uśmiechniętego blondyna, który miał nigdy się nie poddawać, mówił o sobie jak o bohaterze. Chociaż odszedł jak tchórz. Lecz czy samobójstwo naprawdę było tchórzostwem? A może odwagą? Uciekł od nienawiści, od życia, od poczucia winy, od osamotnienia. Jednak zachował swój honor, sam wyznaczył sobie zasłużoną karę. Jednak chłopiec twierdził, że był dla siebie zbyt surowy. Przecież mógł też po prostu przeprosić. Może w zamian za ten popsuty samochód oddać swój. Zapewne nie wybaczyliby mu od razu, ale miałby na to szansę. Może to byłaby prawdziwa odwaga? Prawdziwe bohaterstwo. Stawić czoła życiu, odosobnieniu, nienawiści. Walczyć o swój utracony honor. Dawać ludziom szczęście odkupując swe winy.
            W życiu chłopca zmieniła się jeszcze jedna ważna rzecz. Już nie pracował w tym przybytku rozpusty. Jednak, mimo że tak bardzo się tego bał, nie zmienił się stosunek ludzi do niego. Dużo osób przychodziło do niego na górę przynosząc mu książki i kwiaty. Jego pokój tonął w słonecznikach, a najczęstszym deserem w domu stał się sękacz i makowiec. Niektóre prezenty były bardzo słodkie, typu mały pluszowy fortepian. Wiedział już kto to wymyślił, a kto uszył. Dostał nawet pieska. Podobno Hanatamago się oszczeniła. Nikt nie wiedział kiedy się jej udało zajść w ciążę, ale szczeniaczek był strasznie podobny do Blackiego. Jak widać nie tylko ludzie zacieśniali stosunki.
            Za to w rodzinie Wang też nastał czas radości. Nadszedł ślub Kiku i Mei. Nie chcieli się przyznać czemu tak szybko, ale Yao dobrze wiedział jaki kryje się za tym powód. W końcu na tle szczupłego ciała azjatki nawet najmniejszy brzuszek rzucał się w oczy. Na ślubie był obecny również Kim. Był już w pełni zdrowy i gotowy na zostanie wujkiem. Za to Yao zamieszkał z Ivanem. Który ostatnimi czasy również został wujkiem. Jednak to nie jego starsza siostra mu w tym pomogła. Berbeć patrzył na wujka krwistoczerwonymi oczami. Był jednak strasznie maleńki, urodził się zbyt wcześnie. Jednak zapewne nim inne rodziny się powiększą on już będzie w domu, opuści inkubator cały i zdrowy. A ostatnio Katiusza miała na ubraniach dużo kociej sierści...

piątek, 24 sierpnia 2012

Rozdział trzydziesty siódmy: Przemyślenia.


Chłopiec znalazł się w szpitalu. Lekarze jednak nie mieli pozytywnych opinii o jego przyszłości. Nawet jeśli przeżyje, jeśli się obudzi już nigdy nie przespaceruje się po ogrodzie, już nigdy nie pobiegnie przytulić się do swych opiekunów, już nigdy nie będzie pływał w jeziorze. Nigdy nie będzie chodził.
- To moja wina... Gdybym wtedy... Gdybym wtedy nie był tak wypełniony nienawiścią, gdybym nie chciał zabić tego chłopaka... To on nie musiałby osłaniać go własnym ciałem... Nie zostałby przeze mnie postrzelony... Może teraz by biegał po podwórku tego różowego domku... – powiedział szkarłatnooki patrząc w oczy swego przyjaciela.
- Nie mogłeś tego przewidzieć... A uczucia są silniejsze od rozsądku. Nie mogłeś tak po prostu ich opanować. Nie mogłeś zachować zdrowego rozsądku w takim momencie. Pewnie też bym strzelił do kogoś, kto chce mi odebrać to co kocham. Pewnie każdy opiekun, ojciec, brat zrobiłby to co Ty. Chciałeś go chronić. Jak ojciec.
- Ale zachowałem się jak jego wróg... Zraniłem go... Nie mogę zasługiwać nawet na nazwanie mnie jego przyjacielem, a Ty mówisz, że zachowałem się jak ojciec.
- Bo to prawda. Każdy ojciec jest zazdrosny o swoje dziecko. Tak jak Ty.
- Ale on przeze mnie cierpi...
- Spokojnie, coś wymyślę. Pewnie w jakimś kraju jest możliwa operacja tej części kręgosłupa, którą mu uszkodziłeś... znaczy... Przepraszam... Na pewno da się go wyleczyć.
- Strzeliłem mu w plecy, rozumiesz? Nawet jeśli będzie chodził nigdy już nie przybiegnie do mnie, nigdy mnie nie przytuli, nie narysuje niczego dla mnie... I wtedy... Gdy się spakował wiesz co zostawił? Flet. Ten flet, który mu dałem. Ale telefon od Arthura zabrał ze sobą... Pamiątki po mnie nie chciał...
- Pluszaki też zniknęły, nie zauważyłeś? Poza tym ten flet jest dla Ciebie ważny. Może pomyślał „Dopóki ja jestem przy nim ten flet też jest, ale nie mogę odejść z fletem, bo naprawdę należy do niego”.
- Mam nadzieję, że masz rację...
- Nawet jeśli nie będzie chodził to możesz go wozić w wózku. Mimo wszystko będziesz się nim opiekował. Będziesz mu nawet bardziej potrzebny.
- Ty myślisz, że ja zrobiłem to specjalnie, żeby mnie potrzebował?!
- Nie mówiłem tego. Teraz możesz odkupić swoje winy. Kupimy mu taki elektryczny wózek, co? Będzie prawie jakby mógł biegać. A to jak chodził i czytał, po prostu położy książkę na kolanach. Albo my będziemy go wozić. A poza tym czytałem, że można wyzdrowieć nawet bez operacji, tylko trzeba chcieć. Ktoś tak kiedyś zrobił. Wystarczy odpowiednia rehabilitacja, na pewno. A Ty i Twój brat dużo trenujecie, pewnie wymyślicie jakieś ćwiczenia i będziecie mu w tym pomagać, co?
- Ale on i tak odejdzie do niego...
- A czy on go przyjmie? On nie lubi kłopotów. Jak się dowie, że mały nie będzie mógł chodzić to nam go odniesie najdalej do świąt. Pewnie jeszcze postawi pod choinką z kokardką na głowie.
- Ach, no tak... Ale jego przyjaciel? Chociaż... Oni są więcej niż przyjaciółmi... On zawsze chciał mieć dziecko, ale wiedział, że się mu to nie uda z chłopakiem. On nie będzie patrzył czy na wózku czy nie. Nawet jakby mały mógł poruszać tylko oczami to on i tak by go przygarnął.
- A kto by się nim opiekował jak on musi być u Bragińskiego? Pewnie jak raz dzieciaka zostawi pod opieką Feliksa to następnego dnia sam małego spakuje i przywiezie do nas.
- Chyba masz rację... Ale chyba musimy się z nimi pogodzić...
- Czemu...? No to dobry pomysł, ale skąd go wziąłeś?
- Mały strasznie ich lubi. Lepiej, żeby mogli do nas przychodzić, bo w tym stanie jak spróbuje się wymknąć to go znajdziemy gdzieś leżącego obok wózka...
- Masz rację... Postaram się zdobyć numery do wszystkich jego przyjaciół i sprowadzę ich tutaj... I wiesz... Honda też jest jego przyjacielem. Więc nie możesz zrobić tego co chciałeś.
- Skąd wiedziałeś?
- Matt.
- Eh, on wszystko Ci powie...
- Poza tym nie wierzę, by on sam to zrobił.
- Myślisz, że mały miał rację? Że to sprawka Alfreda? – w tym momencie zadzwonił telefon błękitnookiego.
- Tak...? Co? Naprawdę tak powiedział? Przyznał się? Rozumiem. Już się nie martw. Tak, jest ze mną. Nic mu nie zrobi. Spokojnie. Tak, żyje. Ale będziesz musiał nam trochę pomagać. Już nie wyjdziesz z nim na spracer, rozumiesz? Najwyżej będziesz pchał jego wózek. Wybacz... Ale postaram się jakoś pomóc. Coś wymyślimy i jeszcze sobie razem pobiegniecie nad jezioro. Już dobrze, nie płacz. Tak, przyjedź tutaj. Spokojnie. Dobrze, czekam tu na Ciebie – mężczyzna się rozłączył.
- Matt?
- Tak, zaraz tu będzie. Był u Alfreda. On sam się przyznał.
- Co? Zabiję go!
- Nie, nie zabijesz. Zostawisz go w spokoju. On też chciał się mścić za nie swoją sprawę. Chcesz być taki jak on?
- Nie... Ale nie mogę mu odpuścić...
- Możesz. Bo ja Cię o to proszę.
- Dobrze, rozumiem... Jeśli Ty prosisz... Ale nigdy mu nie wybaczę...
- Wybaczysz... – podrapał go za uchem.
- Cholera... Przestań... Wiesz, że jeśli kogoś dotkniesz to on staje się Twoją marionetką...
- Właśnie dlatego to robię... Spójrz mi w oczy...
- Nie...
- Spójrz... – dłonią przechylił jego twarz, by spojrzał mu w oczy. Dalej drapał go za uchem. Szkarłatnooki zamknął oczy. – Spójrz na mnie... – wyszeptał mu do ucha. Starszy wyglądał jakby walczył ze sobą. Mocno zaciskał powieki, ale nagle je otworzył. Jego oczy były pozbawione blasku. – Słyszysz mnie? – mężczyzna jedynie kiwnął głową. – Więc wybaczysz mu. Nie zemścisz się. Pamiętaj o tym – potem pstryknął palcami, a blask powrócił do czerwonych oczu.
- A pieprzę tego amerykańskiego bachora. Niech se robi co chce. Kiedyś sam się w coś wpakuje.
- Zapewne.
            Tym czasem w odległym miejscu blondwłosy chłopak drżącymi dłońmi wkładał kolejne paluszki do ust jedząc je w zastraszającym tempie.
- To moja wina... Gdybym mu nigdy nie wspominał o ucieczce, gdybym mu w niej nie pomógł to by teraz może się kłócił z tym debilem, ale nie leżał w szpitalu...
- Nie chciałeś tego. Przecież myślałeś, że tu mu będzie lepiej, prawda? Chciałeś dobrze.
- Mogłem to chociaż lepiej zaplanować. Ucieklibyśmy w nocy, niezauważeni...
- To przyszliby tu i pewnie my byśmy zginęli na jego oczach, a on by się za to obwiniał do końca życia...
- A wygląda na typ, który sam by swoje życie szybko zakończył.
- Masz rację. Myślałby, że zasłużył na śmierć, bo przyczynił się do naszej.
- Do mogłem go stamtąd w ogóle nie zabierać.
- To pewnie sam by uciekł w końcu. I nie miałby dokąd pójść. Bo wszyscy, których zna są powiązani z jego opiekunami.
- Masz rację... Nic nie zmienimy jedynie rozmawiając. Jedźmy do niego.
- Dobrze.
            Tym czasem w innym zakątku miasta młody mężczyzna zaczął czuć wagę swego grzechu. „Przeze mnie może zginąć niewinny człowiek... A jeśli oni naprawdę zabiją Hondę? Pewnie już dawno to zrobili... Na pewno przeze mnie... Arthur na pewno mnie znienawidzi, gdy dowie się prawdy. Nie chcę żyć w świecie, w którym nie mogę trzymać go w swych ramionach. Nie chcę żyć, gdy moje kłamstwa odebrały komuś życie... Nie zasługuję na to. W końcu jestem bohaterem, obrońcą sprawiedliwości. Teraz bohater musi uratować świat przed złem. Musi ukarać złoczyńcę. To moje ostatnie zadanie.” Alfred stał na moście. Ludzie go mijali, jednak nikt nie zwrócił na niego uwagi. Zdjął okulary i spojrzał wprost na słońce. Stanął na barierce mostu. Ktoś podbiegł do niego, lecz nie zdążył go złapać. Skoczył.
- Alfred, czemu...? – zielonooki mężczyzna wziął z ziemi okulary. Akurat tego dnia postanowił z nim porozmawiać. Szedł do niego do domu. Miał nadzieję, że w końcu się do niego odezwie po tym jak odszedł do Francisa. Jednak teraz wiedział, że nie odezwie się do niego już nigdy.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Rozdział trzydziesty szósty: Świat zmierzający ku rozpadowi.


Chłopiec wiedział, że sam sobie nie da rady. Czekał więc aż, jak co dzień, przyjdzie do niego Feliks z propozycją pomocy w ucieczce. Tym razem się na nią zgodzi. Wrócił do domu dopiero późną nocą, mimo burzy. Trochę po tym jak się obudził, nawet bez śniadania zszedł do ogrodu. Jednak nic w nim nie robił. Jedynie siedział i patrzył w dal. Tak jak się spodziewał niedługo potem ujrzał postać o jasnych włosach.
- Przemyślałem to – powiedział zamiast przywitania podchodząc do blondyna. – Chce uciec.
- Już Ci Gilbert zaszedł za skórę?
- Tak. To co zrobił wczoraj... On już nie jest tą samą osobą, którą polubiłem.
- Rozumiem Cię. Leć się spakować.
- Teraz? Tak w biały dzień?
- Im szybciej tym lepiej. Chodź.
- Dobrze – mały pobiegł do domu. Nie miał za dużo rzeczy. Ukradł walizkę z pokoju Gilberta. – Pamiątka, heh? – zaśmiał się cicho do siebie po czym szybko spakował wszystkie swoje rzeczy. Zmoeściły się nawet plusdzaki od szkarłatnookiego. – Chyba je oddam do domu dziecka. Nie chcę ich już... – Z tą walizką zbiegł ze schodów. Nie wiedział, że ujrzał go Matt. „Jeśli taka jest jego decyzja, to nie mogę go zatrzymać.” Pomyślał chłopak. Nie planował nikomu powiedzieć o ucieczce chłopca. Tak więc wkrótce biegł z jasnowłosym ulicami miasta.
- Poproszę Toriska, żeby po nas podjechał – powiedział chłopak wyciągając telefon. Właśnie, telefon. Kyle trzymał w ręku ten, który otrzymał od Arthura. Zauważył na nim rysę. Zapewne wtedy Gilbert rzucił nim o ścianę, na szczęście nic się nie stało. Ale ta rysa... To będzie kolejna pamiątka po nim.
- Gdzie dzeciak? – zapytał nagle Gilbert podchodząc do Francisa.
- A skąd mam wiedzieć? Nigdzie go nie widziałem to myślałem, że go wywiozłeś...
- Właśnie chcę, ale nie wiem gdzie jest... Myślałem, że coś zbroił i go przeniosłeś na dół.
- Czemu miałeś tak myśleć?
- Bo jego pokój jest pusty...
- Co?! On... On uciekł! Coś Ty mu zrobił?!
- Ja? Nic... Tylko wczoraj... Cholera, już rozumiem... Gdzie może być?
- Nie wiem, nie zna okolicy, pewnie daleko nie zaszedł. Chyba, że ktoś mu pomagał... O, Matt – zawołał widząc chłopaka w oddali. – Widziałeś dziś Kyle’a?
- N-nie... – powiedział chłopak.
- Kłamiesz! – szkarłatnooki podbiegł do niego i złapał za koszulę. – Widzę to! Mów prawdę!
- Ale ja naprawdę...
- A widziałeś kogoś podejrzanego?  - zapytał ze spokojem Francis.
- N-nie...
- Powiedz braciszkowi prawdę... – jasnowłosy podszedł do chłopaka powoli uśmiechając się w swój wyjątkowy sposób. – No... Proszę... – pogłaskał go dalekiatnie po głowie i założył mu włosy za ucho.
- Ale ja... – mężczyzna przejechał dłonią po jego szyi. – C-co chcesz zrobić...?
- Tylko chcę Cię przekonać...
- Łatwiej będzie mu połamać ręcę i nogi, od razu się wygada! – powiedział szkarłatnooki.
- N-nie... Nie tego się boisz, prawda, Matt? – blondyn delikatnie pocałował chłopaka w ucho.
- Feliks – natychmiast powiedział młodszy blondyn. – On uciekł z Feliksem...
- I o to chodziło, słodziaku – Francis pogłaskał go po głowie. – Czyli już wiemy gdzie jest, prawda Gilbert?
- Już szykuję samochód – szkarłatnooki zbiegł na dół.
- Przepraszam... – wyszeptał nagle Francis przytulając do siebie Matt’a. – Ale musiałem Cię zmusić, byś to powiedział.
- Wiesz... – jego głos drżał. – Już wolałbym metody Gilberta. Zawsze pozostaniesz zboczeńcem. Nawet w takim momencie – wyrwał się z uścisku i odszedł od niego. Musiał jeszcze sprawdzić jedną rzecz...
            Chłopcy znaleźli się w pobliżu starych magazynów. Czuli się tam bezpiecznie. Niedługo miał przyjechać Toris i zabrać ich do domu Feliksa. Jednak nie tego, w którym mieszkał na co dzień. Miał też inny. W końcu prowadził też życie w półświatku. Jednak oddzielał pracę od życia. W jednym domu, tym, gdzie mieszkał na co dzień był wesołym beztroskim chłopcem. Jednak gdy przyszedłeś odwiedzić go w tym drugim domu widziałeś jaki potrafi być naprawdę. Nie poddawał się, dążył do swego celu. Tak jak teraz. Na jego twarzy widniała determinacja. Nie było śladu dawnego uśmiechu. To on cały czas niósł walizkę chłopca, mimo, że na co dzień we wszystkim wyręczał się innymi. Teraz myślał logicznie, wiedział, że tak będzie szybciej. Wkrótce nadjechał samochód. Jednak nie z tej strony, z której powinien zbliżać się Toris.
- Cholera! – Feliks pobiegł w drugą stronę wraz z chłopcem. Widział już przed sobą samochód Litwina. Gdy nagle usłyszał strzał. Odwrócił się i zobaczył Gilberta wychylającego się z samochodu z bronią w ręku. Jednak na jego twarzy nie było nienawiści. Raczej przerażenie i niedowierzanie. Chwilę potem Feliks zrozumiał czemu. U jego stóp leżał chłopiec. Miał ranę na plecach. Osłonił go własnym ciałem... Tak, na pewno tak było. W końcu Gilbert na pewno chciał zastrzelić Feliksa, to było bardziej niż pewne. Blondyn chciał pomóc dziecku, ale tuż obok niego pojawił się samochód jego przyjaciela. Nie było czasu, by się zatrzymywać. Gilbert już celował ponownie. Jasnowłosy wsiadł do samochodu i uciekł z przyjacielem.
            Tym czasem Matt siedział już w salonie Alfreda. Wiedział, że teraz dowie się prawdy. Czuł, że chłopiec nie kłamał, że to Alfred stał za tym wszystkim. Teraz musiał się tego wszystkiego dowiedzieć. Musiał z nim porozmawiać.
- Al... Słuchaj... To z Francisem... – zaczął niepewnie ściskając w rękach kubek z kawą.
- Tak? Przecież już Ci tłumaczyłem. To wszystko zrobił Honda.
- Na Twą prośbę.
- Co?
- To Ty chciałeś się zemścić! To Ty chciałeś się go pozbyć! Myślisz, że nie wiem? Bo Arthur wybrał jego! Chciałeś pozbyć się rywala.
- O czym Ty mówisz?
- Ten mały... On mi otworzył oczy...
- On mnie nie lubi, przecież wiesz.
- Widziałem jak na Ciebie patrzył, gdy mnie odwoziłeś. Nie wydawało się, by Cię nie lubił. Uśmiechał się. Na pewno nie pomyślałby nic złego o Tobie, jeśli nie miał by pewności.
- A może on po prostu lubi Kiku i chce, żebym to ja został ukarany, nie on?
- Nie zrobiłby czegoś takiego. Dzisiaj uciekł. Skoro był w stanie porzucić nas wszystkich z jakiegoś powodu to na pewno nie chroniłby jednej osoby. Powiedz mi prawdę, Al... To Twoja sprawka.
- Ale ja... Matt, słuchaj, ja...
- Więc jednak...
- Przepraszam...
- Nienawidzę Cię! Powiem im wszystkim o tym co zrobiłeś!
- Zabiją mnie!
- I dobrze zrobią! Sam się najlepiej zabij! Za te kłamstwa! Za to co mi zrobiłeś! Za to co chciałeś zrobić jemu! Nie zasługujesz, żeby żyć! – Matt wybiegł z domu. Alfred zastanawiał się czy jego brat nie miał racji.
            Teraz tak wiele miało się zmienić. Matt wbiegł do domu, jednak nie zastał tam osoby, której szukał.
- Powiedział, że pojechał z małym do szpitala. Przed chwilą dzwonił – powiedział Antonio podchodząc do niego. – Lubisz tego małego, prawda?
- Tak... Czemu teraz mnie o to pytasz?
- Wiesz... On może już nie wrócić...
- Ale przecież go znaleźli, mówiłeś, że jadą z nim do szpitala...
- Gilbert go postrzelił. On może nie przeżyć... – Matt czuł, że jego świat się rozpada.

środa, 22 sierpnia 2012

Rozdział trzydziesty piąty: Zmiana.


Ujrzał za szkłem przedniej szyby odbicie niczym w tafli szkła. Szybko pojął czyja była to twarz.
- Matt! – wybiegł z samochodu bojąc się, że jednak nie zdążył się zatrzymać i uderzył w niego. Częsciowo tal się stało. Chłopak siedział na ulicy, a nogę miał wykrzywioną pod dziwnym kątem. Zapewne skręcił ją gdy upadał popchnięty przez samochód. – Chodź, pomogę Ci... – starszy chwycił młodszego chcąc go podnieść, gdy ten wyrwał mu się i upadł z powrotem.
- Zostaw mnie! – krzyknął. – Nigdy więcej mnie nie dotykaj!
- Ale... Ale... O co chodzi...?
- Bomby w samochodzie Francisa! Chciałeś go zabić!
- Ja? Ja nic nie wiem... – skłamał. – Ale wiesz... Tym się zajmuje chyba Kiku...
- Co to ma do Hondy?
- Sam przecież podejrzewałeś mnie, prawda? On mnie nienawidzi. Zapewne chciałbyś mnie zabić, gdyby Francisowi się coś stało. Może Ty byś nic nie zrobił, ale Gilbert... On by mnie zabił. Dlatego on chciał mnie wrobić... – wymyślał na poczekaniu usprawiedliwienie.
- Naprawdę...? – chłopak patrzył na niego niepewnie.
- Naprawdę. Chyba mi ufasz, prawda? Przecież zapłaciłeś mi za jego życie. Nie zrobiłbym nic niesprawiedliwego.
- Ach, zapewne... Więc... Zabierzesz mnie do szpitala? Pewnie się zdziwią, że znowu mnie widzą... Zwłaszcza po poprzednim jak przyjdę z innym mężzczyzną.
- Nie martw się. Przecież jestem Twoim bratem. Chodź – pomógł mu wstać. – Zawiązę Cię do szpitala – wkrótce byli na miejscu, a chłopakiem zajęli się lekarze. Niedługo potem mogli wrócić do domu. Młodszy natychmiast poszedł do swojego opiekuna.
- Wiem już kto za tym stoi... – powiedział.
- Nie obchodzi mnie to. Nie będę się na nikim mścił. Zasłużyłem, dobrze o tym wiem. Nic to nie zmieni. Lepiej idź odpoczywać w pokoju. Bardziej mnie interesuje to, by odpłacić komuś za Twoje krzywdy... Ale skoro się nie zgadzasz to nie obchodzi mnie nic, rozumiesz? – blondyn wyraził prosty tryb myślenia.
- Rozumiem... – chłopak poszedł w stronę pokoju. Jednak po drodze podszedł do niego szkarłatnooki.
- Powiedz... Kto to zrobił?
- Alfred mówił, że Honda...
- Trochę w to wątpię... Może umie podkładać ładunki, ale nie ma nic do Francisa.
- A o kim myśleliśmy jako o sprawcy? O Alfredzie. Może on nie ma nic do Francisa, ale chętnie wrobiłby w to Alfreda.
- Masz rację... Jeszcze zemstę moge zrozumieć... Ale poświęcenie kogoś niewinnego dla niej jest okropne...
- Chcesz go za to ukarać?
- Oczywiście. Ale skoro nie udał mu się zamach to go nie zabiję... Ale sprawię, że nigdy więcej nic takiego nie zrobi...
- Co planujesz?
- Oczy są potrzebne do robienia bomb, czyż nie?
- No tak...
- A jak myślisz, czemu kiedyś nazywali mnie „Kwas Pruski”?
- Myślałem, że to dlatego, że rządzisz na terenie dawnych Prus, a Ty... Ty zajmujesz się...
- Kwasami... Wypalimy mu te piękne oczka.
- Pomóc Ci?
- Nie będę Cię w to mieszał. Nie pozwolę Ci splamić Twoich rąk.
- Liczę na Ciebie...
- Nie zawiodę Cię – rozeszli się do pokoi. Szkarłatnooki postanowił ten jeden raz powrócić do dawnej profesji.
            Chłopiec jak zwykle był w ogrodzie. Lubił pomagać blondynowi w dbaniu o rośliny. Ostatnio coraz częściej przychodził tu sam, bo mężczyzna był zajęty przebywaniem z Feliciano. Zawsze gdy nikogo przy nim nie było czuł się obserwowany, a potem nagle pojawiał się przed nim...
- Totalnie to cześć! – zawołał słodki chłopak podbiegając do niego.
- Witaj – uśmiechnął się.
- To jak, zabierasz dupę w troki stąd? Chyba nie spędzisz tu całego życia.
- Już to omawialiśmy... Spędzę, jeśli o to pytasz... Nie chcę ich tu zostawiać...
- Ja też będę Cię prowadził w jakieś ciekawe miejsca i kupował Ci pluszaki, jeśli chcesz.
- A Ci wszyscy ludzie?
- Ledwo ich znasz. Ciągle w końcu siedzisz u Gilberta, co nie?
- No tak...
- No, totalnie, ja jestem od niego generalnie lepszy! I Torisek nauczy Cię piec sękacza!
- To oczywiście kusząca propozycja, jednak nie moge tak po prostu odejść... Ci wszyscy ludzie są dla mnie bardzo ważni...
- Zastanów się jeszcze, totalnie! A możesz stąd iść?
- Nie wolno mi wychodzić poza ogrodzenie...
- Widzisz? A u mnie będziesz mógł chodzić wszędzie!
- Aż w końcu wpadnę pod samochód i się zabiję...
- Oj, nie przesadzaj! Chodź do Toriska na sękacza! Albo wiem! Makowca Ci kupię!
- To byłoby wspaniałe, jednak nie mogę stąd wychodzić... Proszę mnie zrozumieć...
- Oj, rozumiem genralnie! Ale kiedyś Cię z Toriskiem stąd zabierzemy!
- Powiem, jeśli będę miał dość tego miejsca.
- No, liczę na to, mały! Oj, widzę jakieś białe w oknie... Lepiej spadać... – nagle do ogrodu wbiegł szkarłatnooki.
- Wynoś mi się! – krzyczał. – Jak chcesz z nim pogadać to kasę dawaj!
- Ale ja nie jestem przedmiotem... – zaprotestował chłopiec.
- Właśnie, totalnie! – krzyknął blondyn. – Może ze mną rozmawiać, jeśli chce! Teraz nie jest w pracy!
- Nie będę Cię tu tolerował! Może Francis Ci czasem pomaga, ale ja nie chcę Cię tu widzieć!
- A zapomniałeś dzięki komu masz te Twoje tereny? Kto Ci pomagał?
- A kto mi większość potem zabrał?!
- Po mi się panoszyłeś! Masz te swoje...
- Pod Twoją kontrolą!
- Chcesz to sobie sam znajdź jakieś!
- A kurwa zobaczysz, że jakieś zdobędę!
- To brzmi jak wypowiedzenie wojny między krajami... – zauważył maluszek drżąc lekko.
- Bo to jest, kurwa, wojna! On ogranicza moje wpływy! – krzyczał szkarłatnooki.
- A Ty panoszysz się na moim terenie! Wracaj lepiej do swojego domciu!
- Bo jak Ci zaraz...! – białowłosy złapał blondyna za kołnierz koszuli.
- Proszę go zostawić...! – chłopiec próbował ich rozdzielić. Płakał.
- Przepraszam... – Gilbert zostawił Feliksa w spokoju. – Policzę się jeszcze z Tobą – dodał do blondyna. – Ale nie przy dziecku.
- Jasne, jasne, gadaj dalej króliczku... A tak w ogóle to co Ty masz na łbie? – blondyn pokazał na żółty obiekt latający na głowie szkarłatnookiego.
- To? Duma Prus! Znalazłem cholerę niedawno, podleczyłem i sobie siedzi!
- Wielki miłośnik zwierząt. Nakręć z nią filmik, niech sobie Twój braciszek poogląda.
- A może wolę nakręcić z Tobą?
- Wara! – blondyn skrzyżował ręcę i położył dłonie na ramionach.
- Czemu nic o niej nie wiedziałem? – zapytał nagle czarnowłosy.
- Bałem się, że zdechnie, więc nie chciałem Ci pokazywać, żebyś potem nie płakał.
- Ach.. No tak... Moge pogłaskać?
- Oczywiście – tak więc jasnowłosy się schylił, a maluszek pogłaskał pisklę po głowie.
- Ja też mogę? – zapytał blondyn.
- Tylko ostrożnie... – po tych słowach szkarłatnookiego drugi chłopiec również pogłąskał żółte zwierzątko. – I pomyśleć, że właśnie pogłaskałem Ci ptaszka...
- Jednak mnie lubisz, co? – zażartował szkarłatnooki.
- Jestem miły, żeby dziecka nie stresować. Ale pamiętaj, jak go nie będzie to sprawię, że Cię nawet grabarz od resztek nie odróżni.
- Z chęcią to zobaczę. Wybacz, ale teraz pomogę mojemu maluszkowi w ogrodzie.
- A co on? Twój synek.
- Nazwał mnie tatą więc tak. To idź się udław makowcem czy coś...
- A niech Ci ten kurczak oczy wydziobie – blondyn poszedł wkurzony. Za to chłopiec zaczął zastanawiać się nad czymś. Już drugi raz widział wybuch agresji w szkarłatnookim. W dodatku jeszcze ukrywanie tego kurczaczka... Czy on naprawdę jest inny niż wydaje się być? Był taki miły, spokojny, a teraz tyle razy już wydawał się być niebezpieczny. Czy dobrze było zostawać przy nim? W końcu wydawało się, że kiedyś przyjaźnił się z tym blondynkiem... A potem się śmiertelnie pokłocili... A co jeśli jego też znienawidzi? Co jeśli nie będzie chciał być przy nim i go znienawidzi? Chłopiec tak bardzo się tego bał... Nie chciał go stracić, nie chciał się z nim pokłócić. Myślał o tym przez resztę dnia.
            Minął jakiś czas. Kiku mieszkał z Mei w domu Arthura, który przeprowadził się do domu Francisa. Wszystko wydawało się być sielankowe. Nikt nie wiedział jak bardzo mogą się mylić. Matt często odwiedzał Alfreda. Nie miał mu za złe tego co mu zrobił. Najważniejsze było dla nego to, że jego opiekunowi nic się nie stało.
- Słuchaj... – zaczął pewnego dnia starszy. – No bo skoro Arthur już nie jest mój, a Ty jesteś taki wspaniały i... I przecież to ze mną przeżyłeś pierwszy raz to...
- Jesteśmy braćmi, nie zapominaj o tym.
- Wiem, ale... Nie wychowaliśmy się razem... To tak jak byśmy byli kompletnie obcymi ludźmi, czyż nie? Chyba możemy sobie na trochę pozwolić. Mamy nawet różne nazwiska... Przecież nikt się nie dowie...
- I co z tego, że nikt się nie dowie? Ja będę to zawsze wiedział.
- No proszę... – przytulił go mocno.
- Nie...
- Prosze... – starszy pocałował młodszego namiętnie. – Przecież wiem, że tego pragniesz.
- Nawet jeśli to nam nie wolno...
- Wolno, wolno... Uspokój się... Już to przecież robiliśmy... Oddychaj głęboko. O, jak ładnie... No już... Zamknij oczy, otwórz buzię...
- Przestań mnie traktować jak dziecko... I ja nie chcę...
- Chcesz... Wiem to... Spójrz mi w oczy i powiedz, że nic do mnie nie czujesz. – jednak młodszy tego nie zrobił. – Widzisz? Jednak jestem dla Ciebie ważny. Minęło już dużo czasu odkąd się spotkaliśmy pierwszy raz, prawda? A zauroczyć jest się łatwo... Jeśli będziemy razem to mnie pokochasz naprawdę...
- Nigdy jeszcze nikogo nie kochałem...
- Więc chyba już czas... Spokojnie. Nie zrobię Ci krzywdy...
- Ale przecież... Masz jeszcze wrogów... A co jeśli mi Cię odbiorą?
- Mam jednego wroga. Pewnie wiesz jak się go pozbyć, prawda?
- Już poprosiłem o to Gilberta.
- Grzeczny chłopczyk. A to oznacza, że jednak mnie kochasz. Normalnie nie ryzykował byś dla mnie tak, prawda? Jesteś takim kochanym, grzecznym chłopcem – pocałował go.
- Dobrze... Jeśli... Jeśli Ci na tym zależy... To zrobię to z Tobą...
- Nie zalezy mi na tym, byś to zrobił, tylko na tym, byś mnie kochał.
- K-kocham... Chyba...
- Powtórz...
- Kocham Cię.
- Ja Ciebie też – mimo, że starszy utrzymywał, że nie chce posiąść jego ciała i tak skończyło się na zbliżeniu.
            Za to młody chłopiec jak zwykle chodził po posiadłości. Chciał porozmawiać ze szkarłatnookim. Zastanawiał się czy kiedyś przeprowadzi się do nich ta pani z białymi włosami. Postanowił go trochę podpytać Był już późny wieczór, a on dawno skończył pracę. Podszedł do jego drzwi, jednak nim zapukał usłyszał głos białowłosego.
- Dzięki, Feli, że skompinowałeś składniki. Za jakiś tydzień wypalę naszemu milusińskiemu oczki.
- Słuchaj... Nie wiem czy to dobry pomysł... Nie ufał bym Alfredowi... To pewnie jego sprawka, a wrabia w to Hondę.
- Alfred jest na to za głupi. Wiesz o tym przecież. Predzej sam by się wygadał niż wymyślił coś takiego.
- Też prawda... On nie kłamie, bo tego nie umie... Właśnie dlatego ja też zawsze jestem szczery.
- Ale Ty nie jesteś głupi, tylko skromny... – mężczyzna przytulił mniejszego do siebie.
- Może masz rację... Oj, zaczęło grzmieć...
- Masz rację – reszty rozmowy chłopiec nie usłyszał. Pobiegł do pokoju i znalazł telefon. Zadzwonił do Kiku.
- Prosze uciekać! Pan Gilbert chce pana skrzywdzić! – powiedział do słuchawki.
- Co? Jesteś pewien?
- Tak! Właśnie mówił o wypalaniu panu oczu! – chłopiec stał twarzą do okna, daleko od drzwi, więc nie słyszał, że ktoś je otworzył. „Mały boi się burzy, poproszę, by spał ze mną. Nie będzie się tak bał” pomyślał Gilbert wchodząc do pokoju.
- Spokojnie, pewnie tylko żartował...
- Ale panie Kiku! Martwię się o pana!
- Kiku?! – krzyknął nagle szkarłatnooki i podbiegł do chłopca. – Skąd masz ten telefon i z kim rozmawiasz?
- Telefon mam od pana Arthura...
- Rozmawiasz z Hondą, tak? Jesteś zdrajcą!
- Ale ja... To pan chce go skrzywdzić!
- Widziałeś co się stało z samochodem Francisa? To jego sprawka!
- Nigdy w to nie uwierzę! Na pewno pan Alfred mu kazał!
- Oddawaj mi ten telefon! – mimo, że chłopiec nie chciał mężczyzna wyrwał mu telefon szybko. Mały uciekł do innej zaufanej osoby: Matta.
- Matt! – podbiegł do niego i go przytulił. – Pan Gilbert się na mnie gniewa i chce skrzywdzić pana Kiku... A pan Kiku nic nie zrobił... Pan Alfred mu kazał...
- Co...? Jak to?
- Ja nie wiem... Ale pan Kiku jest dobry, pan Kiku nic nie zrobił...
- Zrobił. Jestem tego pewien...
- Ty też mnie nie lubisz?
- To nie tak... – mały się rozpłakał i wybiegł z domu. Postanowił, że jednak skorzysta z propozycji Feliksa.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Rozdział trzydziesty czwarty: Poświęcenie.


W czasie gdy byli samotni Alfred i Matthew spotykali się w domu Anglii. Zwykle popołudniami, gdyż noce spędzali w szpitalu towarzysząc Arthurowi, a poranki odsypiając. Zżyli się nieco ze sobą. Czas mijał dzień po dniu. Co jakiś czas Alfred spotykał się z Kiku w ich wspólnej sprawie nie mówiąc o tym nikomu. Oprócz tego ciągle przebywał z Mattem... A on był tak piękny... Pewnego dnia poprosił, by spał u niego. On zgodził się bez wahania. W domu był samotny mimo ludzi w okół. Wszyscy go ignorowali, a jedynie swym hałasem przeskadzali mu w odsypianiu. Tak więc gdy wrócili ze szpitala położyli się razem. Nie było to nic złego. W końcu byli braćmi, więc nie było to nic złego. Jednak starszy zaczął powoli myśleć o czymś innym. Czuł, że tracił osobę, którą kochał. A teraz obok niego leżał ktoś tak piękny. Co z tego, że wyglądał jak on kilka lat temu. Był o wiele piękniejszy. I robił wszystko co on mu kazał... Jego ukochany na pewno nie będzie miał mu tego za złe, jeśli... Niepewnie pocałował chłopca w policzek.
- C-co robisz, braciszku? – Matt się zarumienił.
- Wiesz... Ja... Czuję się taki samotny... On... On woli tego żabojada, prawda?
- W końcu kiedyś byli razem. To zawsze pozostanie w pamięci...
- Jeśli się go nie pozbędę to oni do siebie wrócą... Pomóż mi... Pomóż mi zabić Francisa...
- Nie! On mnie wychował! Jesteś potworem!
- Ty nic nie rozumiesz! Nie wiesz co on zrobił Arthurowi!
- Wiem! A czy Ty rozumiesz, że on mu to wybaczył?
- Może wybaczył, ale.. Ja mu nie wybaczę...
- Zrobię wszystko, byś go oszczędził...
- Wszystko...?
- Tak.
- Wiesz, że teraz jestem bardzo, bardzo samotny... Prawda?
- Wiem... – chłopak zarumienił się i zadrżał.
- Wiesz jak temu zaradzić?
- Tak... – przytulił go mocno.
- Postaraj się bardziej – więc chłopak pocałował go w policzek. – Jeszcze troszkę – odpowiedzią był pocałunek w usta. – Robiłeś już to kiedyś?
- Ale... Co...?
- Kochałeś się kiedyś?
- Nie...
- Chcesz spróbować?
- Nie wiem... Boję się...
- Będę delikatny, obiecuję...
- Ale jeśli on się dowie...
- Nie powiesz mu, prawda? Jeśli ja stracę jego to Ty stracisz...
- Nie! Nie powiem! Nic nie powiem! – zaczął go całować łapczywie.
- Grzeczny chłopiec... Już, rozbierz się, ale tak ładnie...
- Jak...?
- O tak... – zdjął z siebie koszulę w bardzo zmysłowy sposób. – Umiesz tak?
- Postaram się – chłopak rozbierał się powoli w sposób pobudzający wyobraźnię.
- Pięknie... Terz zajmij się mną – chłopak wykonał polecenie bez szemrania. Po chwili obaj byli w łóżku. – Boisz się?
- Tak... Ale wiem, że muszę to zrobić...
- Nie musisz. Ale wiesz co się stanie, jeśli tego nie zrobisz... A ja... Nie chcę Cię skrzywdzić i... I chyba szukam wymówki, by jednak nie robić mu krzywdy... Ale wciąż mam za mało powodów... Wciąż uważam, że muszę to zrobić... Ale jednocześnie stajesz się dla mnie coraz ważniejszy... Ale jego... Jego nienawidzę.
- Zrobię to, jeśli to Ci pomoże... – pocałował go.
- Dziękuję... – zaczął go całować i dotykać. Pragnął pozbyć się samotności, pragnął czyjejś obecności, bliskości. A on był tak piękny... A jednocześnie czuł, jakby to była część zemsty na niebieskookim. Zabierał mu kogoś tak cennego... Postanowił, że, skoro on zabiera mu przybranego brata, to on odwdzięczy się tym samym. Całował chłopaka zapalczywie. Tak bardzo nienawidził tych falistych włosów, takich samych jak te należące do jego wroga... Jakby byli prawdziwymi braćmi... A co jeśli...? Nie, na pewno nie... Nie mógł podejrzewać żadnego ze swoich i chłopaka rodziców o powiązania z tamtą rodziną.
- Boję się... – powiedział nagle chłopak gdy starszy był już bliski wejścia w niego.
- Cichutko... Będę delikatny. Nie możesz się już wycofać... Nie umiem już się powstrzymać...
- Proszę... Ja jednak nie dam rady... Za bardzo się boję... – zaczął płakać.
- Uspokój się... Jeśli teraz wrócisz do domu to możesz być pewien, że Twój fałszywy braciszek będzie miał wypadek...
- Ty nie jesteś taki! Ty nie chcesz krzywdzić ludzi!
- Chcę! On skrzywdził najbliższą memu sercu osobę!
- A Ty teraz chcesz zrobić to samo?
- T-tak... Jeśli... Jeśli nie uciekniesz to... To będzie starsczyło za zemstę... Już go nie skrzydzę... – wiedział, że kłamie. Wiedział, że jeśli Arthur wybierze Francisa zamiast niego to nie będzie potrafił się powstrzymać i go zabije. Wiedział o tym doskonale. A mimo to oszukiwał swego własnego brata.
- Dobrze... Zrób to... Nie wymagam byś, był delikatny... Nie musisz się ze mną cackać.. Możesz... Możesz zrobić to tak samo jak on jemu... Nieważne, że to boli.
- Nie skrzywdze Cię. Będę delikatny, obiecuję. Uspokój się.
- Dobrze... – zamknął oczy. Po chwili rozłożył nogi i zacisnął dłonie na pościeli. – Jestem gotowy.
- Dobrze... Bardzo dobrze... – pocałował go czule. – Jeśli będzie Cię bolało to krzycz. Muszę wiedzieć, kiedy przystopować.
- Zrób to wreszcie... Chcę mieć to za sobą.
- Zgodnie z życzeniem – wszedł w niego delikatnie. Cały czas go tulił, by ten poczuł się pewniej. Młodszy czuł się poniżony, ale jednocześnie był z siebie dumny. Przyjmował na siebie zemstę skierowaną w najważniejszą dla niego osobę. Był szczęśliwy, że mógł mu tym pomóc. Nie chciał jednak dawać satysfakcji swemu... można powiedzieć: oprawcy. Tamował w sobie wszelkie dźwięki. Po jakimś czasie poczuł, że on coraz bardziej przyspiesza. „Pewnie myśli, że słabo to robi i dlatego nie jęczę z „rozkoszy” którą chce mi dać” pomyślał. Mimo, że chłopak naprawdę się starał i fizycznie było mu dobrze to psychicznie czuł się okropnie. Więc nie wydawał z siebie żadnych dźwięków, nawet gdy to zaczynało boleć. Mimo coraz większego bólu był cicho. A to był błąd. Z oczu zaczęły mu płynąć łzy. Nie wytrzymał.
- Przestań... To boli... – wyszeptał w końcu.
- Przepraszam... Myślałem, że robię to za słabo i nie czujesz... Ty... Ty chciałeś mnie oszukać, nie wydawać żadnych dźwięków... I Ty... Cholera! Ty krwawisz! – spojrzał w dół jego ciała. – Mówiłem, że masz krzyczeć jak będzie bolało! Cholera... Cholera... Co ja teraz zrobię...
- Teraz wrócę do domu, zadzwonię do niego, by zawiózł mnie do lekarza. A on się dowie co zrobiłeś. W końcu... Tego właśnie chciałeś, prawda? Zemsty. Teraz poczuje to samo co Ty.
- Rozumiem... Masz rację...
- Dokończ.
- Co?
- Dokończ. Jeszcze nie doszedłeś.
- Ale...
- Proszę...
- Dobrze... – już powoli i delikatnie doprowadził akt do końca. Po czym pomógł mu się umyć i ubrać. – Odwiozę Cię.
- Dziękuję... Na pewno mały zauważy Twój samochód, ciągle jest w ogrodzie. To będzie jeszcze bardziej wiarygodne.
- Dobrze – odwiózł go. Tak jak się spodziewali mały chłopiec natychmiast podbiegł do nich.
- Matt... Jak się czujesz? Masz łzy w oczach... – chłopiec patrzył na niego smutno.
- Nic mi nie jest... Musze teraz zadzwonić do Francisa.
- Rozumiem... Jesteś chory i musisz mu powiedzieć?
- Tak, właśnie. Boli mnie brzuch i muszę się zapytać czy mogę wziąć mocniejsze leki przeciwbólowe. A Ty już zmiataj. Miałeś chyba pomagać Ludwigowi w ogrodzie.
-Ach, no tak, już biegnę – mały zniknął z ich pola widzenia.
- Możesz już wracać, poradzę sobie.
- Rozumiem, uważaj na siebie... – starszy chłopak odszedł do samochodu i odjechał. Młodszy wyciągnął telefon i zadzwonił do swojego opiekuna.
- Francis... Jest mały problem... Byłem u Alfreda i... Proszę... Nie mów o tym nikomu tylko... Zabierz mnie do szpitala... – chłopak nie wytrzymał napięcia i rozpłakał się.
- Już tam jadę – nie pomyślał nawet o tym, że może zawieźć go ktoś inny będący w domu. Po prostu musiał to zrobić. Był na miejscu w ciągu paru minut. – Chodź... – przytulił go mocno, a on płakał mu w ramię. - Co on Ci zrobił? Nie wyglądasz na pobitego...
- Zrobił to, co Ty temu panu... Arthurowi...
- Nie mów, że... Nie wybaczę mu!
- On Tobie też... Zostawmy to... Nie chcę Cię w nic wplątywać... Zabierz mnie do lekarza i zostaw sprawę w spokoju.
- Jeśli tego właśnie chcesz... – zawiózł go bez szemrania. Lekarz opatrzył chłopca, jednak nie zadawał zbędnych pytań. A mężczyzna zrozumiał jak musiał się czuć tamten chłopak. Naprawdę chciał go zabić. Teraz zrozumiał, że wtedy sam zasłużył na śmierć. Postanowił jednak po prostu zająć się swoim podopiecznym najlepiej jak tylko potrafił.
            Po jakimś czasie wszystko już było dobrze. Arthur był bliski powrotu do domu. Wtedy też gdy odwiedził go Alfred musiał mu coś wyznać.
- Wiesz, ja... Kiedy stąd wyjdę chcę... Chcę zamieszkać z Francisem... Mój dom oddam Kiku i Mei... A Ty... Ty wróć do domu. Tak będzie najlepiej...
- Że co?! On mi Ciebie odbierze?!
- Nie odbierze. Sam odchodzę. Przepraszam... Nie potrafię dłużej tego ciągnąć... Naprawdę nie potrafię... Nigdy nie przestałem go kochać... A Ciebie... Ciebie nigdy nie kochałem... Wybacz mi...
- Więc bardzo pięknie! Już nigdy mnie nie zobaczysz!
- Alfred, zaczekaj! – jednak chłopak już wybiegł z budynku. Wiedział, że musi pozbyć się przeszkody. I wiedział jak to zrobić.
- Kiku? – zapytał gdy już się dodzwonił do odpowiedniej osoby. – Na kiedy uda Ci się podłączyć tę bombę?
- Mogę to zrobić nawet na jutro.
- Dobra. Zrób to jak najszybciej. Muszę się go pozbyć.
- A pamiętasz co obiecałeś w zamian?
- Pamiętam, pamiętam. To tylko kwiestia czasu zanim się go pozbędę.
- To ja idę ją podłączyć.
- Licze na Ciebie – rozłączyli się, a czarnowłosy natychmiast spakował co potrzebował i wyszedł z domu. Jeszcze tej samej nocy ładunki były podłączone.
            Rano, gdy Francis jeszcze spał zadzwonił Arthur mówiąc, że tego dnia wychodzi ze szpitala. Poprosił, by nie przyjeżdżał od razu rano, tylko trochę później, kiedy będzie lekarz mogący dać mu wypis. Tak więc mężczyzna tego dnia spał dłużej. Był szczęśliwy. Wiedział, że od teraz jego życie zmieni się na lepsze. Gdy już mógł jechać zobaczył jeszcze chłopca w ogrodzie. Powiedział mu, że jedzie po Arthura. Wiedział, że mały się ucieszy, że jego przyjaciel będzie przy nim. Dzwonił do niego i do Kiku co wieczór, ale rzadko u niego był, bo nikt nie chciał go zawieźć twierdząc, że Arthur i Francis powinni być ze sobą sami. Gdy blondyn otworzył drzwi od samochodu usłyszał wołanie dziecka.
- Niech pan zawiezie mu jakieś kwiaty! Pan Ludwig pozwolił mi zerwać kilka ładnych!
- Już idę – mężczyzna odruchowo zamknął drzwi samochodu. Nie wiedział, że to aktywuje mechanizm ładunków. Podszedł do chłopca, odebrał od niego kwiaty. Gdy odwrócił się do samochodu zauważył jak wybucha przednia szyba, a sekundę potem fotel kierowcy wręcz w nią wjeżdża. Nie wiedział, że z okna przygląda się temu młody chłopak o jasnych oczach i włosach.
- Gdyby tam siedział już by miał poderżnięte gardło... – wyszeptał sam do siebie. – To jego sprawka... – chłopak zbiegł na dół i podbiegł do opiekuna. – To Alfred! – krzyknął do nich.
- Co? Jak to? – jasnowłosy rozumiał, że to mógł być mały zamach, ale nie spodziewał się, że będzie wiedział to Matt.
- On chciał Cię zabić! Mimo tego... Mimo tego co z nim zrobiłem on... On... Zabiję go...
- Nie. Ty będziesz grzecznie siedział w domu. Ktoś musi pomagać małemu w nauce. Zasłużyłem na to. Spokojnie. Nic mi nie jest, więc sprawa zakończona – pogłaskał go po głowie. – Po prostu pojadę innym samochodem – uśmiechnął się słodko i skierował ku garażowi. Tam były rzadziej używane samochody, a posiadał ich wiele, więc niczym się nie martwił. Wiedział, że to miała być kara za to co zrobił Arthurowi. Trochę nawet żałował, że przeżył. Ale teraz musiał szybko znaleźć się przy swoim ukochanym. Pojechał do niego.
            Tymczasem Kiku postanowił powiedzieć Heraklesowi, że się wyprowadza. Wszedł do jego pokoju, ale go tam nie zastał.
- Ach, pewnie znowu jest w pracy... Musiał ostatnio posegregować wiele tych nowych znalezisk – rozumiał dobrze, że praca archeologa jest dość trudna zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach. Usłyszał za sobą kroki. – O już wróciłeś? – uśmiechnął się, jednak gdy się odwrócił ujrzał przed sobą Sadiq’a.
- Tęskniłeś? Ja bardzo... – mężczyzna miał w ręku nóż.
- S-sadiq... ja... Ty nie rozumiesz ja... Ja nie chciałem...
- Nie chciałeś strzelić mi w ramię? No tak. Chciałeś mnie zabić.
- To nie tak... Ja nie miałem innego wyjścia... Byłeś zagrożeniem...
- Teraz jestem nim na pewno. Wiesz jak mnie przeprosić, prawda?
- T-tak... – mężczyzna drżącymi dłońmi odpinał guziki koszuli, jednak nim opadła na ziemię usłyszał otwieranie drzwi wejściowych.
- Kiku, już znalazłem tego kota! Znaczy nie mówiłem Ci, ale Nekojirou uciekł, ale już go mam! – to był Herakles.
- Oj, to się zabawimy... – powiedział Sadiq. – Zawołaj go.
- Co...? Nie... Niech tego nie widzi...
- Niech widzi. Potem zrobię to samo z nim... – nie wiedzieli, że mężczyzna to słyszy. Odstawił kota i poszedł do kuchni po nóż.
- Herakles, chodź, jestem w Twoim pokoju, pokaż czy Nekojirou jest cały! – Kiku wiedział, że nie ma innego wyboru jak go zawołać.
- Już idę! Zobaczysz, nic mu nie jest – mówił z takim optymizmem, jakby nie wiedział o tym co się dzieje. Widział, że Sadiq na niego czeka. Podszedł do nich. – Co Ty tu robisz...? – zapytał patrząc na Sadiq’a.
- Nic, podziwiam martwą naturę... Może nie martwą... Jeszcze nie... Wejdź do pokoju i usiądź przy biurku. Żadnych gwałtownych ruchów... Włąśnie... Gwałtownych... – Sadiq zaśmiał się dziwnie. Jednak nie spodziewał się w następnej sekundzie mieć noża na szyi. – Co Ty odpierdalasz?!
- To samo co Ty... Wtedy... Wtedy miałem wykopaliska za starymi magazynami... I wiesz co widziałem? Ciebie razem z Kiku i jego siostrą... Widziałem wszystko. Wiele słyszałem. Miałem nadzieję, że Cię zabił... Jednak nie chciałem, by brudził sobie ręce. Dziwisz się, że nikt inny nie widział? Powinieneś wiedzieć, że tylko ja zostałem wyznaczony do tamtego zadania, miałem jedynie sprawdzić plotki o jakichś odłamkach ceramiki tam... Tylko ja to widziałem... I aż ja... Teraz dokończę to co chciałem zrobić już dawno... To, czego nie zrobił Kiku...
- Czekaj! Jaj se nie rób! Przepraszam!
- Żegnaj, Sadiq... – Herakles szybko przesunął ostrzem po jego szyi rozcinając mu gardło.
- Dzwonię po Alfreda, on się na tym zna – powiedział Kiku. – On to załatwi, że nikt nas nie będzie podejrzewał...
- Jasne. Zrób to. I ubierz się. Nikt oprócz Twojej ukochanej nie powinien Cię takiego widzieć.
- Ach, no tak – mężczyzna natychmiast się ubrał. Niedługo potem przyjechał Alfred. W mgnieniu oka wszystkie ślady zniknęły, a on wywoził zwłoki w bagażniku. Nie wiedział, że po drodze ktoś wskoczy mu przed maskę.