Translate

niedziela, 30 czerwca 2013

Historia poza tematem numer sto trzydzieści jeden: Gasnąca nadzieja - Część pierwsza.

Pierwsza część perspektywy Austrii. Tym razem on odwdzięcza się za to, co stało się w "Unieruchomionym motylu".

Gasnąca nadzieja
Część I

Czasem się zdarza, że coś, co jest całkowicie normalne, sprawia, że człowiek się niepokoi. Tak było teraz. Odkąd przestał być taki jak my, odkąd stracił znaczenie, nie przychodził już na konferencje. To przecież było normalne. Nie musiał na nich być, a zawsze go nudziły. Po co więc miałby się na nich pojawiać? I czemu miałbym się martwić? Może dlatego, że pamiętam, jak on właśnie w taki sam nielogiczny sposób zmartwił się o mnie. Teraz wiem, jak wiele mogło zmienić to, czy wtedy w ogóle o mnie pomyślał, czy nie. Nie mam za złe innym, tego, że nie pomyśleli wtedy o mnie. Sam im wmawiałem, że wszystko było dobrze. A oni mi wierzyli. Tylko on jeden postanowił zrobić na złość. I to właśnie zmieniło tak wiele.
                On zawsze chciał być najlepszy, więc na pewno nie powiedziałby nikomu, jeśli działoby się z nim źle. Jego brat wydawał się być smutny, ale mimo wszystko milczał. Nie chciałem go o zbyt wiele dopytywać, by nie musiał wszystkiego przeżywać na nowo, jeśli było bardzo źle. Jednak odwiedzić go zawsze mogłem. I zobaczyć jak naprawdę przedstawia się sytuacja.
                Pewnego dnia, gdy już wszyscy powinni być w domach, wykonawszy swoje obowiązki, udałem się do niego. Chciałem dowiedzieć się, co się z nim dzieje. Jeśli to tylko moje przeczucia, mogłem wytłumaczyć się wizytą z grzeczności, jeśli jednak nie, mogłem zbadać sytuację na własne oczy. Gdy zapukałem, nie usłyszałem szczekania, czyli psów nie było w domu. Zapewne jego brat poszedł je wyprowadzić. Tak więc on powinien być teraz sam, co pozwalało na szczerą rozmowę. Wiedziałem, że nie wypadało wchodzić nie zaproszonym, jednak słyszałem hałas dochodzący z jego pokoju, zupełnie jakby spadło coś ciężkiego. Nie miałem innego wyboru, niż sprawdzić czy to nie on sam się przewrócił.
                Gdy wszedłem do jego pokoju, zobaczyłem, jak powoli wchodzi na łóżko, a w okół leżało pełno leków. Czyżby był chory? A teraz przez sen spadł z łóżka. Podszedłem do niego, by mu pomóc, a on spojrzał na mnie zdziwiony.
- Co Ty tu robisz? – zapytał, najwyraźniej zaskoczony moją obecnością.
- To samo, co Ty tamtego dnia w moim domu – powiedziałem dość poważnie i przykryłem go szczelnie kołdrą. Pozbierałem leki, walające się po podłodze. – Powinieneś bardziej na siebie uważać.
- Już mam Westa od niańczenia mnie. On dalej się łudzi, że to coś da... Będzie ze mną jak z Rzymem i Germanią... Przecież mnie już nie ma... Czemu dopiero teraz sobie to uświadomiłem? Cholera! Mogłem zginąć w jakiś lepszy sposób! Wyobraź sobie! Śmierć na polu bitwy, gdy padam z mieczem wbitym w pierś! Jak wiele miałem na to okazji? Ale nie, kurna, będę sobie tu grzecznie, powoli zdychał, nie mogąc nawet bez niczyjej pomocy pójść do kibla... Ty wtedy mogłeś sobie grzecznie podjechać... A ja muszę wołać brata.
- Ja też mogę Ci pomóc. I śmierć zawsze jest śmiercią, niezależnie od okoliczności. Teraz masz czas, by pomyśleć co zdążyłeś osiągnąć, pożegnać się z tymi, których ceniłeś. Na polu bitwy zginął byś bolesną śmiercią i nawet nie zdążył nikomu powiedzieć, kim byłeś.
- Jedyne o czym teraz myślę to to wszystko, czego zrobić nie zdążyłem, to, co zniszczyłem... Ciągle mi się śnią te wszystkie zmarnowane szanse, gdy mogłem osiągnąć o wiele więcej, poświęcając o wiele mniej. Ja chyba cały czas byłem do niczego...
- Byłeś „zagilbisty” – użyłem jego ulubionego słówka, a on spojrzał na mnie zdziwiony. – Każdy popełnia błędy, ale nikt tak jak Ty nie umiał wmówić wszystkim, że przegraną zaplanował. Więc czemu teraz masz być inny? Czemu ci, którzy pamiętali jak zawsze byłeś nieokrzesany i pełen energii, mają Cię teraz zobaczyć pozbawionego nadziei?
- I tak mnie niedługo zobaczą martwego... Co to za różnica? – gdy widziałem, jak patrzył za okno pustym wzrokiem, nie mogłem uwierzyć, że to ta sama osoba, która była kiedyś wręcz nie do powstrzymania...
- Nie zobaczą – powiedziałem stanowczo, naczylając się nad nim. – Bo się nie poddasz i nawet, jeśli nie ma terenu, który ma Cię odzwierciedlać, to są ludzie, którzy składają się na Ciebie i ludzie, którzy chcą, byś nadal tu był. Więc teraz przestań się nad sobą użalać. Jak chcesz to chyba jeszcze mam gdzieś na strychu mój stary wózek, będzie idealny, by zabierać Cię na spacery.
- Będziesz mnie wyprowadzać jak West psy? – zaśmiał się cicho, przez chwilę wydając się być takim, jak dawniej.
- Nie, tak jak Ty mnie wtedy. Masz tu mały ogród, będzie idealny, by w nim trochę posiedzieć. Zabiorę Cię do parku, nakarmimy kaczki i łabędzie.
- Jak tak się rozpędzisz to mnie jeszcze do kina i na kolację zaprosisz – zaśmiał się znowu, jednak tym razem przerwał mu to kaszel. – No i tak mam ciągle. Pełno tu tej cholernej chemii. I jeszcze mnie West pilnuje, żebym się nie przemęczał, brał leki o odpowiednich porach... A ja chcę to wszystko olać i po prostu gdzieś pobiec i nie wrócić, skoro i tak to już przesądzone.
- Nic nie jest przesądzone. Jak chcesz, to postaram się znaleźć Ci jakieś lepsze rozrywki. Ciągle tylko tu leżysz...
- Czasem ktoś wpadnie, ale głównie West go zbywa, bo przecież ja jestem chory. I po prostu cały czas jestem tu sam, chyba, że trzeba mi dać leki to wtedy przychodzi, pilnuje, czasem nawet poczyta mi jakąś książkę na dobranoc i zgasi światło. Zupełnie jakbym był już niepotrzebny.
- Wiesz dobrze, jak on sobie radzi z uczuciami. Jednocześnie nie chce okazać przy Tobie smutku, nie chce się po prostu rozpłakać widząc, co się z Tobą dzieje, a z drugiej strony nie wie, jak powiedzieć Ci, że jesteś dla niego ważny. Opiekuje się Tobą, byś wiedział, że nie chce, żebyś odszedł, może jest trochę nadopiekuńczy, ale nie wie co innego może zrobić. Jednocześnie chce, byś nie czuł się od niego zależny, więc nie spędza przy Tobie każdej wolnej chwili, żebyś Ty mógł być przez chwilę sam.
- Ale ja ciągle jestem sam...
- Już nie – pogłaskałem go po głowie jak dziecko, a do pomieszczenia wszedł jego brat. Powiedziałem mu to samo, co wcześniej albinosowi. Mam nadzieję, że zrozumiał choć trochę i pozwoli mu na więcej szczęścia, nie pozwoli za to, by utracił nadzieję.
                Wracałem do domu już raczej spokojny, czując, że wszystko będzie dobrze. Postanowiłem odwiedzać go regularnie, żeby nigdy już nie czuł się samotny. Na strychu znalazłem swój stary wózek, dzięki któremu, choć nogi odmówiły posłuszeństwa, mogłem spacerować po ogrodzie. Przez chwilę wydawało mi się, że ruszył ku mnie, jakby on go popchnął, tak jak zawsze robił, gdy zbliżała się pora spaceru. Teraz ja musiałem zrobić to samo. On był zbyt słaby, by cokolwiek zrobić sam i zbyt silny, by pozwolić innym, zrobić to za niego. Więc ja musiałem odwdzięczyć się za to, co zrobił dla mnie, by nie czuł, że jego duma jest zraniona, a jednocześnie przyjął pomoc.

Wiersz numer sto czterdzieści: Zagłusz krzyk serca.

Francja wydaje się być bawidamkiem, wciąż otoczony przez młode damy. Jednak czy jest to tylko zabawa? Czy może próbuje zdobyć coś, o czym może jedynie marzyć?

Zagłusz krzyk serca

Jak bardzo pragniesz kochać i być kochanym?
W okół Ciebie jedynie cierpienie i śmierć
Żyjesz wiecznie, patrząc jak inni odchodzą
Kochasz, czując, że jesteś przez kogoś nienawidzony

Jedną damę w ramionach trzymałeś
Lecz nim noc się skończyła ona dawno martwa była
A Ty wciąż młody, nieśmiertelny
Pragnąc miłości, podążasz za panną

Nie chcesz jednak, by cierpiały z miłości
Wiedząc, że jesteś odmienny, nie wolno Ci być wiernym
Ciągle wszystko się zmienia, śmiertelni pchają Cię ku innym nieśmiertelnym
Nie możesz kochać na zawsze, bo i tak każą Ci odejść

Niech mówią, że jesteś zły, że miłością się bawisz
Kobiety jak rękawiczki zmieniasz
Ale Ty potrzebujesz choć chwili, gdy możesz być szczęśliwy

Odchodzisz, nim radość odbierzesz

Wiersz numer sto trzydzieści dziewięć: Fałszywy bohater.

Wiersz o Ameryce, spowodowany tą piosenką. Jak wiadomo, Ameryka stara się być bohaterem. Jednak co tak naprawdę osiąga? Jak wielu ludzi krzywdzi, twierdząc, że ratuje tym innych?

Fałszywy bohater

Jak możesz walczyć, gdy dobra od zła nie rozróżniasz?
Widzisz tylko to, czego pragniesz i żądasz
Nazywasz siebie bohaterem
Lecz czy wiesz, kim jest on naprawdę?

Starasz się robić to, co uważasz za dobre
Starasz się innym pomóc na siłę
A tych, którzy uznają, że się mylisz
Nazywasz złymi i niszczysz

Nie wiedząc co kłamstwem jest, a co prawdą
Uznajesz jedynie to, w co chcesz wierzyć
A innych zrozumieć nie zdołasz
Oni muszą rozumieć Ciebie

I choć inni płaczą, Ty wciąż się uśmiechasz
Nie znasz ich cierpienia
Ale dla Ciebie to nie jest ważne

Przecież jesteś bohaterem

Historia poza tematem numer sto trzydzieści: Unieruchomiony motyl - Część trzecia.

Ostatnia część. Dalej perspektywa Prus, ale bardzo dużo rozmyślań. A relacje zdążyły się nieco zmienić.

Unieruchomiony motyl
Część III

                Zauważyłem, jak bardzo różnimy się od tego, co ludzie o nas mówią i myślą... Nie jesteśmy jedynie narodami w formie pojedynczych ludzi. My jesteśmy ludźmi. Dopiero teraz to zrozumiałem. Pamiętałem, jak wiele razy idąc na wojnę, widziałem smutne twarze dzieci. Skoro ja chciałem walczyć i zwyciężać to mój cały naród na pewno też, prawda? Jednak nie. Dzieci spotkane w czasie wymarszu z miasta wciąż pytały swoich matek „A tatuś wróci do domku, prawda?”, matki odpowiadały, że na pewno tak. Jak wiele z nich się wtedy myliło? Skoro te dzieci i matki nie chciały wojen, to czemu ja ich chciałem? Jeśli miałbym być tym, kim one są, to czemu miałbym chcieć czegoś innego? Gdy wracałem z władcami, z żołnierzami i znów widziałem te same dzieci, szukające wśród powracających swych ojców i widziałem, jak niektóre tuliły swoich tatusiów, a inne wracały same do swych zapłakanych matek, to miałem cieszyć się jak te pierwsze, czy rozpaczać jak te drugie? Ja świętowałem zwycięstwo, gdy te dzieci pytały swych matek „Czemu tatuś nie wrócił?”, jak więc mogłem być tym samym, czym one? Zrozumiałem, że nawet jeśli łączymy w sobie cechy tych ludzi, nie jesteśmy po prostu zlepkiem ich pragnień. Jesteśmy samodzielnymi ludźmi. A skoro tak, to nie możemy się poddawać, nawet, gdy oni będą na kolanach, bo może zawsze gdzieś będzie jeden, który próbuje wstać. Skoro potrafimy wyprowadzać żołnierzy na pewną śmierć, widząc płacz ich żon i dzieci, to czemu nie potrafimy walczyć, widząc jedynie brak nadziei w oczach jednego władcy?
                Właśnie dlatego, że to zrozumiałem, postanowiłem mu pomóc. Nawet, jeśli narody się nie lubią, to my nie jesteśmy w całości nimi. Nie jesteśmy dziećmi, płaczącymi po ojcach, którzy zginęli na wojnie. Więc nie musimy być też władcami, którzy wypowiadają i przegrywają wojny. Możemy być ludźmi, którzy sobie pomagają i dążą do wspólnego celu. Tak, więc, skoro się nam ta cholera popsuła, to trzeba naprawić.
                Teraz mogłem pomóc mu naprawdę, a nie tylko się nim opiekować. Potrzebował dużo ruchu, by jego nogi znów nauczyły się chodzić. Jak na razie jedynie drżały, ale kiedy ja mu je zgiąłem, on potrafił je powoli wyprostować. Tak więc należało się trochę pomęczyć, żeby stanął o własnych siłach i zrobił ten krok naprzód. W różnym znaczeniu... Musiał wyzdrowieć jak i uwierzyć w siebie.
                Tak jak prosił, sam powtarzałem ludziom bajeczkę o tym, że nic mu nie jest. Nie chciał nikogo martwić, jego sprawa. Najważniejsze, że już nie był sam. Jak tak ciągle przy nim byłem i widziałem jego bezsilność, zrozumiałem, że nawet nasze życie jest kruche. Co by się stało, gdybym go wtedy nie znalazł? Nie umarłby przecież, bo naród istniał. Cierpiałby setki lat? Czy może zawiódłby tych ludzi do końca i zniknął? Teraz już nie było czasu się nad tym zastanawiać.
Codziennie męczyłem go, żeby próbował się poruszyć, wstać. Na początku wyglądało to tak samo. On narzekał, że i tak nie da rady, aż nie dostał, można powiedzieć, pstryczka w nos, żeby się ruszył. I wtedy też narzekał, że to nie ma sensu, dopóki nie zobaczył, że to jednak przynosi jakieś efekty. Powiedział, że odzyskuje czucie. Jak na razie tylko jęczał, żeby dać grubszy koc, bo mu w nogi zimno, ale to oznaczało, że chociaż tyle czuje. Jakieś odruchy wróciły, drżenie, gęsia skórka... To zawsze jakiś postęp.
Coraz częściej widziałem, jak sam, myśląc, że jestem daleko, próbuje wstać. I choć wciąż drżały mu nogi, na kilka sekund potrafił utrzymać się prosto. Był wtedy szczęśliwy. Widziałem jak się uśmiechał. I czasem, nawet wtedy, gdy już upadł, potrafił chwilę leżeć i śmiać się cicho. Nawet, gdy wchodziłem do pokoju, nie ukrywał tego, nie przywdziewał swojej maski. Pytał tylko „Widziałeś?” i patrzył na mnie jak małe dziecko, które chwaliło się swoim wyczynem przed mamą. I wtedy wystarczyło, że kiwnąłem głową, a on uśmiechał się szerzej. Wtedy miałem ochotę sam się roześmiać, patrząc na niego.
Cieszyłem się jak głupi, gdy ta cholera zaczynała machać nogami, siedząc na swoim wózku. Był jeszcze za słaby, by unieść na własnych nogach ciężar swojego ciała, ale wystarczająco silny, by kilka razy mnie kopnąć.... Widziałem jak się śmiał. A śmiał się cholernie rozczulająco! Czemu nikomu nie pokazywał tej swojej strony? Zawsze tylko poważny, elegancki, doskonały. A przecież potrafił się śmiać i kopnąć mnie w kolano! Cóż, taka najwyraźniej była jego natura.
Nie wychodziliśmy poza teren jego posiadłości. Nie chciał, by ktokolwiek widział go w tym stanie. Gdy ktoś go odwiedzał, zawsze robiliśmy szopkę z tym, że jest zajęty, czy staraliśmy się udawać, że wszystko jest dobrze, że go tylko trochę noga boli, dlatego pomagam mu iść. Wszyscy w to wierzyli, choć niektórzy patrzyli podejrzliwie. Im dłużej się starał, tym bliżej był osiągnięcia celu.
Aż w końcu zaczął znów chodzić. Ciekawe, że tak długo nikt nie przejął się jego nieobecnością na konferencjach... Były dość rzadkie, więc ominięcie tych kilku nie miało żadnego znaczenia. Ale to było miłe, patrzeć jak powoli samodzielnie przechodzi przez swój pokój, potem chodził coraz dalej, aż w końcu w ogóle można było odnieść jego wózek do piwnicy. Zostało jeszcze, by nauczył się chodzić nieco szybciej i stabilniej.
W czasie spacerów w ogrodzie zaczynałem bawić się z nim jak z dzieckiem, co najpierw go denerwowało, ale potem zrozumiał, po co to robię. Gdy na wciąż nieco niestabilnych i drżących nogach, zaczynał mnie gonić w ramach dziecięcej zabawy, mógł nauczyć się znowu biegać. I było to milsze niż zmuszanie go do tego.
W końcu nadszedł dzień, by mógł pokazać się znów innym, gdy już nie różnił się od dawnego siebie. Pewnym krokiem, w swym arystokratycznym stroju i z jak zawsze idealną fryzurą, wszedł do środka sali konferencyjnej, poprawiając okulary. A tylko ja wiedziałem jak wyglądał rano, gdy wciąż w piżamie, tuż po przebudzeniu, jeszcze bez okularów, próbował wejść na wózek. A teraz chyba byłem z niego dumny. I z siebie też. Wychowałem sobie godnego przeciwnika do następnych wojen.

Historia poza tematem numer sto dwadzieścia dziewięć: Unieruchomiony motyl - Część druga.

Druga część czegoś, co spokojnie mogłam dać jako jedną notkę, ale ładnie się to podzieliło, żeby ponadrabiać... Dalej perspektywa Prus. Powoli dowiadujemy się więcej, a oni przestają się aż tak bardzo nie lubić.

Unieruchomiony motyl
Część II


                Trochę się ta glista zaniedbała, ale niedługo powinno się udać doprowadzić go do porządku. Ciągle mu pomagałem, bo miał problemy nawet z tym, by usiąść na wózku. Na początku chyba to bardzo trudne... Ale już sobie zaczął radzić! Tak, dzięki mnie będzie taki jak dawniej i będzie mi wdzięczny! Chociaż ciągle mówi, że mam sobie iść... Ale ja go tu tak nie zostawię! Na początku trochę mnie wkurzało ogarnianie jego domu, gdy on miał z tym problemy. Musiałem mu prać, gotować i sprzątać, bo on teraz nawet nie sięgał z wózka, by nastawić pralkę, a co dopiero inne takie rzeczy. Czułem się trochę jak gosposia, ale on nawet chyba nie pomyślał o tym, by mnie tak potraktować... Dziwne... Zawsze miałem go za egoistę... Myślałem, że teraz zacznie jeszcze mi rozkazywać i mnie poprawiać, ale on jedynie uśmiechał się delikatnie, gdy odsłaniałem okna w jego pokoju. Ach, tak... Gdy przyszedłem było tam ciemno jak w grobie... A te cholerne zasłony dopiero wtedy słuchają jak się je pociągnie praktycznie przy samych żabkach. Pewnie sam nie mógł ich odsłonić, a chciał patrzeć za okno. Wpadłem na dość dziwny pomysł...
- No, to skoro zwłoki już nadają się do wystawienia na widok publiczny, to teraz idziemy na spacerek! – powiedziałem z uśmiechem, gdy kończył myć zęby po śniadaniu. Spojrzał na mnie wzrokiem bazyliszka. – Nie martw się, będę Twój wózek popychał, nie zmęczysz się! No, masz taki duży ogród, a nie korzystasz! Wiesz ile tam ostatnio chwastów było? Jak je wszystkie zerwałem to była ich taka góra, że można by było Cię w niej schować i do przyszłego stulecia by Cię nie znaleźli!
- I wolałbym, byś zwłaszcza Ty mnie nie znalazł... Pomyśl, jak ja teraz wyglądam? Czym ja teraz jestem? Jestem zdany na Twoją wolę, nie mogę nawet sam sobie obiadu zrobić, bo nie sięgam do półek w spiżarni...
- To Cię, kurna, będę podsadzał. To teraz wytrzyj pyszczek, bo wyglądasz jak pies ze wścieklizną, a ząbki już masz czyste! Jakim cudem masz dalej białe przy Twoim hurtowym spożyciu kawy? – złapałem jego podbródek i zmusiłem do skierowania twarzy w moją stronę. Trochę rozciągnąłem jego policzki, żeby popatrzeć na te cholernie białe zębiska. – Zupełnie jakbyś był z porcelany... – chciałem otworzyć palcem jego usta, ale... – Cholero, nie gryź! – po chwili mnie puścił, tak jak i ja odsunąłem się od niego. Pierwszy raz w życiu zrobił coś „nie-eleganckiego” i pierwszy raz słyszałem jego śmiech. Grzecznie wypłukał zęby i wyciągnął dłoń po ręcznik. Ale tym razem zamiast mu go podać, sam wytarłem jego usta i nieco wilgotne dłonie.
- Ale nie wywieziesz mnie z ogrodu...? Nie chcę, by ktoś mnie widział w tym stanie... – zapytał nagle, patrząc mi w oczy.
- Oczywiście! Nie musisz się martwić! – pogłaskałem go po głowie, ale zaraz po tym, nieco poprawiłem mu włosy. Czy ja już jestem aż tak przyzwyczajony do tej jego fryzury, że sam mu ją układam? No, cóż... Ale spacerek po ogrodzie odbyć się musi!
                W ogrodzie wydawał się być szczęśliwy. Uśmiechał się delikatnie i oddychał głęboko. Specjalnie dla niego przyniosłem mój ulubiony kocyk, by leżał na jego nogach, podobno tak być musi. A u niego nie chciałem za dużo grzebać, zwłaszcza, że on miał koce chyba kilkumetrowe. To całkiem słodko wyglądało jak on siedział w tej swojej białej koszuli, a na jego kolanach leżał koc z moją flagą. Zupełnie jakby on teraz należał do mnie... W końcu był ode mnie zależny... Przez chwilę pomyślałem, że przecież od zawsze o tym marzyłem. Ale wiedziałem, że nie o czymś takim. Zatrzymaliśmy się przy krzaku róż, on zaczął się niepewnie rozglądać. Chyba myślał, że chciałem go tu zostawić. Ale ja podszedłem do niego i zdjąłem mu okulary.
- Co Ty robisz? Oddaj je! – miał zaskakująco rozczulającą minę jak się denerwował.
- Przecież i tak ich nie potrzebujesz, prawda? Masz je tylko po to, by były ozdobą. Od dzisiaj masz być zwykłym człowiekiem, a nie tylko wkurzającym paniczykiem – zmierzwiłem mu włosy, niszcząc jego fryzurę. Wyglądał o wiele delikatniej. Tak... prawdziwie.
- Czemu chcesz mnie zmienić na siłę? Przecież wiesz, że nie jestem taki jak Ty czy inni ludzie. A na pewno nie w tym stanie...
- Jesteś, cholero jedna – delikatnie go podniosłem, żeby dotknął stopami ziemi, wydawał się stać, a jego ciężar spoczywał na mnie.
- Przestań! Przewrócisz mnie! Przecież wiesz, że nie mogę już nawet samodzielnie stać! – zaczął panikować.
- Przecież stoisz.
- Bo Ty mnie trzymasz!
- Ale stoisz. Nikomu nie powiedziałeś, co się dzieje, prawda? A to inni mogą stać się Twoimi nogami i pomóc Ci iść naprzód. No, trzymaj się mnie mocno. Spróbuj zrobić krok.
- Przecież wiesz, że nie mogę! Przestań mnie jeszcze dręczyć!
- My nie jesteśmy tacy jak ludzie. Żyjemy, dopóki ktoś wierzy w sens naszego istnienia. I dopóki jesteśmy silni, jesteśmy też zdrowi. Skoro tu jesteś, to dalej istnieje naród, który chce walczyć. Więc czemu Ty nie walczysz? Jeśli tylko się postarasz to niedługo sam będziesz spacerował po tym ogrodzie, chodził o własnych siłach.
- Zawiodłem ich... Moi ludzie już nawet nie mają powodu, by we mnie wierzyć...
- Ale Ty masz powód! I wszyscy Twoi przyjaciele też! Poza tym, jak jesteś w tym stanie to nie mogę Cię sprać na kwaśne jabłko, bo by wyszło, że się znęcam... To masz, cholera, zacząć chodzić i biegać, cobym mógł Cię dogonić i Ci przydzwonić!
- Raczej ja Tobie – uśmiechnął się nieznacznie i zobaczyłem, jak próbuje poruszyć nogą. Ta jedynie nieco zadrżała, ale widać było, że reaguje na jego wolę.
- Trochę się pomęczymy i będziesz biegał jak sarenka po łące.
- A Ty oczywiście chcesz być wilkiem?
- Całym stadem – zaśmiałem się i podniosłem go wysoko. Był nieco cięższy niż, gdy go tu znalazłem. To był bardzo dobry znak.

Historia poza tematem numer sto dwadzieścia osiem: Unieruchomiony motyl - Część pierwsza.

Austria z różnych, nieznanych nikomu powodów przestaje pojawiać się na konferencjach. Jego przyjaciele wierzą w to, co on im mówi, jest zajęty, źle się czuje. Ale jest jedna osoba, która uważa to za podejrzane... Pisane z perspektywy Prus. Podzielone na trzy części. (Czyli nadrabianie notek i naginanie zasad...)

Unieruchomiony motyl
Część I

Po co w ogóle musimy się zbierać na tych konferencjach? W końcu i tak zrobimy to, co szef każe, mając gdzieś, co sądzą inni. Zresztą szefowie też raczej niezbyt przejmują się naszymi planami. Ale na szczęście po każdym tym gadaniu mamy ciekawszą część spotkania, z której mało kto wraca o własnych siłach. Zastanawiałem się jak tam się czuje nasz paniczyk. Coś go ostatnio nie widziałem. Ale jak nikt nie płakał to chyba nic mu nie jest. Ale na tę cholerną konferencję to przyjść mógł! Jak ja tu muszę siedzieć to on też! Nie będzie się, cholera, wylegiwał w domu! No, cóż... Jak na razie nacieszę się tym, że nie muszę go oglądać.
                Dobra... Kilka dni bez niego jest fajne, ale po kilku tygodniach to zaczyna nudzić... Gdzie się ta cholera się chowa?! Kiedy nie mogę zobaczyć, jak drży przed moją potęgą to wszystko jest takie... nudne... On to zrobił specjalnie! Specjalnie zniknął, żebym zanudził się na śmierć! Ja go, kurna, znajdę, a jak ja go znajdę to nikt inny już go nie znajdzie, kesesese... I w nosie mam gadanie Węgier, że mam nawet nie próbować się do niego zbliżyć. Tej chudziny nie ma tu od miesiąca, a ona mi mydli oczy, że, kurna, coś komponuje. A niech się męczy, jak mu te nutki zabiorę to pewnie się tak śmiesznie popłacze, kesesese! A może, cholera, coś jeszcze ukrywa...? Tak! Odkryję jego zawstydzający sekret i wszystkim rozpowiem! No, to teraz idziemy sobie popatrzeć jak płaszczy się przed moją potęgą! I gdzieś mam to, że lepiej go nie wkurzać... Ja sprawię, że się popłacze...
                To jak sobie obmyślę to nikt mnie nie zatrzyma! Oczywiście. To gdzie była ta jego chatka? Gdzieś, kurna, w lesie, bo tam niby cicho i przyjemnie. Daleko wszędzie i pusto. Nie wiem co on ma z takimi miejscami, jak tam nawet zapolować na nic nie wolno! No, to otworzyłem te drzwi, bo po co mam jeszcze pukać. On ma się mnie wystraszyć, a nie spodziewać! Czemu tu jest tyle kurzu...? Rozglądałem się uważnie, a tu wyglądało jakby od stu lat nikt tu nie mieszkał... A on przecież zawsze się wszystkim chwalił i wszystko musiało być co najmniej znośnie czyste. A tu pusto i kurz...No dobra, idziemy dalej... Cholernie cicho... Śpi? Zawsze było tu słychać to jego brzdąkanie, a tu jak na cmentarzu...Przeszedłem prawie cały dom, najpierw omijając takie bardziej prywatne miejsca. No przecież nie chcę go zobaczyć w sytuacji, na którą patrzeć bym nie chciał, prawda? Ale w końcu nie znalazłem go kompletnie nigdzie... Wyoprowadził się gdzieś, czy co? Uciekł? Po chwili jednak pomyślałem, że znając jego sposób życia to on by prędzej tu sam umarł niezauważony, niż by stąd wyszedł bez potrzeby. Właśnie... Umarłby... Nie, ja się tak nie bawię, żeby on mi w zaświaty uciekał! Dobra, olać prywatność, czas sprawdzić czy może leży grzecznie w łóżku!
                Wszedłem bez pukania, coby nie mógł niczego przede mną ukryć. Dobra, leży jak skóra z diabła... Ledwie go widać, taki jakiś przezroczysty prawie... Co ta cholera odwaliła, że wygląda jakby już bilet na drugą stronę kupił i tylko czekał, aż pociąg przyjedzie? O nie, ja go z tego dworca bez powrotów zabieram! Podszedłem do tego bladego worka kości. Dobrze jest, oddycha. Ale tak jakoś ledwie... Wydaje się, jakby długo nie jadł... Czemu? Przecież pieniądze ma, mógł spokojnie pójść do sklepu, kupić coś sobie... Wszystkim wmawiał, że jest zajęty, ale widać, że raczej bliżej mu do stanu rozkładu... Cholerny egoista, nie chciał nikogo martwić, a tak naprawdę wszystkich oszukiwał! Ja mu, kurna, dam nauczkę. Dopóki zwłoki śpią, mogę spokojnie posprzątać, zrobić mu coś do jedzenia. On mi musi wszystko wyśpiewać, co tu się, do jasnej cholery, działo. Ja mu pozwolę umrzeć tylko w jednej sytuacji, jak sam mu ten durny łeb zetnę. No to zająłem się doprowadzeniem wszystkiego do stanu chociażby znośnego.
                Trochę zajęło ogarnianie tego wszystkiego, ale nie było to trudne. Zwykły kurz, ale wszędzie... Oczywiście zapasy w lodówce już się pakowały, by wyjść o własnych siłach i założyć osobne państwo, ale udało się je unieszkodliwić. Przyniosłem nowe, mniej ruchliwe jedzenie. Za to będzie mi musiał być wdzięczny do końca świata! Teraz pozostało jeszcze trochę go nakarmić. Zrobiłem coś około kleiku, żeby szybko odzyskał siły i za długo gryźć nie musiał. Gdy wszedłem do jego pokoju, on po prostu patrzył w sufit. Nie zauważył mnie? Zignorował? Nieważne. Grunt, że nie padł oślepiony blaskiem mojej zagilbistości, a to wielki błąd!
- Dobra, zwłoki! Wstajemy, świeży mózg Ci przyniosłem! – zaśmiałem się, ale on jedynie spojrzał na mnie obojętnie. Zauważyłem, że opróćz tego wygłodzenia prawie nic mu nie jest. Wyglądał jak każda inna osoba, która długo spała. Czyli nie był obłożnie chory. Wychodził z tego pokoju... Ale czemu nic nie jadł? A teraz był taki cichy... To było strasznie dziwne. Nawet się nie zdenerwował, że tu przyszedłem, ani o to, jak go nazwałem. Podszedłem do niego, a on wciąż patrzył obojętnie.
- Jeśli przyszedłeś tu, by się ze mnie śmiać, to rób to do woli – powiedział cichym, wypranym z emocji głosem. – Ale, skoro już się napatrzyłeś, to wyjdź. Nie potrzebuję Twojej łaski.
- Jakiej, kurna, łaski? Łaskę to bym Ci zrobił, jakbym Cię zdzielił tłuczkiem za ucho, cobyś się nie męczył! A tak to Cię jeszcze na tej ziemi potrzymam! – podszedłem do niego z miską kleiku. – To teraz otwierasz buzię i jesz, jasne? Nakarmię Cię, duchu.
- Zostaw mnie... I tak już jestem do niczego... Nie marnuj na mnie jedzenia...
- Gadaj, co Ci jest – złapałem go mocno za koszulę. On nigdy się tak nie zachowuje, a tym bardziej nie ukrywa nic tak ważnego przed swoimi przyjaciółmi.
- Nie domyśliłeś się? – wskazał na jakiś fotel obok jego łóżka. Dopiero teraz zauważyłem, że to wózek inwalidzki... Nie jadł, bo nie wychodził z domu, by kupić cokolwiek do jedzenia... Wstydził się wyjechać na tym czymś.
- Oj, przestań! Co to za różnica czy chodzisz czy nie? Mógłbyś nawet latać, a i tak był byś tym samym, wkurzającym paniczykiem, co zawsze! To teraz masz jeść, albo pasem po tyłku dostaniesz!
- I tak tego nie poczuję...
- Jak ja Cię zdzielę to poczujesz trzy wcielenia do przodu! Już, jedz! – podstawiłem miskę i łyżkę pod jego nos, a on chyba uśmiechnął się nieznacznie. No, zaczął jeść. I tak ma być!

Historia poza tematem numer sto trzydzieści dwa: Gasnąca nadzieja - Część druga.

Szczerze, to czas był edytowany, ale tylko dzień, żeby się zgadzała ilość notek i dni w miesiącu. Miałam gotowe o 23.35, ale komputer się zawiesił i nie dało się dodać wcześniej. Weszło idealnie o północy, sekunda wcześniej i by się zgadzało. Więc teraz część druga, będąca jednocześnie zakończeniem jednego i początkiem drugiego.

Gasnąca nadzieja
Część II

               Cały wieczór zajmowałem się czyszczeniem i naprawianiem tego nieszczęsnego wózka, żeby móc zabrać albinosa na spacer. Może często jest denerwujący i zbyt pewny siebie, ale taki właśnie powinien być. Nie może się smucić, ani załamywać. Skoro on potrafił pokazać mi piękno świata i pomóc mi odzyskać nadzieję, to ja również mogę zrobić to samo dla niego. Było dość późno, gdy skończyłem, więc od razu położyłem się spać. Śniło mi się, że on znowu się mną opiekował, tak jak wtedy, ale nagle wyszedł z pokoju, a wszystko stanęło w płomieniach. Tak bardzo nie chciałem, by zniknął. Mimo tego, jak wiele było między nami kłótni i wojen, nigdy nie życzyłem mu śmierci. Czasem chciałem się zemścić za krzywdy, ale nigdy nie chciałem widzieć jak odchodzi. Gdy się obudziłem, zauważyłem, że mam na twarzy zaschnięte strużki łez. Nie chciałem się nad tym dłużej zastanawiać. Po prostu przygotowałem się do wyjścia i zabrałem to, co musiałem ze sobą wziąć. Nie pozwolę, by ktokolwiek płakał, ani on odchodząc, ani nikt po nim. Nie pozwolę mu odejść.
                Wkrótce byłem pod odpowiednim adresem, młodszy z braci otworzył mi drzwi i wziął ode mnie rzeczy, które przyniosłem. Muszę przyznać, ze były one dość ciężkie. Jednak jego zdziwienie, gdy pytał czy sam to przyniosłem, było nieco nie na miejscu. Nie jestem słaby. I teraz udowodnię, że potrafię przekazać siłę innym.
                Wszedłem do pokoju chorego, który w tym czasie starał się zjeść obiad. Szło mu to dosyć ciężko z uwagi na jego stan. Nie miał siły, by jeść szybciej, nieco wylewał. Podszedłem do niego i usiadłem na krześle obok jego łóżka.
- Pomogę Ci – zaproponowałem, uśmiechając się delikatnie.
- Nie jestem dzieckiem... Poradzę sobie...
- Tak sobie radzisz, że brat Ci musiał śliniaczek założyć... No, daj to. Im szybciej odzyskasz siły tym lepiej. Po obiedzie zabiorę Cię na spacer, dobrze? Ale musisz wszystko zjeść.
- Ale pójdziemy do kaczek...? – podał mi miskę, bym go nakarmił.
- I do kaczek, i do łabędzi. Sprawdzimy nawet, czy są wiewiórki – widziałem jak uśmiecha się szeroko. Dawno nie wychodził z domu, a zawsze był pełen energii i uwielbiał psocić. Teraz czuł się zamknięty i zniewolony. Powoli go karmiłem, a on wydawał się być szczęśliwy. Jego brat patrzył na nas uważnie. Wydawał się być smutny. Jakby obwiniał się za wszystko, myślał, że nie zna własnego brata. A on po prostu chciał za dobrze, a nie zawsze troska wychodzi na dobre. Czasem trzeba się oparzyć, by móc zdobyć coś, co chronione jest przez ogień.
                Tak więc zacząłem pomagać w opiece nad albinosem. Trzeba było wiele rzeczy tłumaczyć jego bratu, by nie traktował go jak szklanej róży, tylko pozwolił mu żyć pod odpowiednią opieką. Często zabierałem go na spacery. Lubił oglądać to, czego od tak dawna nie mógł zobaczyć. Choć trudność sprawiało mu nawet wskazanie dłonią wiewiórki siedzącej na drzewie, to wydawł się być weselszy, gdy mógł rozglądać się pośród drzew. Staraliśmy się znajdować najmniej uczęszczane ścieżki. Ludzie potrafią być naprawdę podli, nawet nieświadomie. Czasem ciekawskie dzieci pytały mam „Co stało się temu panu?”, lecz mało która z nich odpowiedziała spokojnie, że pewnie jest chory, że takimi ludźmi trzeba się opiekować. Mówiły „Nie patrz na niego”, a dzieci zaczynały się bać, czasem uciekać. Czemu ludzie nie potrafią zrozumieć, że chory człowiek nadal jest człowiekiem? Jemu trzeba pomóc, a nie odwracać wzrok. Jednak ludziom tak jest łatwiej. Powiedzieć „Nie patrz”, zamiast nauczyć dziecko pomocy. Potem te dzieci wyrosną na takich samych dorosłych i będą mijały potrzebujących, odwracając wzrok. A potem popatrzą zdziwione w okół siebie, gdy nikt nie odpowie na ich wołanie o pomoc.
                Każdy dzień wydawał się być do siebie podobny. Nie odwiedzałem go codziennie, miał wielu przyjaciół, którzy gromadzili się w okół niego. Nikt nie wierzył, że jemu może się coś stać. Choć widzieliśmy go tak słabego, wciąż mieliśmy nadzieję, że niedługo znów zacznie wszystkich denerwować i hałasować. On właśnie taki powinien być. Żywy i pełen energii.. Powoli odzyskiwał siły, jednak wciąż nie wiedzieliśmy, czy można nazwać to powrotem do zdrowia. Wszyscy chcieli się łudzić, że to właśnie to, że on niedługo będzie taki jak dawniej.
                Pewnego dnia przyszedłem do niego, a on patrzył na mnie spokojnie, jakby wszystko w okół nie miało znaczenia. Uśmiechnął się delikatnie i powiedział:
- Wiesz... Może ja jednak nie zniknę? Może nie tak od razu? Śniło mi się, że byłem zwykłym człowiekiem. Takim, jakich jest wielu. Byłem częścią narodu, otoczony przez tak wielu sobie podobnych, kochających ten sam kraj. Byłem jednym z tych, którym tacy jak my zawdzięczamy życie. W tym śnie miałem zwykłą pracę, żonę, dzieci. Nawet psy! Nie gniewaj się, ale żona w moim śnie wyglądała zupełnie jak Węgry... Ale nie martw się, już jest za późno, żebym spróbował stanąć między wami... I wiesz, jeden dzieciak we śnie też był taki jak ja, pozbawiony koloru. Ale też strasznie chorowity. Inne dzieci czasem się z niego śmiały, ale on powtarzał, że jest szczęśliwy, że jest taki jak tatuś. Czemu my nigdy nie możemy mieć dzieci? Czemu żyjemy wiecznie, a nie zakładamy normalnych rodzin? Skoro nasi ludzie to rodzice i dzieci, to czemu my nie możemy tego poznać? Ach, nieważne... Chciałbym mieć kiedyś takiego malucha... Być... człowiekiem... Być... wolny... – po tych słowach zamknął oczy, a ja wiedziałem, że już ich nie otworzy.

sobota, 29 czerwca 2013

Historia poza tematem numer sto trzydzieści trzy: Gasnąca nadzieja - Część trzecia.

Znowu czas cofnęłam minutę, dalej będą już zgodnie z czasem, bo te dwie notki akurat mnie wkurzyły, że minutę za późno się dodały, a się męczyłam, by pasowało. W pewnym sensie to jest epilog, dalej perspektywa Austrii.

Gasnąca nadzieja
Część III

Choć od dawna wszyscy się tego spodziewali, nikt nie chciał w to wierzyć. Twarz albinosa była bledsza niż zwykle, a na niej widniał ten delikatny, spokojny uśmiech. To było takie dziwne, takie nierealne. Rzadko umierał ktoś z nas. Oczywiście, zdarzało się to, jednak były to nieliczne przypadki. Czasem niektórzy pracowali w cudzych domach, czasem na jakiś czas słuch o nich ginął, czasem po prostu jednego dnia byli, drugiego ich miejsce było puste. Ale chyba jeszcze nigdy nikt z nas nie umarł tak jak człowiek, złożony chorobą, we własnym łóżku. Zdarzało się nie wrócić z bitwy, zniknąć. Ale nigdy nie zdarzyło się tak po prostu zgasnąć. Tak, on zgasnął... Był płomieniem, którego już nie miał kto podsycać, aż stał się jedynie małym żarem i zgasł na zawsze. Choć wielu z nas odeszło, pierwszy raz któremuś wyprawiono pogrzeb. Zwykle nie było ciała, które można by było pochować. Czyżby pod koniec stał się człowiekiem? Czyżby zachorował i umarł jak człowiek? To stąd mogły pochodzić te myśli i marzenia o ludzkiej rodzinie... My możemy marzyć jedynie o potędze i zwycięstwie, on zawsze myślał włąśnie o tym. Nikt nigdy nie zastanawiał się nawet nad znalezieniem miłości, założeniem rodziny. Dla nas to było nierealne. My walczyliśmy, zdobywaliśmy nowe ziemie. Gdy chcieliśmy usłyszeć w domu tupot małych stópek to po prostu atakowaliśmy małe państewko, by mieć personifikację pod swoim dachem. A on, który był idealnym przykłądem, jak można poświęcić wszystko dla wojny, on jako jedyny powiedział, że chciałby mieć dziecko. Sam był długo dziecinny, nie zwracał uwagi na uczucia. I to właśnie on zamiast zniknąć, po prostu umarł i to on, zamiast marzyć o chwale, zaczął marzyć o miłości.
                Zacząłem zastanawiać się nad tym, po co my istniejemy. Naród to ludzie, to oni walczą, giną, krwawią i płaczą. A my, mimo ran, wciąż idziemy naprzód, mijając stosy ciał. Nie jesteśmy w żaden sposób głosem naszego ludu. Szefowie nie liczą się z nami tak samo jak z nimi. Więc po co my tu jesteśmy? Gdybyśmy chociaż sami mogli rozstrzygnąć wojnę. Dwie personifikacje stawałyby na przeciw siebie i walczyły. Mógłby być to pojedynek jakiejkolwiek maści. Moglibyśmy nawet grać w bierki, ważne, żeby nie mieszać w to ludzi. A mimo wszystko wojny wciąż były krwawe i pozbawione sensu. Lud błagał o chleb w czasie głodu, a królowie kazali mu jeść ciastka. A my nie mogliśmy nawet zaniść biednym resztek ze stołów naszych szefów. Więc... Po co mieliśmy istnieć? To ludzie walczyli i umierali. My zabijaliśmy razem z nimi, lub ukrywaliśmy się tam, gdzie nasi szefowie. Nie mogliśmy chronić tych, których reprezentujemy. Ludzie żyli po to, by kochać, wychowywać dzieci, pracować, walczyć za ojczyznę, spełniać marzenia. Mieli tysiące powodów, by żyć, choć każdego z nich można było zastąpić, każdy trzymał się cieniej wstęgi życia niczym pajęczej nici. Każdy był wyjątkowy. Nas nie da się zastąpić, ale nie mamy powodu, by istnieć. Nie wolno nam kochać. Możemy jedynie podpisywać tysiace unii i sojuszy. Nie możemy mieć dzieci, nie może się przecież z nikąd pojawić nowe państewko. Pracujemy czasem tak jak zwykli ludzie, lecz liczą się jedynie konferencje, które nic nie zmianiają, bo szefowiemają własne plany. Nawet, gdy walczymy, to jedynie dla samych siebie, bo w końcu naród pozwala nam żyć, a my nic mu nie dajemy w zamian. Marzymy jedynie o potędze i chwale, a nie potrafimy się nią cieszyć. Myślę, że nieco mu zazdroszczę. Tego, że teraz jest wolny i nie musi zadawać sobie tych wszystkich pytań. Jego śmierć przyniosła więcej niż bezsensowne życie każdego z nas.
                Minęło kilka lat od tamtego wydarzenia. Świat nieco się zmienił, choć wydawał się być taki jak dawniej. Jedynie wspomnienia pozwalały zobaczyć różnicę. Ludzie z małymi telefonami w dłoniach byli tak różni od tych, stojących kiedyś w kolejkach do budek. Ludzie piszący wiadomości za pomocą różnych urządzeń, nie przypominali już tych, piszących długie listy. Jednak robili to samo. Tak samo kochali, wychowywali dzieci, choć mieli na to wiele innych sposobów. Robili tak naprawdę to samo, co ludzie sprzed setek lat. Jedynie sposób się zmienił. Dzieci były tak samo wesołe jak dawniej. Gdy mijałem plac zabaw zobaczyłem chłopca, którego wygląd tak bardzo przypominał mi jedną osobę. Dzieci śmiały się z niego. Może nie nazywały go, jak setki lat temu, dzieckiem szatana czy innymi takimi wymysłami, jednak nawet powiedzenie, że ma oczy jak bestia i włosy jak starzec, musiało go boleć. Jednak on nie płakał. Uśmiechnął się szeroko i wystawił im język.
- Jestem dumny, że jestem taki jak tatuś! A wy do swoich wcale nie jesteście podobni! – powiedział bardzo głośno i podbiegł w moją stronę. Spojrzał na mnie i wydawał się nad czymś głęboko zastanawiać. – Ja pana nie znam, prawda? Ale jakoś jakbym znał...
- Może spotkaliśmy się kiedyś, przypadkiem... Bardzo mi kogoś przypominasz.
- Tak? To niech pan za mną idzie, może tatuś będzie wiedział! Bo ja nigdy nic nie pamiętam, a on wie wszystko! – pociągnął mnie za rękę i zaprowadził mnie do kogoś, kto wyglądał jak osoba, którą tak dobrze znałem. Jednak to na pewno nie był on. Obok niego była kobieta o brązowych włosach, spiętych w gruby warkocz. Sen... Tak, jak w jego śnie... Więc jednak się spełnił. Mężczyzna spojrzał na mnie nieco podejrzliwie.
- No ja tego pana nie znam, ale też mam jakieś wrażenie, jakbym powinien go znać... To pan przyjdzie na kawkę, prawda? – wydawało się, ze to było raczej stwierdzenie niż pytanie, a kobieta obok zaśmiała się i zwołała gromadkę dzieci, jednocześnie pilnując wózka z bliźniętami. Cóż, taka rodzina to rzadki widok w tych czasach, a zwłaszcza tak podobna do tej, o której jedynie słyszałem... Więc on wrócił, by spełnić swoje prawdziwe marzenie... Mam nadzieję, że teraz będzie szczęśliwy.

wtorek, 25 czerwca 2013

Wiersz numer sto trzydzieści osiem: Ty to wszystko widziałeś.

Personifikacja jest tylko pionkiem w rękach szefa, nie ma prawa głosu, nawet, gdy z całego serca pragnie krzyczeć. I tak oto kraj patrzy na swego przyszłego władcę, będącego, jak on, marionetką obecnego króla. Aż nadejdzie czas, gdy kto inny złapie za sznurki. Kto mnie zna to wie o jaki kraj i władcę chodzi...

Ty to wszystko widziałeś

Widziałeś jak się rodził
Wraz z jego rodzicami, drżałeś o jego kruche życie
Obserwowałeś każdy jego oddech
By nie urwał się nagle, nie był tym ostatnim

Widziałeś jak stawiał swe pierwsze kroki
Patrzyłeś jak niepewnie wyciąga do Ciebie ręce
I już wtedy wiedziałeś, że będzie dla Ciebie kimś ważnym
Kimś, kogo nie zapomnisz nigdy

Widziałeś jak przelewał łzy
I choć dobrze wiedziałeś, że jego ojciec błąd popełnia
Ty byłeś tylko pionkiem, nie mogłeś nic zrobić
Choć tak długo żyłeś, płakałeś jak to małe dziecko

Widziałeś jak cierpiał
Nie chciałeś tego widzieć, lecz mogłeś jedynie zamknąć oczy
Nawet nie byłeś w stanie go pocieszyć
Wiedziałeś, że nic już nie będzie takie samo

Widziałeś jak się zmienił
Z wrażliwego dziecka wyrósł złośliwy dorosły
Nie tego chciałeś, nie pragnąłeś, by taki był
Jednak mogłeś jedynie żałować przeszłości

Widziałeś każdy jego ruch
Wiedziałeś, że chciał podążać inną ścieżką
Jednak byłeś egoistą, dla Ciebie ta droga była lepsza
Nie powstrzymałeś go, choć wiedziałeś co się stanie

Widziałeś jak odchodził
Powoli zamykał oczy i mówił ostatnie swe słowa
Jak bardzo żałowałeś, że jego życie nie było inne?
Jak bardzo się cieszyłeś, że było właśnie takie?

Widziałeś to wszystko
Jak ludzie w okół płakali za jego życia i cieszyli po śmierci
Jak ludzie przy Tobie w oczy chwalili jego zalety, za plecami wytykali wady

Zobaczysz jeszcze więcej i opowiesz mu wszystko, jego oczy nie zobaczą Twych łez

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Historia poza tematem numer sto dwadzieścia siedem: Małe ślady na śniegu.

Pierwsze spotkanie Szwecji i Finlandii. Trochę, a nawet bardzo zapewne jest niezgodne z prawdą... Dla Milki/Megumi.

Małe ślady na śniegu

                Tak długo szedł pośród pustkowi. Wiedział, że nie może się zatrzymać, że wtedy zamarznie i umrze. Jednak chciał zasnąć... Chciał po prostu odpocząć, obudzić się, gdy będzie już po wszystkim. Jednak powoli dążył to celu, który wciąż  był odległy. Jego drobne stopy pozostawiały małe ślady na śniegu.
***
                Zbyt długo szedł wśród zamieci. Było mu zimno, chciał po prostu zasnąć w ciepłym miejscu. Jednak do tego miejsca było jeszcze daleko. Chciał, by to było już za nim, by był już tam, gdzie być powinien. Pragnął ciepła i spokoju, lecz wiedział, że jeszcze daleka droga dzieli go od tego. Jego drobne stopy pozostawiały małe ślady na śniegu.
***
                Dwie postaci zbliżały się do siebie. Pośród śniegu i chłodu, pośród zamieci i burz. Choć minął długi czas, wkrótce ujrzeli siebie nawzajem. Nieznajome twarze, nieznajome oczy. Jednak tak samo przemarznięte, drobne ciałka. Szli ku sobie z uporem. Ich drobne stopy pozostawiały małe ślady na śniegu.
***
                Wkrótce stanęli tuż przed sobą, niedaleko była mała jaskinia. Jeden z nich tylko mógł znaleźć na noc schronienie. Droga długa do następnego miejsca, które śmiercią nie grozi. Patrzyli sobie w oczy, zerkając co rusz, na mały w skale otwór. Tam nie ma śniegu, tam jest cieplej.
- Możemy tam wejść obaj – powiedział nagle ten, o wzroku zbyt na dziecię poważnym.
- Miejsca jest mało, jak mamy się tam zmieścić? – ten drobniejszy wydawał się nieco drżeć, nie tylko z zimna, ale i ze strachu.
- Można się przytulić – starszy zapewne chłopiec, młodszego dłoń ujął i pociągnął w stronę jaskini. Młodszy za nim ruszył po chwili. Ich drobne stopy pozostawiały małe ślady na śniegu.
***
                Schronili się razem przed zimnem. Głodni, nie znający swych imion. Jednak nie mieli powodu, by walczyć ze sobą. Otuleni w skóry i w siebie nawzajem zasnęli snem głębokim i twardym, z którego nawet niedźwiedź by ich nie zbudził. Gdy minęło godzin już wiele, oczy ich otworzyły się powoli. W rozmowie poznali swe pochodzenie i imiona nadane im przez ludzi. Potem, spokojni i szczęśliwi, udali się ku celom swych podróży. Ich drobne stopy pozostawiały małe ślady na śniegu.
***

                Lat wiele później spotkali się znowu, wiele czasu spędzili wspólnie. Życie złączyło ich szczególnie. I gdy znów zima nadeszła przed domem ich śmiech dziecka i psa szczekanie rozbrzmiewało. Patrzyli z radością jak te maleństwa bawiły się wspólnie. Ich drobne stopy pozostawiały małe ślady na śniegu.

[ Poprawione przez Megumi/Milka]

Wiersz numer sto trzydzieści siedem: Diabeł wykarmiony na własnej piersi.

Chiny opiekował się Japonią i dał mu wszystko, co tylko mógł. Jednak wkrótce on odwdzięczył się, dając mu powód do łez.

Diabeł wykarmiony na własnej piersi.

Widzisz jak rośnie, to Twoja duma
Tak Tobie podobny, tak jednak różny
Może wyrośnie dając Ci honor
I spełniając marzenia, które wyśniły się w Twej głowie

Dzień po dniu widzisz jak dowiaduje się coraz więcej
Uczysz go, dajesz mu wszystko, co masz
A on poważnie spogląda na księżyc
Już dawno przestałeś go rozumieć

Nie wiesz już o czym on myśli
Lecz on zna każdy Twój krok
Pojawia się i znika niespodziewanie
Czyżbyś był za stary, by nadążyć za nim?

Aż pewnego dnia widzisz jak powraca
Szczęśliwy pragniesz go przywitać, tak bardzo tęskniłeś
Lecz nagle czujesz ból ogromny, na Twym ciele pojawia się rana
Jednak bardziej niż krwawy na Twych plecach krater, boli złamane w Twej piersi serce

I choć pragnąłeś dać mu wszystko, on odebrał Ci więcej
I choć pragnąłeś być dumny, stałeś się niczym
Tak długo mogłeś płakać jedynie

Nadszedł czas by ujarzmić diabła wykarmionego na własnej piersi

Wiersz numer sto trzydzieści sześć: Gigant na glinianych nogach.

Każdy z nas na pewno pamięta Rzym. Wielki i potężny, przed którym tak wiele narodów drżało. Jednak... Czy jego potęga przetrwała? Nie. Jednak wciąż widzimy tych, którzy byli pod jego władzą.

Gigant na glinianych nogach

Gigant wydaje się być większy niż marzenia
Zasłania słońce tym, którzy są tuż pod nim
Nakazuje im żyć w mroku
Rządzi całym światem

Gigant wydaje się sięgać nieba
Zasłania gwiazdy tym, którzy są tuż pod nim
Nakazuje im żyć w mroku
Rądzi całym światem

Jednak gigant jest większy niż domy
Osłania od deszczu tych, którzy są tuż pod nim
Musi żyć w strugach deszczu
Ochraniając przed nim cały świat

Jednak gigant jest większy niż drzewa
Osłania od słońca tych, którzy są tuż pod nim
Musi żyć w upale
Ochraniając przed nim cały świat

Gigant jest jednak z gliny zbutowany
Niszczeje wśród burz i zamieci
A mrówki, kawałek po kawały
Rozdzielają go na części

I choć tak długo zasłaniał gwiazdy i słońce
Teraz bieleją w blasku jego kości
I choć tak długo zasłaniał deszcz i ciepło

Dziś kwitną kwiaty na jego grobie

Historia poza tematem numer sto dwadzieścia sześć: Niezmienne i nieprzemijalne.

O kim, domyślcie się sami. Historia tego jak jedno spotkanie może zmienić życie na zawsze, a śmierć nie oznacza końca. AU.

Niezmienne i nieprzemijalne

                On pojawił się nagle. Niczym powiew wiatru wpadający przez otwarte w czasie burzy okno. I właśnie taki był. Nieprzewidywalny, nieokrzesany. A wtedy jeszcze nieznany. I niestety... Zniknął tak samo jak wiatr. Zmienił wiele, lecz sam po prostu przycichł i zgasł niczym wypalona świeczka. Choć tak naprawdę nigdy nie ucichł, nigdy się nie wypalił. Wciąż krzyczy w mych wspomnieniach i rozpala żar w sercu. Mimo, że znałem go tak krótko, nauczył mnie tego, czego nie znałem nigdy.
                To był letni, upalny dzień. Powoli miałem już dość tego miejsca, ale nie chciałem wracać do domu. Tam byłem sam... Może wszędzie byłem sam, ale tam tak bardziej. Tu mogłem wytłumaczyć to tym, że miejsce jest obce, ludzie mnie nie znają, dlatego mnie ignorują... Ale w domu otaczało mnie to, co kochałem, a mimo to słyszałem jedynie wymówki przyjaciół, którzy mieli mnie odwiedzić, a ja zawsze czekałem na próżno. Tu mogę powiedzieć, że po prostu są zbyt daleko. Dlatego lubiłem to miejsce, lecz nie mogłem tu zostać. Przyjechałem jedynie na kilka dni, a jutro miałem wracać do pustego domu. Jednak po co? Nie miałem obowiązków, które by mnie tam trzymały, mogłem znaleźć je w każdym innym miejscu. Nie miałem przyjaciół, którzy by tam na mnie czekali, skoro mnie nigdy nie odwiedzali to nie zrobi im różnicy, jeśli już nie wrócę. Ale nie miałem już więcej pieniędzy, jedynie bilet powrotny w ręku. Rano musiałem być na lotnisku. I wtedy poczułem delikatne uderzenie, chyba się z kimś zderzyłem. Rozejrzałem się i ujrzałem tuż obok siebie nieco zdziwionego i chyba smutnego albinosa.
- Przepraszam, nic panu nie jest? – zapytałem, lecz nie oczekiwałem, że odpowie. Prawdopodobnie nawet mnie nie usłyszał. Pewnie dziwi się w co uderzył, bo wciąż nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności. Lecz wtedy zobaczyłem jak kieruje swe szkarłatne oczy w moją stronę.
- Eh, młody! Czemu przepraszasz? To ja dziś cały dzień chodzę jak jakiś ciołek i wpadam na wszystkie słupy w okolicy! Nie boli Cię nic? – był starszy ode mnie, to wiedziałem na pewno. Jednak nie była to duża różnica, albo wyglądał dość młodo. Uśmiechał się szeroko i klepał mnie po ramieniu. Wydawało się jednak, że jeszcze niedawno był bardzo smutny. Wciąż widoczne było lekkie zaczerwienienie w okół oczu. Łudziłem się, że to może jakaś alergia. Teraz wiem, że naprawdę pragnąłbym wtedy mieć rację.
- Nic mi nie jest... A panu? Ja już się przyzwyczaiłem do tego, że ludzie na mnie wpadają... – jedynie pochyliłem głowę, musiałem wyglądać żałośnie. A on zaśmiał się cicho i zmierzwił mi włosy. Mimo, że był całkowicie obcy, zachowywał się jak starszy brat. Czułem się przy nim bezpiecznie i zacząłem żałować, że muszę rano wyjechać.
- Nie przejmuj się mną, młody! Ja już nie takie rzeczy przeżyłem – zaśmiał się głośno. – A Ty chyba nie stąd, co nie, młody? Masz strasznie słodki akcent – uśmiechał się wciąż wesoło, ale nie nachalnie, tak szczerze i miło.
- Ma pan rację... Czy to coś złego? – nie wiedziałem dokładnie, jakie jest jego podejście do obcokrajowców, więc wolałem upewnić się, co do jego myśli. Jednak on uśmiechał się wciąż tak samo.
- Musisz się tak wszystkim martwić? Jak patrzę na Twoją minę to aż Cię muszę zabrać na piwo – zaśmiał się i zaczął ciągnąć mnie w nieznanym mi kierunku.
- Ale ja jutro wyjeżdżam, nie mogę...
- Och... To ja kiedyś do Ciebie przyjadę! – rozmawialiśmy jeszcze długo, dowiedziałem się o nim wszystkiego, a następnego dnia, już nieco szczęśliwszy, znalazłem się w domu.
                Mijały dni, tygodnie... Byłem wciąż sam, jedynie z nieco zbyt często zgłodniałym niedźwiadkiem, ale nie czułem się samotny. Często pisałem e-maile do tamtego tajemniczego chłopaka, a on zawsze na nie odpowiadał. Znaliśmy się dość dobrze, jednak nie spodziewałem się tego, że pewnego dnia ujrzę go w swych drzwiach. To było niespodziewane. Nie wiedziałem nawet, czemu się tu zjawił. Mówił coś o tym, że nie chce robić kłopotu, ale w domu coraz częściej czuje się jak pasożyt.
- Mój brat to ciągle sprząta, wszystko, normalnie pod mikroskopem nie znajdziesz drobinki kurzu. No i jak ja posprzątam to on poprawia, jakbym ja nawet tego nie umiał... Jak trzeba coś ugotować, to zawsze on, twierdząc, że ja tylko wszystko pobrudzę... Zupełnie, jakbym się do niczego nie nadawał... I nawet ostatnio ciągle nie ma czasu nawet wyjść ze mną na piwo – chłopak wydawał się być tak smutny, że nie mogłem się powstrzymać i pogłaskałem go delikatnie.
- Zrobimy razem naleśniki? – zapytałem go przyjaźnie. Choć znamy się krótko, wiedziałem, że jemu mogę ufać, a on właśnie teraz mnie potrzebuje. Wydawał się być szczęśliwy z powodu mojej propozycji i już chwilę później obaj byliśmy w kuchni.
                Został u mnie na dość długi czas. Opowiadał o rodzinie i przyjaciołach, którym przestał być potrzebny. A ja opowiadałem o tych wszystkich, którzy mnie ignorowali, mimo zapewnień o przyjaźni. Okazało się, że często mieliśmy na myśli te same osoby. To było dziwne, lecz dzięki temu poczułem, że byliśmy jeszcze bardziej zżyci. Naprawdę zależało mi na jego szczęściu, a on wciąż wydawał się mną opiekować jak starszy brat. Kilka razy jednak ujrzałem jak łapał się za serce, ale potem zawsze tłumaczył, że to nic takiego. Miałem swoje podejrzenia, lecz on przecież wiedział lepiej.
                Po jakimś czasie wrócił do domu. To było nieco wzruszające, gdy nagle zadzwonił do mnie jego brat, wyraźnie zmartwiony, próbując zapytać, czy on jest u mnie, bo nie mogli go nigdzie znaleźć, a ostatnio najczęściej wysyłał e-maile do mnie. Zdziwiło mnie jednak to, że stało się to tak późno. Jego brat wkrótce przyjechał do mnie i zabrał go do domu, narzekając na jego nieodpowiedzialność. Więc on nawet nikomu nie powiedział, że do mnie jechał... I dopiero po tak długim czasie zauważyli, że on zniknął... To było dziwne... Dopiero później dowiedziałem się, czemu to się stało.
                Pewnego dnia znów ujrzałem go pod moim domem. Zdziwiło mnie to, że nie miał, jak poprzednio, torby z rzeczami. Wyglądał raczej tak, jakby wpadł wracając ze sklepu, a nie przeleciał samolotem tysiące kilometrów. Był dużo bledszy i chudszy niż ostatnim razem, a oczy miał podkrążone, jednak uśmiechał się tak samo jak zawsze. Ujrzałem go przez okno i pobiegłem otworzyć drzwi. Za nimi jednak nie zobaczyłem nikogo, jedynie małego... chyba kurczaczka, skaczącego po wycieraczce. Wziąłem go na ręce, wydawał się być oswojony. Nawoływałem chłopaka, jednak nikt nie odpowiadał. Gdyby nie ta żółta kulka, która zaraz zaczęła jeść podany jej chleb i wodę, to wziąłbym to za jakieś omamy. Napisałem e-mail do naszego wspólnego przyjaciela. On zawsze opiekował się mną jak młodszym bratem, więc teraz będzie wiedział, o co tu chodzi. Nie wiedziałem czemu nie chciałem wysłać wiadomości do tego chłopaka, którego postać widziałem. Podświadomie czułem, że to nie ma sensu. Wysłałem wiadomość, opisując zdarzenie i załączając zdjęcia kurczaczka. Na pewno nie chciałem dostać wiadomości, jaką otrzymałem. „Wiesz, miałem Ci to powiedzieć, ale nie miałem odwagi... Ale teraz muszę. On zmarł poprzedniej nocy. Nie mógł być u Ciebie rano, nie mogłeś go widzieć, ale... Ten kurczaczek należał do niego... On chyba Ci go dał, przyszedł się pożegnać...” Dowiedziałem się, że od dłuższego czasu chorował na serce, dlatego tak często go bolało. Wtedy, gdy spotkaliśmy się pierwszy raz, on wracał ze szpitala, w którym dowiedział się, że bez przeszczepu nie uda mu się długo przeżyć. Niedawno znalazł się dawca, operacja miała być dzisiaj... Jednak... Jednak było już za późno.
               Poleciałem do jego kraju, by uczestniczyć w jego pogrzebie. Jego zwierzątko zabrałem ze sobą, na pewno chciałby, żeby i ono mogło go pożegnać. Znalazłem miejsce, w którym się spotkaliśmy. Później zobaczyłem go w trumnie. Nie chciałem nigdy musieć oglądać tego widoku. Łzy cisnęły mi się do oczu, jednak żółta kulka, która postanowiła wciąż siedzieć na moim ramieniu, uporczywie wycierała je łebkiem. A on był blady, miał podkrążone oczy i uśmiechał się tak, jak zawsze...

Historia poza tematem numer sto dwadzieścia pięć: Nauczę Cię wolności.

Request dla Francji z Dark!Hetalii. Francja od zawsze spragniony jest miłości. Niemcy nie zna miłości. Czemu nie mogą jej mieć? Zasady zniewalają serca. Muszą nauczyć się wolności.

Nauczę Cię wolności

                Jak bardzo można się od siebie różnić, będąc jednocześnie podobnym? Ten sam kolor oczu i włosów... Jednak co jeszcze ich łączyło? Jeden pełen delikatności i subtelności, drugi zaś potęgi i obojętności. Jeden o delikatnej posturze, nieskazitelnych dłoniach, drugi ogromny, o dłoniach mogących łamać metal. Więc co było w nich podobne? Obaj potrzebowali miłości. Jeden szukał jej na sposobów tysiące, znajdując jedynie cierpienie i fałsz. Drugi udawał, że nie interesuje go jej istnienie, pogrążając się w pracy i stosach papierów. Obaj jej potrzebowali i obaj oszukiwali siebie i innych. Jeden wciąż mówił, że miłość spotyka na każdym kroku. Chwalił kwiaty, które więdły, gdy wschodziło słońce. Drugi uważał, że miłości do szczęścia mu nie trzeba. Jednak tęsknie spoglądał za kwiatami kwitnącymi o zmroku. Obaj pragnęli tego samego, obaj udawali, że jest inaczej.
                Wciąż mijając się w długich korytarzach. Złote włosy, te faliste i te zaczesane do tyłu. Czyż nie współgrały ze sobą pięknie, gdy drżały w pośpiechu? Szafirowe oczy, te głębokie i te zimne. Czyż nie wydawały się być dla siebie stworzone, gdy spotykały się w czasie służbowej rozmowy? Ciała tak różne, tymi samymi kolorami skąpane. Serca tak różne, pragnęły tego samego. Więc czy podobne są sonie czy odmienne?
                Samotność, przemęczenie. To zniszczy każdego. Więc ich również widmo cierpienia tego dopadło. Spragnieni ludzi, spragnieni spokoju, mogli razem spełnić swe pragnienia. Ważne, by jeden z nich wyciągnął dłoń, a drugi ją przyjął.
                Tak też się stało. Delikatna dłoń spoczęła w tej o wiele większej. Nie dosłownie, przecież nie było między nimi miłości ani innego powodu, by tak się stało. Jednak mniejsza dłoń wyciągnięta została, gdy usta wypowiedziały propozycję wspólnej rozrywki przy alkoholu. Uszy usłyszały słowa zgody. Tak. Tego obaj potrzebowali.
                Wraz z litrami alkoholu przelewały się słowa. Litrów było zbyt wiele, słowa były zbyt szczere. I wyjawili obaj sekret, który tak przed sobą skrywali. Ten, który miłość wielbił i ten, który jej nie znał, obaj przyznali przed sobą nawzajem, jak bardzo jej pragną. Jednak, co ich powstrzymywało, by ją znaleźć? Zasady? Kryteria? To wszystko było niczym. Nie mogli skrzywdzić nikogo miłością, jaka mogła zrodzić się w ich sercach. Nie pragnęli wiele, jedynie ciepła i pocieszenia. Ich serca nie drżały na widok wzajemny, po prostu byli przyjaciółmi. Jednak teraz, gdy samotność tak pali, a alkohol ogień podsyca, nie byli w stanie patrzeć nadal tak samo.

                Obaj tego potrzebowali. Jeden za tym tęsknił, drugi tego od dawna nie pamiętał. Jednak, jeśli to nikogo nie rani, można złamać bezsensowne zasady. I na ich gruzach wybudować szczęście.

Wiersz numer sto trzydzieści pięć: Marzenie ściętej głowy.

W tysiącach głów pojawiło się nierealne marzenie. Wiele głów myślało o tym, jak nie dopuścić do jego spełnienia. Jednak, jeśli głowa myśli jedynie o cierpieniu, czyż nie powinna spaść? Rewolucja pozwoli spełnić marzenia.

Marzenie ściętej głowy

Gdy marzenie spełnić się nie może
Mówimy, że wyśniła je ścięta głowa
Lecz czasem to własnie jej potrzebujemy
By sen stał się rzeczywistością

Wolność ogniem zdobyta
Życie śmiercią przypłacone
Lecz marzenia wciąż istnieją
Spadają ścięte głowy

Ci, którzy łzy zbyt długo wylewali
Teraz przeleją krew
Głowy, które marzenia wykpiwały
Teraz toczą się po ziemi

Marzenie ściętej głowy
Marzenie spełnione ścięciem głowy
Marzenie niszczone przez tych, którzy dziś nie mają głowy

Marzenie, które się spełniło, gdy nikomu nie przyszło to do głowy

Wiersz numer sto trzydzieści cztery: Wschód i Zachód.

Słońce wstało, powstała tęcza, słońce zaszło, nastał mrok. Prusy odeszły, pozostały Niemcy. Jak wiele stworzył Wschód a jak wiele zniszczył Zachód?

Wschód i Zachód

Gdy słońce wschodziło
Oświetliło wiele pięknych barw
Wschód przyniósł coś wspaniałego
Zmienił na zawsze nasz świat

Gdy słońce zachodziło
Przykryło ciemnością kwiaty
Zachód przyniósł jedynie strach
Zmienił na zawsze nasz świat

Wschód pojawił się wcześniej
Stworzył wszystko, co godne było miłości
Oświetlił nowe nadzieje
Lecz spłonął nagle pośród własnej potęgi

Zachód rozpoczął się ogniem
Na zgliszczach miłości wybudował nienawiść
Sam nie rozumiał, jaką podąża drogą
Nie chce pozwolić, by kazano mu odejść

Wschód trwał długo i dążył do potęgi
Zachód przejął ją po nim nagle i boleśnie
Wschód znał miłość i miał marzenia
Zachód czuł nienawiść i żądał wiele

Wspólne ich pojawienie zamętu przyniosło wiele
Rozdzieleni na czas długi złączenia szukali
Wschód i Zachód, tak różne od siebie
Jednak oba zaczynają się krwawym wspomnieniem

I teraz świat w ciemności się pogrążył
Wschód odszedł, Zachód pozostał
I już nie ma dla świata nadziei

By ujrzeć słońce i podziwiać tęczę

czwartek, 20 czerwca 2013

Historia poza tematem numer sto dwadzieścia cztery: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część trzydziesta.

Zwykły epilog, a raczej krótka głupota napisana, żeby dobić do trzydziestu części. Czyli tego opowiadania już dalej nie będzie, uznaję za zakończone.

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część XXX

                Jeśli wiecznie nic trwać nie może i smutek przerywa radość, on sam musi zostać przerwany przez szczęście. Tak też wkrótce się stało. Dni mijały szybko, za nimi podążały tygodnie i miesiące. W tym czasie wszyscy znaleźli przyjaciół, którzy pozwolili im przetrwać trudne chwile. Arthur po pewnym czasie wrócił do sprawności sprzed napadu, również wyrzucił z pamięci wspomnienie o nim, zachowując się tak, jakby nigdy nie miał on miejsca. Matt zaś wciąż rysował, przez co wielu jego kolegów w szkole było zachwyconych jego dziełami i przestało go ignorować. Jeden nawet ciągle zapraszał go na lody. Wkrótce również Francis zaczął opowiadać o pierwszych zdanych pomyślnie egzaminach i otrzymanym stypendium, którego część zawsze przesyłał do domu. Zaczął też pracować, by samemu nauczyć się odpowiedzialności i nie być gorszym od swego przyjaciela.
                Nim się obejrzeli minął rok. Cała trójka w swym uporze stała się kimś, kim być chcieli. Dobrze zdane egzaminy, pięknie wyhaftowane ubrania dla dziecka czy też rysunki i wspólne zabawy. Zdobywali wiedzę i przyjaźnię, aż w końcu pośród nich pojawił się największy skarb. Co Święta spotykali się w szóstkę, rodzice i czworo dzieci. Każdy czas wolny był wypełniony obecnością małego Alfreda, który przynosił wiele chaosu i radości. Aż pewnego dnia nie został wyznaczony żaden termin powroty, a w szufladzie grzecznie spoczęły dokumenty potwierdzające udaną adopcję.
                Tak więc teraz czas płynął torem, który prowadził ku szczęściu i radości. Nie było już na jego drodze przeszkód, czasem jedynie małe kamyki, które przepływał bez problemów. I choć minęło wiele lat pozostały dwie rzeczy niezmienne: miłość i rodzina, to, co choćby złączone sztucznie, połączyło się trwalej niż korzenie dębu z urodzajną glebą.

Historia poza tematem numer sto dwadzieścia trzy: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część dwudziesta dziewiąta.

Smutny i krótki rozdział, wyjazdy, rozłąka. W następnym, ostatnim pokażę trochę to, co się stanie później. Ale to będzie już koniec, bo opowiadanie miało się dziać, gdy będą w liceum, a Francis już teraz wyjeżdża na studia. Tak więc zaraz napiszę, można to tak nazwać, epilog.  Mam nadzieję, że w tym czasie termometr przestanie mnie straszyć liczą "32" przy temperaturze w stopniach Celsjusza... Musze iść po mangę...

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część XXIX

                Nadszedł wkrótce czas, gdy koniec wyznaczał już nie kalendarz, lecz zegar. Godziny wydawały się mijać zbyt szybko, gdy poranek był zapowiedzą pustki. Najpierw wyjeżdżał Alfred. Jego czas w tym miejscu kończył się nieubłaganie. Już, gdy tylko otworzył oczy, wydawał się być zbyt smutny. Zawsze pełen życia, teraz snuł się po domu niczym cień. Śniadanie zjadł z ledwością, tamując łzy, próbujące wypłynąc spod jego małych powiek. Tak bardzo chciał tu zostać, lecz nie było takiej możliwości. Wciąż sam sobie zadawał pytanie, na które nawet dorośli nie znali odpowiedzi. Czemu prawo zabrania być szczęśliwym? A raczej to utrudnia. Słyszał o wielu dzieciach, które zostały zabrane z piekła po wielu latach. On z raju w ciągu niespełna kilku miesięcy. Czemu więc tamte dzieci tak szybko wracają tam, gdzie czekają ich łzy, a on musi czekać, by móc wrócić tam, gdzie jest szczęśliwy? Nie rozumiał tego. Naprawdę nikt tego nie rozumiał.
                Gdy nadszedł czas, powoli zebrał się do wyjścia, długo żegnał tych, którym zawdzięczał wiele radości. Odwieźć go mogli jedynie rodzice błękitnookiego młodzieńca, nie mogło tam być jego brata. W końcu to nie do niego miał jechać, czyż nie? Więc teraz tulił go mocno i pierwszy raz od dawna się rozpłakał. Zawsze starał się być silny, udawać bohatera, lecz teraz był jedynie słabym dzieckiem, które było bezsilne wobec okrucieństwa otaczającego go świata.
                Po jego odejściu nastała cisza, przerywana tylko cichym chlipaniem Matt’a, tulącego się do Francisa. Arthur zaś starał się być silny, powtarzał sobie, że niedługo znów się zobaczą. Ale, gdy przypomniał sobie łzy chłopca, sam miał ochotę płakać. Wiedział, że i jego i Matt’a czeka niedługo kolejny cios.
              I ten cios nadszedł, gdy drzewa stanęły w płomieniach rozpalonych przez jesienny chłód. Tym razem to Francis musiał pojawić się tam, gdzie czeka go droga, którą obrał już wiele lat temu. Jego serce również przepełniał smutek, jednak skrywał go myślą o spełnieniu marzeń i wewnętrznym spokojem, który pojawiał się, gdy widział jak jego brat tuli się do Arthura. Wiedział, że tu nikogo nie zostawi we łzach, bo jest ktoś, kto może je osuszyć. Jego rodzice wciąż byli zajęci pracą i biurokracją, a jego brat i przyjaciel byli tak do siebie nawzajem przywiązani, że wiedział, iż może zostawić ich samych. Tym razem jego brat nie płakał. Pocałował go w policzek i powiedział, że wie, że jedzie on, by spełniać swe marzenia, więc nie wolno płakać, jeśli się wie, że ktoś będzie szczęśliwy. Pożegnali się tak, jakby on wychodził jedynie na chwilę, choć wielka walizka była ciężarem, jak kamień spoczywający na ich sercach. Arthur jedynie kazał mu się dobrze uczyć i obiecał zrobić to samo, a także przypilnować, by Matt tego nie zaniechał. Pożegnanie było nieco chłodne, lecz każdy wiedział, że nie ma powodu, by było inne. Nie należy płakać, gdy ktoś wyjeżdża ku swym marzeniom. Nie należy też wtedy, gdy się wie, że nie zostawia się nikogo na pastwę losu.
                Wiele dni minęło w ciszy, nim dom znów stał się żywy jak dawniej. Dopiero po jakimś tygodniu wszystko wróciło do normy. Matt zaczął opowiadać o nowych kolegach w klasie, a Arthur stał się jednym z najlepszych uczniów w szkole. Tak też powinno być. Nieważne jak wiele się straci, ważne, że wie się jak to odzyskać. W końcu to, co powróci, nie zostało nigdy utracone.

Historia poza tematem numer sto dwadzieścia dwa: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część dwudziesta ósma.

Taki mały opis pobytu Alfreda na łonie rodziny... Tak, nabijam rozdziały, bo opowiadanie się kończy, a ładnie by było jakby doszło do okrągłej liczby. Trzydziesta część będzie ostatnią. Zaraz napiszę te dwa ostatnie rozdziały i w końcu pójdę mangę kupić, bo już się chyba wystarczająco ochłodziło...

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część XXVIII

                Rozpoczął się okres radości. Wszyscy, którzy powinni być w jednym domu, znajdowali się w nim. Jeszcze nikt nie wyjechał, a przybył ten, którego oczekiwano. Starsi chłopcy często wymykali się na noc do domu, który teraz raczej stał pusty, choć oficjalnie zamieszkiwany był przez zielonookiego. Zaś młodsi bawili się razem, obdarowując się radością.
                Często Alfred zaczynał opowiadać historie o duchach, których po jakimś czasie sam zaczynał się bać. Straszył Matt’a, ale potem sam prosił, by móc z nim spać. Z powodu jego pojawienia się, nocowanie starszych chłopców w oddzielnym domu wydawało się być całkowicie niewinne, ot tak nie chcieli zajmować zbędnego miejsca. Jednak naprawdę szukali samotności, która spędzona we dwoje dałaby tak wiele wspomnień i emocji, by rozłąka, która miała nadejść nie stanowiła problemu.
                Dnie bywały do siebie bardzo podobne, zwłaszcza teraz, gdy szkoła nie stanowiła problemu. Czwórka młodzieży zwykle długo spała, by później iść nad wodę lub pobawić się do parku. Odkąd pojawił się Alfred, nastał mały armagedon. Chłopiec narzucał w zabawie swoje zasady, co często powodowało kłótnie, w których młodszy gdzieś znikał, przytłoczony zdaniem innych. Lecz to pozwoliło na rozwinięcie się pewnej cechy u innego z dzieci. Młodszy brat Gilberta często ustawiał wszystkich do pionu, gdy sytuacja wymykała się spod kontroli. Często zdarzało się, że wszystkie zabawy dzieci były zaplanowane przez niego, żeby tylko nie dopuścić do zbytniego chaosu. Ten jednak często był wprowadzany przez dziwne pomysły innych dzieci. Słodkim widokiem było ujrzenie Feliciano i Lovino bawiących się razem w zgodzie. Na ławce tuż za nimi często siedziało dwoje młodych ludzi odmiennej sobie płci, trzymając się za ręce. Jedno z nich, młody mężczyzna, było opiekunem Feliciano, zaś młoda dama obok niego skradła mu pewien czas temu serce, które przez tak wiele lat pozostawało niewzruszone. Gdy on miał problemy z okiełznaniem podopiecznego, kobieta była w stanie sprawić, by chłopiec stał się posłuszny niczym kukiełka, jedynie dzięki słowom i uśmiechom. Jej pojawienie niestety spowodowało nieco inne kłótnie, gdy albinos postanowił sprowadzić skarb jakim była do własnego skarbca. Cóż, na szczęście dzieci niezbyt rozumiały o czym mówili starsi... Jednak trudno było odpowiadać na pytania, które zrodziły się przez zbyt długie słuchanie tych kłótni. Jednak, gdy wianuszek dzieci patrzył na nich nieco przerażonymi oczami, starsi musieli się uspokoić. Zwykle atmosferę rozładowywał Antonio, który nie zawsze świadomie, mówił coś, co sprawiało, że ludzie w okół byli zdolni jedynie do wybuchnięcia gromkim śmiechem.
                Dni mijały na swobodzie i beztrosce, spacerach po lesie i wycieczkach nad jezioro, czasem nawet nad morskie brzegi. W czasie jednego ze spacerów po lesie znów ujrzeli grupę, której widzieć nie chcieliby nigdy. Starsi chłopcy przywołali do siebie młodszych, jednak nie było już potrzeby, by się bać. Wydawało się jakby to tamci ludzie byli zdziwieni widząc ich ze szczęśliwymi dziećmi, tulącymi się do nich. Czyżby to był ten moment, w którym zrozumieli, co tak naprawdę daje szczęście? Może to sprawi, że będą lepszymi ludźmi, gdy zrozumieją, co jest w życiu ważne.
                Jednak nic nie trwa wiecznie. Szczęście nie jest nieskończone, a dni upływają szybko. Cała czwórka ze smutkiem spoglądała na kalendarz, który w coraz bardziej przerażający sposób, ukazywał daty bliższe dniom rozstania. Jednak powstało wiele wspomnień, które nie zostaną zapomniane nawet za setki lat.

Historia poza tematem numer sto dwadzieścia jeden: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część dwudziesta siódma.

Gdy deszcz minie, słońce pozwoli kwitnąć kwiatom. Jednak, gdy istnieje jedynie jedno z nich, rośliny albo zgniją, albo uschną. Potrzeba obu na raz, by powstała piękna tęcza. Rozdział jeden z końcowych. Prawdopodobnie, jeśli dalej nie stracę prędkości i chęci jaką teraz mam, powinnam zakończyć opowiadanie nim minie północ. Potem kilka wierszy i jak dorwę Francję z Dark!Hetalii to wypytam ją o jej zamówienie, by napisać je jak najlepiej. Mam nadzieję, że do rana na blogu ilość notek zrówna się z ilością dni miesiąca.

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część XXVII

                Dni mijały jeden za drugim, tak sobie podobne. Gdy tylko była ku temu okazja, błękitnooki wraz z bratem udawali się, by odwiedzić przyjaciela. Szpital był zawsze miejscem pustym, cichym, sterylnym i przerażającym. Jednak było coś, co mogło to zmienić. Widząc ważne dla siebie twarze można było poczuć się szczęśliwym, choćby złudnie i jedynie przez chwilę, więc odwiedzenie kogoś, kto nie może być przy nas, daje mu ogromną ulgę.
                Każdy dzień więc wyglądał praktycznie identycznie. Gdy tylko kończyły się, i tak skrócone często z powodu końca roku, lekcje, bracia jedli obiad w domu, nakładali do opakowań dodatkową porcję, przygotowaną dla zielonookiego i zanosili mu ją do szpitala. On jadł jeszcze ciepły posiłek, gdyż, jak wiadomo, trudno jest najeść się tym, co dają ludziom w szpitalach, a później rozmawiał z przyjaciółmi. Opowiadali sobie wszystko, co wydarzyło się od poprzedniej wizyty, czyli naprawdę w ciągu ostatniej doby. Często też ich rozmowy schodziły na wiele różnych tematów, aż w końcu musiały zostać zakończone. Później ich rozdzielony czas wyglądał tak, jak zawsze w miejscach, w których przebywali.
                Jednak pośród tego wszystkiego kryła się pewna tajemnica. Rodzice błękitnookiego próbowali za wszelką cenę sprowadzić Alfreda do ich domu, choćby na kilka dni wakacji. Było z tym wiele kłopotów spowodowanych głównie nielogiczną biurokracją. Lecz oni się nie poddawali. Wciąż wysyłali pliki dokumentów, jeździli do miejsc wyznaczonych im przez instytucje i brnęli w ten biurokratyczny kociokwik, byle tylko uszczęśliwić jak najwięcej ludzi. A pojawienie się chłopca miało uszczęśliwić nie tylko jego i zielonookiego, ale również dzieci tych, którzy tak się o to starali. Matt mógł się z nim zaprzyjaźnić, skoro w pewnym sensie już go zaakceptował, może przejąłby nieco jego energii, zaś jego starszy brat, widząc tę dwójkę razem, mógłby poczuć się bezpiecznie, wyjeżdżając i wiedząc, że Matt jest w stanie poradzić sobie bez niego. Choć pozostawała jeszcze jedna kwestia. Takich przyjazdów musiało być wiele, by mówić o prawdziwej adopcji. Więc musiały być też pożegnania. Jak znieśliby to ci, dla których te spotkania były tak ważne? O ile starsi chłopcy rozumieli powagę tej sytuacji i rzeczywistość tego chorego świata, o tyle młodsi wciąż żyli nadzieją i nie potrafili zrozumieć, czemu tak bardzo utrudnia się ludziom drogę do szczęścia.
                Dni mijały dość prędko. Zdrowie wracało, dokumenty były podpisywane. Niedługo dwie osoby miały pojawić się w jednym domu, którego mieszkańcy byli dla nich jak rodzina. I choć było wiele trudności, to nikt się nie poddawał. Rany w większości się zagoiły, więc szmaragdowe oczy spoglądały z nadzieją na kalendarz. W innym miejscu spoglądały na niego szafirowe oczęta, pewne iż niedługo zaznają szczęścia. W obu wypadkach czekało jeszcze wiele niedogodności, jednak nadzieja nie mogła zostać zduszona przez okrutną rzeczywistość. Dni mijały, a serca biły zgodnym rytmem.
                Najpierw w domu powrócił Arthur. W pierwszym momencie chciał po prostu wrócić do domu, w którymzawsze mieszkał, ale zrozumiał, że tak naprawdę jest  to tylko budynek pełen wspomnień, nie prawdziwy dom rodzinny. Tak więc poszedł w nieco innym kierunku i gdy zapukał, a drzwi się otworzyły i ujrzał tak znane mu błękitne oczy młodego mężczyzny powiedział zgodnie z prawdą:
- Wróciłem do domu – i uśmiechając się delikatnie wszedł do pomieszczenia. Nieco utykał, jednak nie potrzebował kul, to jedynie mały uszczerbek, który należało rozchodzić. Większość opatrunków miał już zdjętych, więc nie musiał się zbytnio martwić czymkolwiek. Jednak, gdy rodzice jego przyjaciela postanowili go wylewnie przywitać poczuł nieco bólu, gdy został zbyt mocno przytulony. Jednak to było naprawdę miłe uczucie. Mały Matt dał mu laurkę i pocałował go w policzek, tak jak zawsze to robił swojemu rodzonemu bratu. Wtedy zielonooki zrozumiał, że to miejsce naprawdę może nazwać domem rodzinnym.
                I znów kilka dni upłynęło spokojnym nurtem, on nie wiedział, co miało się zdarzyć. Rok szkolny zdążył się zakończyć, wszyscy byli całkiem zadowoleni ze swych ocen. Zielonooki ciągle pilnował, by jego przyjaciel nie zapomniał złożyć dokumentów, gdzie musiały one się znaleźć. Nie wiedział, że to dla niego szykowana jest największa niespodzianka. Po jakimś czasie prawie nie było widać śladów nieprzyjemnego zdarzenia, nie licząc siniaków i blizn, ale on wciąż musiał wiele odpoczywać, bo to, co niewidoczne często jest najbardziej zdradliwe. Pewnego dnia, gdy spokojnie szył kolejne ubranie dla Matt’a, który ostatnio postanowił dość szybko nadrobić dotychczasowe braki we wzroście, usłyszał jak otwierają się drzwi. Nie widział w tym nic szczególnego, wiedział, że rodzice błękitnookiego gdzieś wyjechali i mają tego dnia wrócić. Zaś samo rodzeństwo było w tym czasie w kuchni, do której jego, jak zwykle, nie dopuścili. Tak więc bardzo się zdziwił słysząc dziecięcy śmiech, dobiegający z przedpokoju.
- Więc on tu już jest, tak? Pewnie ciągle na mnie czekał i tęsknił jak wariat! – gdy przysłuchał się głosowi zrozumiał, do kogo on należy. Pobiegł do przedpokoju i ujrzał tak wytęskniony i wyczekiwany widok. – Cześć! – chłopiec, jego własny brat, pomachał do niego energicznie. – Tęskniłem, cholero! – i jak zwykle witał go tak samo czule jak zawsze... Zielonooki podbiegł i chwycił chłopca w objęcia. – Ej, bo udusisz... – obaj się zaśmiali. – Słyszałem, że ostatnio Cię trochę uszkodzili...
- Ale to nieważne! To nawet nie bolało! – chłopak był tak szczęśliwy, że nie potrafił wyrazić tego słowami.

- No tak, bo w końcu jak jesteś starszym bratem bohatera to nie może Cię boleć! – chłopiec zaśmiał się wesoło. Oczywiście wkrótce wyjaśniono, że chłopiec zostanie tam jedynie około dwóch tygodni. Czyli do czasu, gdy przyjaciel jego brata będzie musiał wyjechać... Czyżby to były ostatnie dni tak szczęśliwej rodziny? Nie... To jedynie zapowiedź tego, że gdy wszystko się ułoży, ta rodzina będzie ze sobą zżyta bardziej niż wszystkie inne. Kwiat, który rozkwita w niepogodę jest rzadszy i piękniejszy niż inne. Jednak najpierw musi spaść wiele deszczu, by słońce dało energię, a nie wysuszyło. Słońce i deszcz są równie potrzebne, by stworzyć tęczę i pozwolić kwitnąć pięknym kwiatom.

Historia poza tematem numer sto dwadzieścia: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część dwudziesta szósta.

Udało się napisać kolejne... Przespałam chyba dwa dni... I jak się obudziłam to zrobiłam albinotyczną panią w The Sims 3: Late Night, a potem to napisałam^^" Więc teraz dowiemy się tego, co człowiek myśli, gdy jedynie to mu pozostaje.

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część XXVI

                Gdy nie można cofnąć tego, co się stało, nachodzi nas wiele myśli pełnych alternatyw. Co by było, gdybyśmy postąpili inaczej? Nie możemy już cofnąć czasu, a wcześniej nie spodziewaliśmy się tego, co już się stało. A teraz nagle widzimy tysiąc możliwości, które pozwoliłyby nam uniknąć zła, które się stało i skierować się ku dobru, którego pragniemy. Gdy mogliśmy jeszcze wszystko zmienić, obrana przez nas droga wydawała się być idealna, lecz teraz widzimy milion bardziej kuszących ścieżek, które wtedy odrzuciliśmy, lub nie dostrzegliśmy w ogóle. A gdy stać może się jeszcze wiele, a my nie mamy wyboru, którą ścieżką nas los podąży, widzimy jedynie smutek i cierpienie, nie potrafimy dostrzec niczego, co nas by nie skrzywdziło.
Tak też teraz, gdy błękitnooki znalazł się tak blisko, a jednocześnie tak daleko tak ważnej dla siebie osoby, czekając w szpitalu na wieści o jej zdrowiu, rozmyślał o tym, co by zrobił, gdyby tej osoby zabrakło. Nie potrafił wyobrazić sobie świata bez tych jadowicie zielonych tęczówek, bez tych często nieco uszczypliwych uwag i bez słodyczy tej twarzy, gdy pogrążona była we śnie. Chciał znów usłyszeć ten głos, cichy, ukrywany śmiech i ujrzeć delikatne wygięcie warg w subtelnym uśmiechu. Jedyne co mógł teraz usłyszeć to kroki na szpitalnym korytarzu, a jedyne co mógł ujrzeć to śnieżnobiałe ściany. Tu było tak pusto, tak sterylnie. Coraz bardziej współczuł wszystkim, którzy musieli przebywać w takich miejscach. Miał wręcz ochotę się rozpłakać, gdy pomyślał jak długo jego brat musiał przeżywać coś tak okropnego. Żywił ogromną nadzieję, że zielonooki wkrótce znów będzie w domu, że okaże się, że jedynie ma kilka obtarć, że to nic poważnego. Jednak, gdy przed oczami znów pojawił się jego obraz, wtedy, gdy leżał w tym parku, zrozumiał, że nie ma możliwości, by choćby się łudzić, że będzie dobrze. Choć czasem się zdarzało, że po prostu uszkodzone zostało coś, co tak wrednie krwawi i mimo, że nie stało się nic poważnego, wygląda to tragicznie. Może jednak nie jest źle... Może niedługo wszystko wróci do normy... Jednak, im dłużej czekał na wieści, tym gorsze wydawały mu się być. Umysł galopował ku zagładzie, szukając tysiąca dróg, prowadzących do piekła. Wręcz słyszał, jak przekazują mu najgorsze wieści, choć nigdy nie chciał ich usłyszeć. On sam jakiś czas wcześniej przeszedł różne, podstawowe w swojej sytuacji badania. On miał jedynie kilka skaleczeń, siniaków. Nawet tego nie zauważy. Jednak jego serce wciąż mentalnie krwawiło. Płakało, gdy umysł przywoływał obraz odwagi i cierpienia, które uratowały mu życie. Czemu z góry zakładał, że całe życie? Gdyby teraz został zbyt mocno ranny, nie mógłby wyjechać na studia, które były jego marzeniem. Nawet, jeśli mógłby to zrobić później, jego przyjaciele zostawiliby go w tyle. Ale teraz przestał się tym przejmować, chciał być przy tym zielonookim chłopaku, któremu tyle zawdzięczał. Pomyślał, by jednak pozostać tu na ten rok dłużej, opiekować się nim, dopóki nie pojawi się kto inny na jego miejsce. Wiedział, że zajmie to dość długo, nim brat jego przyjaciela na stałe powróci do prawowitego domu, choć na chwilę mógłby pojawić się w nim już niedługo. To stało się jego kolejnym postanowieniem. Sprowadzić tego chłopca, choćby na kilka wakacyjnych dni, ujrzeć uśmiech na ukochanej twarzy. Wyobraził sobie, jak bawią się w czwórkę w parku, chłopcy się śmieją i razem biegają. Tak, Matt pewnie nieco by ożył pod wpływem tego rozbrykanego Alfreda. A oni szli by za nimi, pilnując, czy nie dzieje im się krzywda. Lecz tę wizję sielanki przerwał obraz wyrwany ze wspomnień ubiegłej nocy. Ujrzał znów tych mężczyzn i nim odrzucił ten obraz złapali oni jego brata... Nie, tego nigdy by sobie nie wybaczył. Mimo iż pod namową zarówno matki jak i lekarza, tuż po wieczornych badaniach, które musiał przejść przez te zdarzenie, wrócił do domu i przespał wiele godzin, wciąż czuł się okropnie, zupełnie, jakby nadal był w tym piekielnym parku. Chciał, by zielone oczy znów spojrzały na niego. I wtedy to usłyszał... Głos, który wołał do kogoś, że któryś pacjent się obudził. Usłyszał numer sali, usłyszał nazwisko. Tak! To o niego chodzi! Jednak jeszcze nie mógł go odwiedzić, jeszcze musiał patrzeć jak personel wbiega i otacza go, zadając tysiące pytań, potem zabiera na jeszcze więcej badań. Gdy już ten chaos się zakończył, wszedł, by spojrzeć w jego oczy.
Ujrzał zmęczoną, lecz uśmiechniętą twarz, błyszczące, szmaragdowe oczy oraz wiele plastrów i bandaży na tym drobnym ciele. Zastanawiał się, z czego jego przyjaciel tak się cieszył, a wtedy usłyszał jego głos.
- Jesteś bledszy niż Gilbert... A on jest albinosem, więc jest kompletnie biały jak papier. Przy Tobie teraz wydawałby się być wręcz śniady – zielonooki zaśmiał się cicho. – Nie stój jak kołek w wampirze, tylko chodź tutaj, bo wyglądasz jakbyś ducha zobaczył. No, chyba, że umarłem i tak wygląda piekło.
- Ja myślę, że to ja bym prędzej umarł, gdybyś Ty się nie obudził. A tak wyglądałby raj – chłopak podszedł do przyjaciela i złapał jego dłoń. – Jak się czujesz?
- Jakby stratowało mnie stado słoni, ale oprócz tego w porządku. Mówili, że muszę tu zostać kilka tygodni. Nic zagrażającego życiu, nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, ale się popsułem dokumentnie...
- Tylko ani mi się waż wybierać na tamtą stronę. A, właśnie... Może ja jednak zostanę? Wiesz... Nie wyjadę... Nawet jak wyjdziesz będziesz potrzebował kogoś, kto się trochę Tobą zajmie, to nie jest tak łatwe, by wszystko wróciło do normy... A nie chcę, byś został sam...
- Zastanawiam się, który z nas w łeb oberwał, bo gadasz jakbyś to Ty dostał i to porządnie. Nie po to się tak męczyłeś, żeby teraz wszystko rzucać. I pomyśl o tym, co będzie później. Dobra, ja stąd wyjdę gdzieś już w wakacje, bo chyba nawet nie miesiąc do nich został. Ty musisz od razu wtedy składać papiery.  Jeśli tego nie zrobisz, będziesz mógł dopiero w przyszłym roku. Nie wiesz, jak długo zajmie powrót wszystkiego do normalności. Zapewne nim wakacje się skończą ja już zdążę Ci przydzwonić tak porządnie jak mogłem jeszcze w zeszłym tygodniu. A Ty co? Ty zostaniesz w domu, obwiniając się, że nie złożyłeś tych cholernych papierów na czas. A ja będę się obwiniał, że Cię nie pogoniłem.
- A co, jeśli będzie coś poważnego? Jeśli się okaże, że coś Ci jednak jeszcze będzie? A ja będę wyjeżdżał, zostawiając Cię na pastwę losu...
- Twoja mama mnie na pewno od razu dorwie i nie dość, że utuczy jak świniaka na święta to pewnie jeszcze by próbowała mnie we wszystkim wyręczać. Znasz ją, ona by dla obcego wszystkie pieniądze wydała, żeby było mu dobrze. Jak wyjedziesz to będziemy do siebie pisać. Nawet się wykosztuję na listy, nie tylko maile, coby to było „romantycznie”, jak Ty to lubisz. To mają być czerwone koperty, tak? I może jeszcze na kartce narysuję serduszka? – zielonooki zaśmiał się dość głośno, ale zaraz tego pożałował z powodu nieco pokiereszowanych żeber. – No i masz zakaz rozśmieszania mnie, dopóki mi się to nie zrośnie...
- Aż tak Cię połamali...? Czemu to wtedy zrobiłeś? Czemu nie uciekłeś?
- A Ty czemu? Nie mogłem patrzeć jak się zabierają za bicie kogoś takiego jak Ty. To prawie jakby próbowali uderzyć kobietę – uśmiechnął się nieco zawadiacko.
- Widzę, że głowa dalej Ci funkcjonuje jak dawniej...
- Oczywiście. A aż tak połamany nie jestem, raczej nieźle potłuczony. Zobaczysz, w wakacje Cię sam w ten Twój tyłek kopnę, żebyś nie zapomniał o złożeniu tych cholernych papierów.

                Przez jakiś czas jeszcze rozmawiali, choć nie było to zbyt długo, gdyż młodszy musiał jeszcze dużo odpoczywać. Jednak powzięli pewne postanowienie. Nie będą nigdy rezygnować z marzeń, dopóki nie będą oznaczały porzucenia siebie nawzajem. Rozłąka na pewien czas była całkowicie akceptowalna, dopóki nie była wyborem między marzeniem, a miłością. Jak długo będą mogli, tak długo będą wszystko robili razem, przybliżając sobie nawzajem szczęście. Już niedługo miał pojawić się nowy powód do radości.