Pokarm duszy
Część II
Zielonooki
niepewnie zapukał do drzwi starego domu. Drżał nieco. Nie znał tego mężczyzny,
a wydawał się on podejrzany. Być może był jedynie ekscentryczny, ale istniała
też możliwość, że był kimś groźnym. A jeśli ta otoczka samotności to jedynie sposób,
by coś ukryć? Jeśli ma jakieś tajemnice? Chłopak nagle pomyślał, by uciec jak
najdalej, zaczął się bać, ale było na to za późno. Drzwi otworzyły się z cichym
skrzypnięciem.
- Po co tu jesteś? – zapytał mężczyzna, spoglądając na niego
nieufnie.
- Chciałem tylko przynieść panu coś do jedzenia, bo pan
wygląda na zaniedbanego... Po prostu nie chcę, żeby pan tu umarł...
- Czyli robisz to tylko po to, żeby nie było kłopotu ze zwłokami?
Ludzie są tacy bezsensowni i interesowni...
- Wcale nie! Robię to po to, żeby pan się w końcu najadł!
Podobno pan prawie nic nie je...
- Dowiadywałeś się o mnie? Bardzo to miłe jak wsadza się nos
w nie swoje sprawy – powiedział błękitnooki z przekąsem i chciał już zamknąć
drzwi, gdy młodszy mężczyzna je chwycił i mu to uniemożliwił. – Czego chcesz?
- Niech pan to po prostu zje – zaczął wciskać w szparę w
drzwiach pudełko z jedzeniem. – Nie musi pan tego oddawać, tylko to zjeść...
- Aż tak Ci na mnie zależy? Wejdź... – błękitnooki westchnął
i otworzył szerzej drzwi.
- To nie tak, że mi zależy, tylko nie chcę, by pan był taki
smutny... – wszedł niepewnie do środka.
Zielonooki czuł się dziwnie,
obco, pusto i niepewnie. Zupełnie jak w jakiejś opuszczonej posiadłości z
horroru. Wszędzie było pełno plastikowych reklamówek po zakupach, zapisanych
kartek, butelek po winie, kartonów po mleku, zaschniętych farb i porzuconych
kawałków bułki. Jakby nikt tu nie mieszkał od setek lat, choć mieszkaniec domu
szedł tuż przed nim. Przez jego głowę przemknęła myśl, że to może być duch, ale
natychmiast zniknęła, gdy mężczyzna się potknął o jakiś śmieć leżący na jego
drodze.
- Nic panu nie jest? Proszę bardziej na siebie uważać... –
podszedł do niego i niepewnie ujął jego ramię. – Jest pan strasznie osłabiony.
Czy pan próbuje się zagłodzić? Pan chce umrzeć?
- Chcę, ale mi nie wolno. Muszę żyć i cierpieć. To cena za
to, co uczyniłem swej ukochanej. Muszę żyć i czuć cały ból tej marnej
egzystencji. Ból, głód, choroby. To jest moje przeznaczenie.
- Ona chyba wolałaby widzieć pana szczęśliwego. Skoro pana
kocha, to na pewno się na pana nie gniewa. Niech więc pan nie każe cierpieć i
sobie, i jej jeszcze bardziej. Zaraz podgrzeję panu obiad, pan niech się w tym
czasie wykąpię, doprowadzi do porządku. Jak będzie pan jadł to tu posprzątam.
- Czemu robisz aż tyle dla mnie? Aż tak Ci na mnie zależy?
Zauroczyłeś się? – mimo słów jakie wypowiadał, błękitnooki był niewzruszony.
- Proszę nie opowiadać głupot, tylko natychmiast siadać przy
stole! – zielonooki zarumienił się intensywnie i ruszył na poszukiwanie kuchni.
Przystanął z wrażenia widząc jaki panuje tam nieporządek. – Panu się należy
porządne lanie – powiedział, próbując znaleźć jakiś nadający się do użytku
garnek. – Jak mógł pan doprowadzić ten piękny dom do takiego stanu? Za karę nie
kupię panu deseru, o! – zachowywał się nieco jakby miał przed sobą dziecko.
Wręcz siłą posadził błękitnookiego przy stole i podgrzał mu obiad. Potem
pilnował, czy je, a gdy tylko przestawał, natychmiast na niego krzyczał. W tym
czasie mniej więcej posprzątał w kuchni.
- Po co to robisz? I tak do jutra się nabrudzi... I tak
jutro już nie będę miał takiego obiadu. Od jutra wszystko wróci do poprzedniego
stanu.
- To jutro znowu tu przyjdę. Nie pozwolę panu na życie w
takich warunkach!
- Więc pozwól mi umrzeć... Chcę znów ją spotkać...
- Ale ona nie jest jeszcze na to gotowa, ani pan też –
podszedł do niego i mocno chwycił go za brodę. – Wie pan, jakie kobiety
potrafią być straszne, gdy się je zaskoczy, prawda? A co pan jej powie, gdy ją
pan spotka? Na to jest jeszcze czas. Teraz musi pan żyć.
- Muszę... To jest moja kara...
- To ja zmienię to w nagrodę. Karą będzie konieczność
wytrzymania ze mną.
- I Twoimi obiadkami...
- Ma pan coś od tego jak gotuję? – chłopak spurpurowiał ze
złości.
- Po prostu Ty już bardziej przekonujesz mnie do przyjścia
do kuchni niż ten obiad... – błękitnooki nagle przyciągnął go go siebie. Mimo,
że ten się wyrywał, ostatkiem sił go utrzymał. – Zaraz zrobię coś, co będzie
moim kolejnym, niewybaczalnym grzechem – mocno przycisnął wargi do jego ust,
ale nie zdołał zrobić nic więcej, gdy został uderzony pięścią w twarz.
- Co pan sobie wyobraża?! Nie jestem jakąś zabawką! –
chłopak odsunął się od niego wściekły.
- Wszyscy jesteście... Albo znikacie nim zaczniecie pragnąć,
albo żyjecie tylko po to, by przetrwa i się rozmnażać... Ty też jesteś taki...
Chcesz tego, tylko widmo zasad Ci na to nie pozwala. Ale powiedz... Chciałbyś,
prawda? Chciałbyś poczuć czyjś dotyk na swoim ciele. Wcale nie jesteś taki
święty, na jakiego się kreujesz. Pomagasz dla spokoju sumienia, a nie z dobroci
serca. Bo tak należy, bo nie chcesz, żebym się zagłodził. Odmawiasz mi tylko
dlatego, że nie wypada się zgodzić. Kiedyś to zrozumiesz.
- To pan nic nie rozumie! – chłopak natychmiast wybiegł z
budynku i pobiegł do domu. Czuł się upokorzony. Ale... Jak wiele racji miał ten
dziwny mężczyzna? Jak wiele człowieczeństwa pozostało w ludziach? Błękitnooki
czuł się nieco pusto, ale wiedział, że nie wolno mu dopuścić do siebie nikogo.
Samotność i cierpienie było jego karą za grzechy.