Translate

niedziela, 7 kwietnia 2013

Historia poza tematem numer sześćdziesiąt dwa: Pokarm duszy - Część druga.

Tylko zasady odróżniają człowieka od zwierzęcia.

Pokarm duszy
Część II

                Zielonooki niepewnie zapukał do drzwi starego domu. Drżał nieco. Nie znał tego mężczyzny, a wydawał się on podejrzany. Być może był jedynie ekscentryczny, ale istniała też możliwość, że był kimś groźnym. A jeśli ta otoczka samotności to jedynie sposób, by coś ukryć? Jeśli ma jakieś tajemnice? Chłopak nagle pomyślał, by uciec jak najdalej, zaczął się bać, ale było na to za późno. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem.
- Po co tu jesteś? – zapytał mężczyzna, spoglądając na niego nieufnie.
- Chciałem tylko przynieść panu coś do jedzenia, bo pan wygląda na zaniedbanego... Po prostu nie chcę, żeby pan tu umarł...
- Czyli robisz to tylko po to, żeby nie było kłopotu ze zwłokami? Ludzie są tacy bezsensowni i interesowni...
- Wcale nie! Robię to po to, żeby pan się w końcu najadł! Podobno pan prawie nic nie je...
- Dowiadywałeś się o mnie? Bardzo to miłe jak wsadza się nos w nie swoje sprawy – powiedział błękitnooki z przekąsem i chciał już zamknąć drzwi, gdy młodszy mężczyzna je chwycił i mu to uniemożliwił. – Czego chcesz?
- Niech pan to po prostu zje – zaczął wciskać w szparę w drzwiach pudełko z jedzeniem. – Nie musi pan tego oddawać, tylko to zjeść...
- Aż tak Ci na mnie zależy? Wejdź... – błękitnooki westchnął i otworzył szerzej drzwi.
- To nie tak, że mi zależy, tylko nie chcę, by pan był taki smutny... – wszedł niepewnie do środka.
Zielonooki czuł się dziwnie, obco, pusto i niepewnie. Zupełnie jak w jakiejś opuszczonej posiadłości z horroru. Wszędzie było pełno plastikowych reklamówek po zakupach, zapisanych kartek, butelek po winie, kartonów po mleku, zaschniętych farb i porzuconych kawałków bułki. Jakby nikt tu nie mieszkał od setek lat, choć mieszkaniec domu szedł tuż przed nim. Przez jego głowę przemknęła myśl, że to może być duch, ale natychmiast zniknęła, gdy mężczyzna się potknął o jakiś śmieć leżący na jego drodze.
- Nic panu nie jest? Proszę bardziej na siebie uważać... – podszedł do niego i niepewnie ujął jego ramię. – Jest pan strasznie osłabiony. Czy pan próbuje się zagłodzić? Pan chce umrzeć?
- Chcę, ale mi nie wolno. Muszę żyć i cierpieć. To cena za to, co uczyniłem swej ukochanej. Muszę żyć i czuć cały ból tej marnej egzystencji. Ból, głód, choroby. To jest moje przeznaczenie.
- Ona chyba wolałaby widzieć pana szczęśliwego. Skoro pana kocha, to na pewno się na pana nie gniewa. Niech więc pan nie każe cierpieć i sobie, i jej jeszcze bardziej. Zaraz podgrzeję panu obiad, pan niech się w tym czasie wykąpię, doprowadzi do porządku. Jak będzie pan jadł to tu posprzątam.
- Czemu robisz aż tyle dla mnie? Aż tak Ci na mnie zależy? Zauroczyłeś się? – mimo słów jakie wypowiadał, błękitnooki był niewzruszony.
- Proszę nie opowiadać głupot, tylko natychmiast siadać przy stole! – zielonooki zarumienił się intensywnie i ruszył na poszukiwanie kuchni. Przystanął z wrażenia widząc jaki panuje tam nieporządek. – Panu się należy porządne lanie – powiedział, próbując znaleźć jakiś nadający się do użytku garnek. – Jak mógł pan doprowadzić ten piękny dom do takiego stanu? Za karę nie kupię panu deseru, o! – zachowywał się nieco jakby miał przed sobą dziecko. Wręcz siłą posadził błękitnookiego przy stole i podgrzał mu obiad. Potem pilnował, czy je, a gdy tylko przestawał, natychmiast na niego krzyczał. W tym czasie mniej więcej posprzątał w kuchni.
- Po co to robisz? I tak do jutra się nabrudzi... I tak jutro już nie będę miał takiego obiadu. Od jutra wszystko wróci do poprzedniego stanu.
- To jutro znowu tu przyjdę. Nie pozwolę panu na życie w takich warunkach!
- Więc pozwól mi umrzeć... Chcę znów ją spotkać...
- Ale ona nie jest jeszcze na to gotowa, ani pan też – podszedł do niego i mocno chwycił go za brodę. – Wie pan, jakie kobiety potrafią być straszne, gdy się je zaskoczy, prawda? A co pan jej powie, gdy ją pan spotka? Na to jest jeszcze czas. Teraz musi pan żyć.
- Muszę... To jest moja kara...
- To ja zmienię to w nagrodę. Karą będzie konieczność wytrzymania ze mną.
- I Twoimi obiadkami...
- Ma pan coś od tego jak gotuję? – chłopak spurpurowiał ze złości.
- Po prostu Ty już bardziej przekonujesz mnie do przyjścia do kuchni niż ten obiad... – błękitnooki nagle przyciągnął go go siebie. Mimo, że ten się wyrywał, ostatkiem sił go utrzymał. – Zaraz zrobię coś, co będzie moim kolejnym, niewybaczalnym grzechem – mocno przycisnął wargi do jego ust, ale nie zdołał zrobić nic więcej, gdy został uderzony pięścią w twarz.
- Co pan sobie wyobraża?! Nie jestem jakąś zabawką! – chłopak odsunął się od niego wściekły.
- Wszyscy jesteście... Albo znikacie nim zaczniecie pragnąć, albo żyjecie tylko po to, by przetrwa i się rozmnażać... Ty też jesteś taki... Chcesz tego, tylko widmo zasad Ci na to nie pozwala. Ale powiedz... Chciałbyś, prawda? Chciałbyś poczuć czyjś dotyk na swoim ciele. Wcale nie jesteś taki święty, na jakiego się kreujesz. Pomagasz dla spokoju sumienia, a nie z dobroci serca. Bo tak należy, bo nie chcesz, żebym się zagłodził. Odmawiasz mi tylko dlatego, że nie wypada się zgodzić. Kiedyś to zrozumiesz.
- To pan nic nie rozumie! – chłopak natychmiast wybiegł z budynku i pobiegł do domu. Czuł się upokorzony. Ale... Jak wiele racji miał ten dziwny mężczyzna? Jak wiele człowieczeństwa pozostało w ludziach? Błękitnooki czuł się nieco pusto, ale wiedział, że nie wolno mu dopuścić do siebie nikogo. Samotność i cierpienie było jego karą za grzechy.

sobota, 6 kwietnia 2013

Historia poza tematem numer sześćdziesiąt jeden: Pokarm duszy - Część pierwsza.

Użycie 2P!Francji, AU. Francis jest osobą bardzo okrutnie doświadczoną przez życie. Utracił wszelką radość życia, dalszą egzystencję uważa za karę. Czy pojawienie się Arthura cokolwiek zmieni?

Pokarm duszy
Część I

                Maj jest czasem, gdy wszystko kwitnie, gdy staje się piękne. Świat rozkwita feerią barw, łąki dają nam radość, drzewa cień przed jasnym, lecz jeszcze nie oślepiającym słońcem. Jest ciepło, lecz nie umieramy w skwarze... Tak przynajmniej być powinno. Te dni mijające wśród zapachu kwiatów i blasku słońca powinny być piękne i nieść ze sobą wspomnienia. Niewinne białe kwiaty rosną w ogrodzie... i powoli zajmują się ogniem. Wraz z nimi płonie wszystko. Miłość, szczęście, nadzieja. Mężczyzna spogląda bezradnie w ogień. Chce ratować wszystko, co było dla niego cenne. Ten piękny uśmiech, piękne dłonie, szczere oczy, twarz wspanialszą niż anielska. A jedyne co może zrobić to błagać kogokolwiek, by mu pomógł. Gdyby wtedy został przy niej, nawet jeśli mówiła, że sobie poradzi... Gdyby tego dnia jej nie opuścił... Uratowałby ją czy zgineliby razem? Teraz było już na to za późno. Zamiast dźwięcznego śmiechu słyszał trzask płomieni, to był już koniec utopii.
                Mężczyzna obudził się zlany potem. Zauważył plamę łez na poduszce. Jakże on nienawidził tego powracającego snu!  Tego wspomnienia, które paliło jego serce żywym ogniem. Żałował, że wtedy nie pobiegł do niej... Że nie spłonął wraz z nią, jeśli nie można było jej uratować. Po tysiąckroć wolał śmierć niż życie bez niej. Ale jednak to dał mu los. To była kara za to, że nie było go wtedy przy niej. Śmierć byłaby błogosławieństwem. A na nie nie zasłużył nim nie odpokutuje swoich grzechów. Tak więc pozostawał w tym zawieszeniu, z żywym ciałem i martwą duszą, pomiędzy bytem i nie bytem. Nie żył, a egzystował. Nie marzył, nie pragnął, nie oczekiwał. Po prostu odpokutowywał swój śmiertelny grzech. Grzech, za który karą jest życie, a ułaskawieniem śmierć.
                Jego istnienie ograniczało się jedynie do podstawowych czynności. Nie wychodził z domu, pracował zdalnie. Był artystą, więc nikt go nie kontrolował. Nawet obrazy, które z pełnych kolorów stały się przerażające sprzedawały się dużo lepiej, więc nikt się nim nie przejmował, dopóki przynosił zyski. Wykonywał też zlecenia wydawnictw, korekty, tłumaczenia, czasem sam coś pisał. Po prostu, by cokolwiek robić. Tak więc suma na jego koncie wciąż rosła, bo nie miał kto jej wydawać. On zaś co rano wstawał wraz ze wschodem słońca. Zakładał ubrania, które jakiś czas temu były pożądane przez wszystkich, lecz teraz wyglądały nieco groteskowo, po czym wychodził przed dom. Zaczepiał kogoś, każąc mu kupić zawsze to samo. Kilka bułek i litr mleka. Zawsze dawał mu dwa razy więcej pieniędzy niż było trzeba. Czasem ludzie wracali, wręczajc mu zakupy, czasem znikali. Nigdy nie upominał się o zwrot reszty, pozostawiając ją ludzkiej uczciwości. Zwykle nie otrzymywał jej z powrotem. Pieniądze nie grały dla niego roli, miał ich nawet zbyt wiele. Chodziło jedynie o ludzką uczciwość. Każdego dnia coraz bardziej rozumiał, że ten świat dąży ku zniszczeniu. Wartości metafizyczne przestały mieć znaczenie, liczyły się tylko te materialne. Więc utwierdzony w nienawiści do ludzi wracał do domu. Myślał o tym, jaki świat jest okrutny. Albo znajduje się na nim kogoś, kogo nie chciało się nigdy  spotkać, albo traci się kogoś, kto nie powinien nigdy cierpieć. Zło jest nieśmiertelne, a dobro kruche niczym motyl. Zamykał się więc samotnie w domu. Tylko w pustym pomieszczeniu mógł ujrzeć tych, którym ufał, nie widział nikogo takiego na ulicy, ani nawet w lustrze. Tak więc zajmował się pracą, zatracał się jej. Nie dbał już o dawniej aksamitne włosy, nie ubierał, jak wcześniej, najmodniejszych ubrań, a zarost z dojrzałej bródki zmienił się w wspomnienie pijaka. Może nawet nim był... Może obok farb leżało zbyt wiele pustych butelek po winie... Jednak było to jedynie najlepsze wino i nigdy się nie upijał. Pił, to prawda. Ale nigdy zbyt wiele, wiedział, kiedy przestać. Lecz codziennie pojawiała się kolejna pusta butelka. Nie miał ich kto wynieść. Reklamówki, kartony, butelki. Było tego pełno w całym domu. Wina też nie kupował sam. Znał osoby, które sprowadzały dla niego najlepsze roczniki. Przed nimi pokazywał się prawie jak za czasów swej szczęśliwej młodości. A potem znów stawał się tym zrzędliwym, samotnym mężczyzną. Nie był stary, nie skończył nawet trzydziestu lat. Ale świat był dla niego okrutny, życie nie obeszło się z nim łaskawie. A on, obwiniając się za to, jeszcze bardziej się dręczył.
                Czy to miało się kiedykolwiek skończyć? Czy smutek i przybieranie maski uśmiechu miało trwać wiecznie? Myślał, że potrwa to jeszcze długo. To była przecież kara za niewybaczalny grzech. Musiała więc trwać nim jego cierpienie nie dorówna bólowi płomieni. Nie wiedział, że już dawno jego grzech spłonął, a teraz nadszedł czas na nowy poranek.
                Jak co dzień wyszedł przed dom. Ujrzał na drodze młodego mężczyznę, być może bliskiego mu wiekiem. Podszedł do niego a ten wzdrygnął się nieco.
- Nie jestem żadnym żebrakiem, bezdomnym, pijakiem ani akwizytorem – zaczął jak za każdym razem. Westchnął ze zrezygnowaniem, musząc powtarzać to codziennie. – To są moje pieniądze – wyciągnął ku niemu dłoń z banknotem. – I proszę jedynie o kupienie mi sześciu bułek i litra mleka. Nie musi pan oddawać reszty, nie musi pan nawet wracać, najwyżej poproszę kogoś innego za godzinę. Proszę po prostu wziąć te pieniądze i iść do sklepu, ja mieszkam w tamtym domu – wcisnął mu pieniądze w dłoń i pokazał na nieco stary budynek, chyba nadający się jedynie do rozbiórki. Po chwili zniknął za drzwiami, a zielonooki nieznajomy rozglądał się jakby myśląc, że ma wysoce surrealistyczny sen. Jednak po chwili ruszył do sklepu.
                Idąc między półkami rozmyślał nad dziwnym jegomościem. Być może to po prostu jakiś ekscentryczny artysta, ale wzbudzał w nim niejaki żal. Inni ludzie na ulicach mieli piękne ubrania, uśmiechy na twarzach. A on wyglądał jak burzowa chmura, wprost z nad ojczyzny zielonookiego. Nie po to przecież wyjeżdżał, by widzieć deszcz na co dzień, prawda? A ta chmura wyglądała jakby miało z niej lunąć, jednak zamiast wody miały popłynąć łzy. Kupił to, o co mężczyzna prosił i wrócił do niego. Zobaczył go spoglądającego przez okno. Po chwili otworzyły się drzwi, a ekscentryczny jegomość podszedł do niego.
- Oto zakupy – zielonooki podał mu worek w jedną rękę. – A oto reszta – w drugą wcisnął mu monety. I proszę wracać do domu, bo się pan przeziębi – potem po prostu ruszył biegiem w stronę uczelni. Błękitnooki zaś wydawał się być niemało zaskoczony jego zachowaniem. Uczciwy człowiek był ostatnio rzadkością. Wrócił więc do domu, zastanawiając się nad tym, czy więcej jest dobra na tym świecie.
                Zielonooki zaś cały dzień nie mógł odpędzić od siebie myśli o tym człowieku. Wyglądał na nieco zagłodzonego i zaniedbanego, ale nie wydawał się być biedny. Może po prostu nie miał motywacji, by o siebie dbać? Podobno zawsze prosił ludzi by mu kupowali właśnie te same rzeczy. Czy nie jadł nic innego? Wracając z uczelni, chłopak postanowił zrobić dla niego obiad. Gdy kupił odpowiednie składniki poszedł do swego wynajmowanego mieszkanka. Wbrew pozorom nawet dobrze gotował, lecz czasem, gdy się zamyślił, nieco przypalał jedzenie. Ale tym razem wyszło doskonałe. Zapakował je w jakiś pojemnik i ruszył ku domu ekscentrycznego jegomościa.

piątek, 5 kwietnia 2013

Wiersz numer sto dwadzieścia siedem: Istnieć mimo wszystko.

Małe PruIta dla Megumi (zwanej również Milką) o zapomnieniu i nowym znaczeniu.

Istnieć mimo wszystko

Pierwsze skrzypce gra już ktoś inny
Jak wiele pozostało z dawnego znaczenia?
Czy wciąż potrzebni jesteście w tym świecie
Tak jak dawniej byliście?

Kiedyś imię podziw lub strach budziło
Teraz dwoje zapomnianych razem patrzy w niebo
Jak bardzo wasze znaczenie się zmieniło?
Jak wielu o was pamięta?

Jeden dawną potęgą wzniosły
Panem świata się czuł i Bogiem
Strach wzbudzał, sam sprawiedliwością był swoją
Zapisał się na kartach historii

Drugi zaś sztuką swą serca uwodził
Pięknem nęcił i kusił
Wciąż delikatny i niewinny
W bojach raczej nieznaczący

A teraz bracia ich rolę przejęli
Jeden z nich brata swego pasożytem
Drugi zaś długo z dala był od swojego
Teraz jedność wszystko zniszczyła

Gdy bracia dwaj byli w domach oddzielnych
Znaczenie mieli równie prawie
Teraz ci dwaj są zapomniani
A bracia grają pierwsze skrzypce

Tak więc teraz oni razem
Skoro już nie muszą martwić się światem
Spoglądają w swe oczy nawzajem
I tam odnajdują sens dalszego istnienia

czwartek, 4 kwietnia 2013

Historia poza tematem numer sześćdziesiąt: Ten, którego kocham i ten, który mnie nienawidzi - Część ósma.

Koniec jest jedynie nowym początkiem...

Ten, którego kocham i ten, który mnie nienawidzi
Część VIII

                Nadszedł chyba czas na podsumowanie tej historii, chociaż toczy się ona dalej... Nie jest to kolejna z łzawych historyjek, gdzie koniec jest piękny i szczęśliwy. Trochę trudno, by taki był po tym, co się stało, czyż nie? Na szczęście nie jest to też horror, w którym wszyscy po kolei umierają. Tu nikt nie umarł, a raczej ktoś ożył. Mieliśmy wiele problemów z nagłym pojawieniem się Oliviera i jego coraz to szybszym upodabnianiem się do zwykłego chłopca. O ile lalkę można było uznać za cud techniki i po prostu zostawić w ten sposób dla postronnych, a samemu wychowywać ją jak dziecko, o tyle nie dało się tego zrobić w przypadku, gdy lalka powoli nabierała ciepła, kulowe stawy zaczynały być żywymi, a lodówka pustoszała w tempie, które przyprawiało Arthura o problemy finansowe... Cóż... Wtedy nie można było już ukryć bytu, który technicznie rzecz biorąc był sześcioletnim dzieckiem, nieważne czym był jeszcze jakiś czas temu. Teraz dla ludzi był po prostu dzieckiem, więc musieliśmy tak go traktować i też tak musiał dołączyć do społeczeństwa. Ale co zrobić, gdy pojawił się nagle? Nie ma daty urodzenia, nie ma rodziców, niczego... Czy on miał chociażby jakąkolwiek grupę krwi? Musieliśmy coś wymyślić... Najpierw poszliśmy z nim do zaufanego lekarza. Chcieliśmy się dowiedzieć, czy nie różni się już niczym od innych dzieci. Udawaliśmy, że jest to dziecko, które jakiś czas temu samo chodziło przy domu Arthura i przyjął je do siebie, nie widząc nigdzie jego rodziców. Lekarz zbadał Oliviera, powiedział jedynie, że wszystko z nim w porządku i wspomniał, by zgłosić odnalezienie go na policję, bo może znajdą się jego rodzice. Nie mówił o żadnej różnicy między nim, a innymi dziećmi... Jakby nie był on niczym dziwnym. Wtedy byliśmy pewni, że jego dziwna zmiana się zakończyła. Oczywiście zgłosiliśmy, że go „znaleźliśmy”, by nie posądzono nas o jakiekolwiek porwanie czy inne złe praktyki. Baliśmy się nieco, że zabiorą go w jakieś miejsce, by czekał na „rodziców”, ale mały wykazał się świetnie, robiąc okropną scenę i płacząc, że nie chce iść nigdzie indziej. Uznano więc, że lepiej zaoszczędzić mu stresu i zostawić go na ten czas u nas. Wiedzieliśmy, że jego „rodzice” nigdy się nie odnajdą. On zaś udawał, że stracił pamięć i zna tylko swoje imię. Przez to jakiś czas musiał być w szpitalu, jednak zniósł to dzielnie, a my dowiedzieliśmy się, że nawet najdokładniejsze badania nie wykazały żadnych nieprawidłowości w jego ciele. Stworzono też dla niego fałszywe, tymczasowe dane, by nie znikał z systemu, tylko dlatego, że nie można znaleźć „prawdziwych”. Tak więc spokojnie zapisaliśmy go do szkoły, znalazł sobie przyjaciół. Po pewnym czasie nie różnił się wiele od innych dzieci. Był szczęśliwy. We trójkę wynajęliśmy większe mieszkanie, gdzie mały mógł się bawić i zapraszać kolegów, gdy my mieliśmy czas dla siebie. Ale po jakimś czasie zrozumieliśmy, że brakuje nam jeszcze czegoś, a raczej kogoś do pełni szczęścia w naszej małej Utopii. Obaj mieliśmy zaginionych braci, oni obaj byli adoptowani przez nasze rodziny i byli podobni niczym dwie krople wody... Jednak to temat na odmienną opowieść. Tę należy już zamknąć. Lecz nie zróbcie tego za szybko, dźwięk upadającej okładki może obudzić śpiące dzieci, o których nigdy nie mieliście pojęcia...

środa, 3 kwietnia 2013

Historia poza tematem numer pięćdziesiąt dziewięć: Ten, którego kocham i ten, który mnie nienawidzi - Część siódma.

Każdy potrzebuje miłości...


Ten, którego kocham i ten, który mnie nienawidzi
Część VII

                Nie wiedziałem co się dzieje, nie mogłem zrobić niczego, zatrzymać go w jakikolwiek sposób, wydawał się nie chcieć wracać, a raczej marzyć o zniszczeniu. Wiedziałem, że tak wściekły nie będzie bezpieczny dla Arthura. Pociągnąłem zielonookiego ku sobie, by widziadło nie wpadło w jego ciało. Nie wiedziałem do końca co robię, ani czy jest to dobre. Po prostu czułem, że nie mogę zrobić nic innego, a muszę zrobić cokolwiek. I wtedy to zobaczyliśmy... Widziadło, zupełnie jak ludzkie dziecko, nie zahamowało, gdy powinno i wpadło w telewizor... Który wtedy po prostu wybuchł... Wybuchł... Wybuchł, gdy widziadło się z nim zderzyło, choć chciało uderzyć w zielonookiego... Gdyby mu się udało... Czy on by teraz nie żył? Kompletna ciemność spowiła wszystko, a u sufitu pojawiły się błękitne płomyki, niczym krąg świec. Nie było już śmiechu dziecka, lecz jego cichy płacz. Czułem się winny... Nie czułem wyrzutów sumienia, bo w końcu zrobiłem dobrze... Ale czułem się winny cierpieniu tego chłopca. Mimo iż nie istniał i istnieć nie powinien, mimo że mogliśmy ujrzeć go jedynie w lustrze... Nie chciałem, by płakał... Chciałem, by i on mógł się uśmiechać. Widziałem też smutek Arthura. Ufał temu widziadłu, traktował go nieco jako nowego młodszego brata... A teraz był świadkiem jego gniewu. Jak mógł się czuć, wiedząc, że prawie został przez niego zabity? Nie chciałem o tym myśleć, po prostu go przytuliłem, by się nieco uspokoił. A płacz chłopca wciąż rozlegał się w pokoju. Co miałem zrobić? On był zbyt niebezpieczny, ale też był po prostu potrzebującym miłości dzieckiem... Małym, psychopatycznym widziadłem, które pragnęło zostać przytulone. Kazałem zielonookiemu usiąść na kanapie, a sam złapałem w dłonie jedną z zabawek należących do Oliviera. Była to lalka. Może to dziwne jak na chłopca, ale bardzo normalne jak na właśnie tego chłopca. Lalka miała około pół metra wysokości, wydawała się być idealnym, szczegółowym odwzorowaniem dość młodego człowieka. Na zdjęciu zapewne można byłoby ją pomylić ze zwykłym chłopcem. Miała nawet mechanizmy zastępujące stawy, mogła więc „poruszać się” jak normalny człowiek. Wydawała się być idealnym „ciałem” dla tego widziadła. Jako lalka nie mógłby nikogo skrzywdzić, ale mógłby wiele zrobić. Mógłby spokojnie rysować, ale można byłoby go łatwo powstrzymać przed zniszczeniem czegokolwiek. I mógłby spokojnie bawić się z Arthurem, a nie tylko wymieniać z nim te pokrętne wiadomości. Może byliby jak prawdziwi bracia? Później może kupiłoby się lepszą lalkę, na jakieś jego „urodziny”, by zmienił ciało na nowsze, lepsze. W ten sposób mógłby być nawet nieśmiertelny, czyż nie? Podszedłem do lustra, niosąc lalkę niczym dziecko. Widziałem w szkle zapłakaną i nieco poranioną twarz Oliviera. Krwawił, zupełnie jak każde dziecko po uderzeniu w szklany przedmiot... Był taki zwyczajny... A jednocześnie pokrętnie nienormalny.
- Olivier... Wiesz... Mógłbyś mieć własne ciało... zobacz... – wskazałem na lalkę. – Będąc lalką nie musiałbyś już pożyczać ciała, prawda? Ani nie musiałbyś się niczym martwić, bo lalkę można kupić nową, prawda? Chcesz sobie porysować razem z Arthurem, prawda? Teraz będziesz mógł, chodź... – spojrzał na mnie... Spojrzał, tymi ogromnymi, przerażającymi, załzawionymi oczyma. I uśmiechnął się. Tak po prostu niewinnie się uśmiechnął. Dotknął tafli lustra. Czułem, że wiem co zrobić. Do szkła przyłożyłem rączkę lalki. A wtedy zamiast jej odbicia w lustrze była twarz Oliviera. Lalka się poruszyła. Chwilę później poczułem jak te małe, zimne ręce oplatają mi szyję. Nie dusił mnie, nie, to nie to. Objął mnie.
- Dziękuję, braciszku... – porcelanowa twarz lalki wtuliła się w zagłębienie mojej szyi. Uśmiechnąłem się jedynie i podszedłem z nim do Arthura. Usiadłem obok zielonookiego, który niepewnie pogłaskał lalkę po głowie. Dotychczas nieruchoma twarz lalki wykrzywiła się w uśmiechu. Wyglądała jak ludzka. Spojrzałem na to dawniej porcelanowe ciało. Wydawało się teraz należeć do człowieka. Z każdą chwilą coraz bardziej przypominało małego chłopca o jasnych blond włosach w truskawkowym odcieniu i oczach przypominających błękitne niebo. Dostosował lalkę do siebie. Nie był już tak bardzo podobny do Arthura, ale nie przypominał też lalki. Był zwykłym, małym chłopcem potrzebującym miłości.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Historia poza tematem numer pięćdziesiąt osiem: Ten, którego kocham i ten, który mnie nienawidzi - Część szósta.

Jaka jest różnica między pragnieniem a pożądaniem?

Ten, którego kocham i ten, który mnie nienawidzi
Część VI

                Wiedzieliśmy teraz, że nigdy się go nie pozbędziemy... Być może to on chce się pozbyć nas? Wtedy, gdy myślałem, że został pokonany, tak naprawdę został uwolniony... Brak kontroli jest gorszy od bycia kontrolowany. Wtedy mógł jedynie pojawiać się i znikać na powrót. A teraz mógł być. Mógł być wszędzie i nigdzie, zawsze i nigdy. Nie mogliśmy przewidzieć jego ruchów, ani tym bardziej ich kontrolować. Teraz żałowałem swojego tchórzostwa, które usprawiedliwiałem obroną godności. Gdybym wtedy pozwolił mu na wszystko, teraz nie stałby się tak wściekły... Jak wiele rzeczy może teraz zrobić? Może na pewien pokrętny sposób mnie kochał... A teraz złamałem jego dziwne serce. A wiadomo jak wiele może zmienić zawód miłosny. On mógł teraz oszaleć... Jakby wcześniej nie był szalony... Ale teraz był nieobliczalny. Czy można było się przed nim uchronić? Czy może należało się poświęcić? Zbliżały się kroki, choć nie było człowieka. To wszystko było tak dziwne. Czułem, że to była moja wina, że to przeze mnie dzieje się to wszystko. Na podłodze pojawiały się krwawe ślady dziecięcych stópek... To było dziwne... Czyżby on był... dzieckiem? W czarnym teraz lustrze pojawiło się odbicie niewidzialnej osoby.  Dziecko, bardzo podobne  do Arthura, jednak włosy przypominały raczej truskawkową watę cukrową, niż słońce... Oczy zaś zamiast nadziei kryły w sobie rozpacz. Więc on był dzieckiem? Naiwnym, pragnącym miłości dzieckiem, które bawiło się ciałem Arthura, by zrobić to, na co dzieciom nikt nie pozwala. I to właśnie dziecka potrzebował... Potrzebował kogoś, kim mógłby się zaopiekować, gdy jeden z braci odszedł, inny nie chciał go znać, a oprócz nich to on był najmłodszy. Więc Olivier to wykorzystał... Stał się jego „młodszym braciszkiem”, którym mógł się opiekować i, który zawsze mu ufał, wierzył, poznawał świat jego oczami. Lecz później stał się jego pasożytem... Ale czy spełniał swoje, czy jego pragnienia? Czyż samotny Arthur nie potrzebował przyjaciół, w czasie, gdy Olivier poznawał tak wielu ludzi? Czy nieufny Arthur nie potrzebował cząstki wolności naiwnego Oliviera? Więc... To co stało się poprzedniej nocy... Jak miało się to do nieco zawstydzonego każdym czułym słowem Arthura? Czy było to jego przeciwieństwo? Czy może głęboko skryte pragnienie? Może potrzebował miłości? Może wiele razy pragnął kogoś przytulić, pocałować, zrobić coś więcej? Więc on spełnił te ciche, zrzucone do odmętów podświadomości pragnienie... A raczej ja mu w tym przeszkodziłem... Czyżby on kochał swego „żywiciela”? Tą dziwną, dziecięcą miłością, która pragnie za wszelką cenę uszczęśliwić ukochaną osobę i mieć ją tylko dla siebie? Czy może chciał zdobyć dla niego wszystko? Jak dziecko kradnące ze sklepu pierścionek, który spodobał się mamię... I niestety tym razem ja byłem tym pierścionkiem. Jednak nie dałem się „ukraść”, bo miałem zostać „kupiony” na specjalną okazję. Jednak on nie potrafił tego zrozumieć. Chciał tu i teraz spełnić jego marzenie, nawet jeśli on sam nie był tego świadomy. Dziecko przeglądało się w lustrze, które wydawało się krwawić. Co powinienem zrobić? Wydawał się być tak niewinny, naiwny... Przypominały mi się chwile, gdy rysował słodkie obrazy, gdy bał się, że Arthur się go pozbędzie... Czy teraz się bał? W końcu bardzo napsocił. Wydawało mi się, że widzę łzy w tych ogromnych, błękitnych oczach... Chciałem go objąć... Mimo całego strachu, mimo tego, że on był tylko iluzją, chciałem po prostu podejść i go przytulić, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, a on nie musi się bać, wystarczy, że znów będzie grzecznym dzieckiem... Nagle zobaczyłem jak mija mnie Arthur i wyciąga dłoń ku widziadłu.
- Olivier... Czas... Czas wracać do domu... – powiedział nieco drżącym głosem. „Domu”? Ach, tak! Domem Oliviera było ciało, które „wynajmował”, ciało Arthura. – Już dość nas nastraszyłeś... Świetny żart wiesz? Jak to zrobiłeś? Tą ciemność? Przyda się na Halloween – zaśmiał się sztucznie i pusto. – No już, mały, wracaj, na pewno się zmęczyłeś, odpoczniesz sobie...
- Nie – rozległ się dźwięk niczym tysiące dzwonków, gdy widziadło otworzyło martwe usta. – Ty mnie nie chcesz... Nikt mnie nie chce... Ty chcesz mnie zniszczyć... Uwięzisz mnie w sobie i zabijesz! – szkła zaczęły pękać powoli, powstawały rysy, które powiększały się z dźwiękiem przesuwania paznokci po tablicy... Widziałem w czarnym lustrze wściekłą twarz widziadła... Gdzie ono było? Czy tutaj, czy wewnątrz lustra? Czy może jedynie patrzeć, czy może też nas zranić? Bałem się. Nie tylko o to, co stanie się ze mną, nie tylko o to, co stanie się z Arthurem, ale też o samo widziadło. To w końcu było tylko dziecko... Małe, pozbawione ciała, szalone dziecko... Ale zawsze dziecko, w dodatku cząstka Arthura. Czułem, że muszę o niego zadbać... Że musimy zrobić to razem. Czy da się mu nadać inne ciało? Wpuścić je do czyichś zwłok, by żyło obok nas?
- Nie chcę tego, nie pozwolę sobie stracić kolejnego brata – Arthur był wyjątkowo poważny, wręcz przerażający. Lecz rozumiałem go. Przywiązał się do tego tworu, jak wcześniej do brata, który go opuścił.
- Ale ja nim nie jestem... – dzwonki powoli zmieniały się w smutny, dziecięcy głos. – Jestem tylko Twoją marionetką.
- Nie... Chodź, uspokój się... Wszystko będzie dobrze...
- Nie... Ciało jest jedno, dusza musi być jedna. Tylko kwestia tego, która – rozległ się śmiech i pękło lustro. Krwawe ślady szybko przemieszczały się w naszą stronę...

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Historia poza tematem numer pięćdziesiąt siedem: Ten, którego kocham i ten, który mnie nienawidzi - Część piąta.

Gdy imaginacja wyrywa się spod kontroli...

Ten, którego kocham i ten, który mnie nienawidzi
Część V

                Na szczęście noc przebiegła spokojnie, nie musieliśmy martwić się żadnym „nieproszonym gościem”. Było to wytchnienie po tym, co mógł tenże „gość” zrobić. Teraz na jakiś czas nie musieliśmy się nim martwić. Mogliśmy skupić się na sobie i na naszej pracy.
                Przed ludźmi zachowywaliśmy się tak samo jak dawniej, choć docinki nie były aż takie ostre. Nie raniliśmy siebie nawzajem, a jedynie bawiliśmy się słowami, które jedynie my rozumieliśmy w pełni. Dla innych wyglądało to tak jak zawsze, ciche manifestacje nienawiści. Lecz tak naprawdę słowa kryły inne znaczenie. Bocian chcący przebić żabę swym dziobem nie zamierzał już jej w ten sposób zabić. Jedynie nasze spojrzenia się zmieniły naprawdę. Nie było w nich cienia złośliwości, choć czasem twarze wykrzywione były w imitacji złości. Wiele słów nabrało nowego sensu i znaczenia. Byliśmy sobą, dla siebie i mimo siebie. Powoli zgłębialiśmy swoje tajemnice.
                Dowiedziałem się o nim bardzo wiele. Miał rodzeństwo, ale nie utrzymywał z nimi kontaktu z różnych powodów. Pokazał mi zdjęcia ich rodziny i zauważyłem, że w pewnym momencie zniknął z nich jeden chłopak, a po czasie pojawił się drugi. Powiedział, że jeden z nich został adoptowany, ale po czasie wybrał zbyt szybkie życie na własną rękę. Mówił to z ogromnym smutkiem. Zauważyłem, że ten chłopak mi kogoś przypomina... Ale nie... Nie mógłby przecież być tym, kim myślę, że mógłby być... Choć tak do niego podobny... I choć i on był adoptowany przez cudzą rodzinę... Czyżby byli braćmi? Nie byłem w stanie dłużej o tym rozmyślać, gdy usłyszałem historię innego z chłopców. Strasznie się od nich różnił, jednak miał takie same, charakterystyczne brwi jak i reszta rodziny, czego powiedzieć nie mogłem, o poprzednim dziecku. Podobno ten nie do końca należał do rodziny. Nie wiedziałem czy wolno mi było pytać w jaki sposób miał się różnić, więc skupiłem się na jego historii. Każde z rodzeństwa urodziło się w stolicy innego kraju składającego się na Wielką Brytanię. On chełpił się Londyńskim pochodzeniem, opowiedział też o innych... Ale o miejscu urodzenia tajemniczego chłopca nie wspomniał. Dzieciak był około dziesięciu lat młodszy od niego, wyglądał jak mały marynarz. Na wszystkich zdjęciach chłopiec go kopał, bił... To było dziwne, lecz wydawało się raczej dziecięcą zabawą, jakby udowadnianiem swojej wartości wobec rodzeństwa. Mężczyzna też z resztą śmiał się, opowiadając o jego żartach.
                Później zgodził się opowiedzieć również o jeszcze jednej osobie, o tym, którego stworzył w swym własnym wnętrzu. On sam teraz mówił, że nie wie, czy go stworzył czy może „znalazł”. Mówił, że pojawił się nagle, on w ogóle nie myślał o tym, by spotkać kogoś takiego. Po prostu kiedyś w swym odbiciu ujrzał obok drugą postać, która uśmiechała się tak słodko. Odezwał się do niego, a chłopak odpowiedział, choć był jedynie w lustrze. Tak zaczęli rozmawiać. Potem widział go w wielu przedmiotach, w których mogło pojawić się odbicie. Z czasem jedno odbicie zasłaniało drugie, zaczął zatracać to, należące do niego i tak też w pewnym momencie zauważył kartkę napisaną wręcz dziecięcym pismem. Wtedy zrozumiał, że już nigdy nie będzie sam i nie będzie sobą. Najpierw nie było to uciążliwe, ale później chłopak, niczym dziecko stał się nieposłuszny, robił różne dziwne żarty. A gdy on próbował się go pozbyć, wtedy było jeszcze gorzej. Nauczył się go ignorować, spełniał jego zachcianki. Stał się jego niewolnikiem. Niewolnikiem rozwydrzonego dziecka, które nie wiedziało jak okazywać swe uczucia, a w którym było wiele, skrywanej przez oryginał miłości. Gdy on był nieufny, chłopak natychmiast się ze wszystkimi zaprzyjaźniał. Gdy on był raczej wstydliwy, chłopak często spędzał noce z nieznajomymi. Gdy on był poważny, chłopak nie stronił od dziwnych żartów. Był utrapieniem, ale też jedynym przyjacielem. Zastępował nieco utraconego brata. Lecz tak jak brat odszedł nazywając to wolnością, tak i on teraz musiał uwolnić się od tego dziwnego tworu. Może jednak się to uda? Jedną bitwę wygraliśmy, lecz przed nami pozostała wciąż cała wojna.
                Siedzieliśmy spokojnie w jego domu. Przyniosłem płytę z niektórymi zdjęciami, które znalazłem i poprawiłem na komputerze. Były tam zdjęcia jego i mojej rodziny, nasze wspólne zdjęcia. Nawet trochę zestawień zdjęć jego brata, który uciekł i mojego, który zaginął jakiś czas temu. W pewnym momencie, gdy pojawiało się zdjęcie Arthura usłyszeliśmy dziecięcy śmiech. Być może jedynie nam się to wydawało, ale było to przerażające. Szklane przedmioty drżały, wszystko, co dawało odbicie stawało się czarne i matowe. A na zdjęciu, za Arthurem stanął jakiś chłopak... Tak podobny, lecz uśmiechający się niewinnie, ubrany w o wiele słodsze rzeczy... Zbyt dobrze wiedziałem, kto to mógł być, by zignorować powiew wiatru w zamkniętym pomieszczeniu i śmiech dziecka, gdy byliśmy tu sami... Na lustrze pojawiło się jedno słowo... Jedno imię... Tak dobrze nam znane... Jednak... Czy było ono napisane... krwią?