Translate

środa, 31 lipca 2013

Wiersz numer pięćdziesiąt cztery: Chciałbyś tego?

Romano zawsze był "tym drugim" po Veneziano. Co jednak by się stało, gdyby zabrakło jego brata, a on stałby się najważniejszy?

Chciałbyś tego?

Zawsze zazdrosny byłeś o tego, który miłość wszystkich posiadał
Zawsze pragnąłeś sam być tym pierwszym, najlepszym
Jednak mogłeś jedynie pozostać w cieniu
Jednak mogłeś jedynie się przyglądać

Czy świat potrzebuje was obu?
Czy obaj jesteście niezbędni?
A jeśli jeden by zniknął
Który pozostałby przy życiu?

Chciałbyś sam zostać
Zająć jego miejsce?
Czy chciałbyś mieć wszystko co miał on
Lecz już nie mieć jego?

Więc spójrz jeszcze raz na ten uśmiech
Twój byłby podobny, gdybyś potrafił się uśmiechać
Więc choć raz podaruj ludziom szczęście

A sam szczęśliwy będziesz

Wiersz numer pięćdziesiąt trzy: Cień przeszłości.

Ludzie muszą wypełniać rozkazy niezależnie od tego czy tego chcą czy nie. A my nie umiemy odróżnić tych, którzy zostali do zła zmuszeni od tych, którzy byli jego rdzeniem. Wszystkich winnych nienawidzimy tak samo.

Cień przeszłości

Czemu kochasz czy nienawidzisz?
Czy za to kim są, jacy są?
Czy za to, co zrobić im kazano?
Czy za to, co zrobili sami?

Gdzie jest prawda, a gdzie kłamstwo?
Granica między wolą i rozkazem jest cienka
Własną widzisz, cudzą ignorujesz
Nienawidzisz ich za to, za co sami nienawidzą siebie

W sobie widzisz ofiarę rozkazów okrutnych
W nich widzisz żądne krwi bestie
Nie dostrzegasz ich łez ukrytych w kącikach oczu
Za to cień uśmiechu jest dla Ciebie szyderstwem

To, co winą jest jednych
Grzechem będzie drugich
A przeszłość piętno pozostawi

Na nienawidzących i nienawidząnych

poniedziałek, 29 lipca 2013

Wiersz numer pięćdziesiąt dwa: Płonąca lilia

Próba napisania wiersza o Joannie d'Arc... Trochę smutno nawet się o jej losie myśli... Mimo iż dała wszystkim nadzieję i poświęciła wszystko, to ludzie zamiast wdzięczności dali jej jedynie śmierć.

Płonąca lilia

Biała i czysta niczym rosy kropla
Pewna swej drogi, dama szlachetna
Choć odziana w szmaty, nie atłasy
Piękniej świeci niż królewskie klejnoty

Choć myśli swych spisać nie zdoła
Jedynie imię swe na papier przelać zdolna
To więcej potrafi niż literatów tysiące
Większa jej mądrość niż generałów duma

Słowa prawdy powtarzając
Kłamstw usłyszała tysiące
Od tych, którzy zawdzięczali jej wszystko
Od tych, którzy zabrali jej życie

Lilia najczystsza, nim zakwitnąć zdążyła
W płomieniach stanęła zgubnych
Jednak do końca pozostała najwspanialszą

I najgorszym wybaczyła 

niedziela, 28 lipca 2013

Wiersz numer sto pięćdziesiąt jeden: Bezsilny płacz

Władcy wywołują wojny dla korzyści, poddani w nich walczą i giną.

Bezsilny płacz

Władca pragnąc dobra tylko swego
Bez wachania, bez namyslu
Ludzi w wir wojny rzuca, niczym pionki na szachownicę
Gra się nie skończy dopóki on zyje

Dzieci matek swych krwią ubrudzone
Żony trzymajace mężów martwe ciała
I władca pławiący się w zachwycie
Kolejna bitwa wygrana

Powołanie nadchodzi, broń w dłoń wziąć trzeba
Patrząc człowiekowi w oczy należy strzelać
Zabijasz go, zabijasz sumienie
I brniesz dalej w morzu krwi i błota

Czy rękami tymi, które zabiły tak wielu
Wciąż potrafisz objąć żonę i dzieci swoje?
A władca cieszy się z narodzin dziedzica

Wojna wygrana, lecz życie przegrane

Wiersz numer sto pięćdziesiąt: Po co się narodziłeś?

Narodziny władców są pierwszym dniem ich zaplanowanego istnienia, które ciągnie ich w otchłań przeznaczenia.

Po co się narodziłeś?

Rodzisz się by żyć?
Czy rodzisz się by umrzeć?
Narodziłeś się po to, by szczęście lub śmierć przynieść
Narodziłeś się, by w dłoni trzymać berło

Wpadłeś w ten wir chaosu z płaczem i krzykiem
Niepewny każdego oddechu, pewna była Twa przyszłość
Pielęgnowana przeszłość, narzucone plany
Jesteś tylko marionetką w rękach swych poddanych

W piekle istniejesz, masz sprawić, by stał się rajem
Z bronią w ręku mówisz o pokoju
I spadasz w czeluści mrocznej otchłani
Podążając za światłem iluzji nadziei

Lecz czy zostaniesz zapamiętany?
Co napiszą na Twym grobie?
Choć tyle łez wylałeś i krwi

W książkach o Tobie jedno tylko zdanie

Wiersz numer sto czterdzieści dziewięć: Deszcz, który nie powinien nigdy spaść

Wojna prowadzi jedynie do jednego - zniszczenia, które usprawiedliwiamy na tysiące sposobów, wymyślając fałszywe korzyści.

Deszcz, który nie powinien nigdy spaść

Krople krwi i łez mieszają się ze sobą
Niczym w tańcu potępionych, muzyką są strzały
Ten, kto upadnie, przegrywa
Już nigdy nie powstanie

Deszcz świat obmywa
Deszcz krwi zmywa ludzkość
A ziemia pozostanie pusta
A ziemia będzie zimna

Gdy będzie po wszystkim, nic nie pozostanie
Kamień spadnie z kamienia, trawa od krwi przegnije
A ten, który to rozpoczął, spojrzy na świat z przerażeniem
Wzgardzi swym marnym istnieniem

Gdy pozostanie na świecie jedynie
Ten, który za spust pierwszy pociągnął
Pociągnie i po raz ostatni

Celując we własną głowę

Wiersz numer sto czterdzieści osiem: Ogród zatracenia

Rozmyślania Austrii na temat zamieszkiwania Węgier w jego domu. Czy uważa, iż była szczęśliwa?

Ogród zatracenia

Deszcz spada na trawę zieloną
Błyszczącą od rosy kropel
Tak samo błyszczą oczy zielone
Gdy dama głos podnosi w gniewie

Muzyka rozbrzmiewa niczym marzeń wołanie
Głos tak piękny, tuż obok Ciebie
Tworzysz wszystko, co możesz najpiękniejsze
Dla muzy swej najwspanialszej

Lecz wciąż widzisz jej tęskne spojrzenie
Gdy spogląda ku lasom szkaradnym
Czy to spojrzenie kieruje ku oczom szkarłatnym?
Jaka melodia naprawdę gra w jej sercu?

Nie znasz prawdy i nigdy się nie dowiesz
Noce nieprzespane, domysłów tysiące
Muzyka coraz mroczniejsza się staje
Czy Twe serce ciemność wypełni?

I nagle cisza, nie ma już nut
Nie ma już muzy, opóściła Twój dom
Gdzie teraz rozbrzmiewać będą jej kroki?

Ku komu serce skieruje swoje?

Wiersz numer sto czterdzieści siedem: Kwiat kwitnący w cudzym ogrodzie

Prusy wciąż pamięta dzieciństwo spędzone z Węgrami. Jednak teraz jest zbyt od niej daleko, by choćby jej dosięgnąć. Może tylko patrzeć jak ona żyje u boku Austrii.

Kwiat kwitnący w cudzym ogrodzie

Widzisz wszystko, czego pragnąć mogłeś
Widzisz wszystko, o czym mogłeś marzyć
Lecz na zawsze to jedynie snem pozostanie
Rajski kwiat jest poza Twym zasięgiem

Słyszysz kroki lekkie
Słyszysz śpiew cichy
Jednak tańczy w ramionach innego
Nigdy nie będzie Twoja

Pamiętasz czasy dawne i piękne
Gdy dłoń jej ująć mogłeś bez wachania
A teraz patrzysz na nią uniżenie
Ona w domu wspaniałym mieszka, Ty jedynie przez płot na nią patrzysz

Jak wiele byś dał, by powiedzieć jej słowa prawdy?
Jak bardzo żałujesz, że pozwoliłeś jej odejść?
A teraz patrz, jak kwiat rajski kwitnie w cudzym ogrodzie

I podlewaj go swymi łzami

Wiersz numer sto czterdzieści cześć: Pióra

Nawiązanie do zakończenia istnienia Prus. Im wyżej wzejdziesz tym bardziej boli upadek.

Pióra

Z nieba pióra spadają czarne
Deszcz krwi z chmur skapuje
Niczym apokalipsy zapowiedź
Oddech urywa się nagle

Krople krwi na śniegu rozlane
Blade lico, usta sine
To już koniec jest, dziecino
Czarny orzeł spadł na ziemię

Czy łzy popłyną, gdy krew krążyć przestanie?
Czy z piersi krzyk się wyrwie, gdy ustanie oddech?
Czyje serce będzie złamane, gdy Twoje bieg swój zatrzyma?
Chciałbyś wszystko wiedzieć, chciałbyś wszystko zobaczyć

Czarne pióra skrzydeł ogromnych, spalone zostały
Zbyt wysoko ptak uleciał, zniknął
Więc teraz pozostaną wspomnie te złe i te dobre

Czy popłyną łzy smutku, czy może łzy radości, łzy ulgi?

Historia poza tematem numer sto pięćdziesiąt: Życiodajna krew - Część dziesiąta.

Uciekając przed końcem możesz jedynie sam do niego doprowadzić. Najważniejsze, by stał się początkiem czegoś wspaniałego.

Życiodajna krew
Część X

                Gdy przeszłość pełna jest cierpienia, a przyszłość pusta, pozbawiona znaczenia, nie można zatrzymać się w teraźniejszości, należy iść drogą, na której nie płynie czas. Ten świat uzależniony jest od czasu i przestrzeni... Lecz pozbawione ciała wspomnienie nie musi trzymać się żadnego z tych czynników. Szmaragdowe oczy spojrzały na tak zmienioną twarz, którą dawniej znały. Ujrzały kilka zmarszczek w okół ust i oczu, biały włos, który delikatnie zawijał się przy uchu. Włosy były krótsze, to pewnie jedna z tych nowych fryzur... Ach, nawet wiek zdążył się zmienić! Nie wiedzieli oni jeszcze jak niewiele czasu pozostało do dnia, gdy szczęście zostanie spłukane ze świata przez morze krwi. Byli jednak pewni, że nie ujrzą oni tego dnia, choć niewiele czasu ku niemu zostało. Chcieli sami rządzić swym losem. Krew pozwalała żyć, pozwoli również umrzeć. Ten ostatni raz postanowili zrobić to, co pozwoliło im zmienić swe życie. Postanowili, że to też je zakończy.
                Błękitnooki przeniósł się do domu przyjaciela, by nie patrzeć jak ta, która zwiodła jego serce, wydaje jego pieniądze na uwodzenie młodszego od nich obojga mężczyzny. Pomyślał jedynie, że kiedyś oboje zrozumieją ten błąd, a on będzie już daleko od ich łez i rozpaczy. Zielonooki zaś zamknął jeden z pokoi... Miejsce, w którym mieszkała i zmarła osoba, która na chwilę pozwoliła mu żyć względnie normalnie, osoba, która czekała na niego do późna, gdy wracał z krwią na ustach, ona zawsze potrafiła zmyć ją delikatnym pocałunkiem. Jej pokój pozostał niezmieniony, on jedynie, gdy wracał z polowań, przychodził, by zetrzeć w nim kurz, jakby chcąc przeprosić ją za późny powrót. Mijały dni, tygodnie, a oni żyli w harmonii, nie mogąc znaleźć powodu, by wyjść z tego miejsca na choć chwilę dłużej, niż tyle, by zdobyć to, co potrzebują. Słuch o nich dawno zaginął, ludzie szeptali, że są martwi... Czemu więc oni mieliby pozwolić im mówić kłamstwa? Niech kłamstwo stanie się prawdą.
                Nadeszła kolejna wiosna, pełna smutku i wspomnień, pozbawiona szczęścia i przyszłości. Ostatni akt ich układu, który już od tak dawna nie istniał, miał wyglądać odmiennie...
- Pozwól mi zasnąć, nigdy więcej nie widzieć ludzkiego smutku... – błękitnooki rzekł nagle, przeczesując coraz jaśniejsze włosy. – Nawet w lustrze nie umiem ujrzeć uśmiechu. Jestem bardziej żałosny niż ślepiec, on może nie widzieć smutku, ja skupiam się właśnie na nim. Teraz powoli będzie tylko gorzej... Pozwól mi nie widzieć jak się starzeję.
- Chcesz zostawić mnie samego?
- Nie zabraniam Ci iść za mną – delikatny uśmiech na nieco pomarszczonych ustach był pierwszym od wielu lat.
- Zakończmy to, co świat zaczął... – zielonooki mężczyzna wziął w dłonie szczątkę i zaczął rozczesywać włosy przyjaciela. Znów były tak długie jak wtedy, gdy się spotkali. – Może to ja jestem ślepcem, ale widzę Twe włosy wciąż w złocie, bez cienia srebra, a twarz wciąż wydaje się być wręcz dziecięca – błękitnooki spojrzał w lustro, gdzie ujrzał swe nieco pomarszczone oblicze i... wiecznie młode oblicze przyjaciela. Uśmiechnął się szczerze.
- Ach, a ja zaczynam widzieć! Zobacz, cały jesteś siwy, pomarszczony! – zaśmiał się cicho. Tak łatwo było zamienić odbicia w lustrze swymi słowami! – Jeszcze chwila i zaczniesz utykać!
- Oj, trzeba coś z tym zrobić, prawda? – odgarnął delikatnie włosy przyjaciela, dotykając jego szyi.
- Rób cokolwiek chcesz.
- Jesteś pewien?
- Bardziej już być nie mogę – wtedy zielonooki odsunął się nieco i wyciągnął ku niemu dłoń.
- Choć ze mną.
                Weszli do zamkniętego tak długo pokoju, a zielonooki kazał przyjacielowi usiąść na łóżku. Zatrzymał jego słowa, gdy próbował mówić, że nie powinno go być w tym właśnie pokoju. Powiedział jedynie, że to musi być właśnie ten pokój. Po chwili spytał się jeszcze raz o pewność decyzji, gdy znów otrzymał potwierdzenie, wbił się w szyję przyjaciela. Nie minęło wiele czasu, aż mężczyzna zaczął słabnąć i osuwać na posłanie. Jednak cały czas się uśmiechał, aż ten uśmiech zastygł na martwych ustach. Wtedy zielonooki zamknął znów ten pokój na klucz, tym razem od wewnątrz, a klucz ukrył pod ciałem przyjaciela, by nie sięgać po niego. Nie czuł w swym życiu głodu innego niż głód krwi, nie potrzebował niczego więcej niż krwi, by żyć. A jej tu nie było, już ani kropla krwi nie pozostała w tym miejscu. Po kilku dniach pokój wypełnił się zapachem rozkładu, jednak on wciąż nie otworzył drzwi. Jego ciało zaczynało się zmieniać, zupełnie jakby się starzał. To skutek braku świeżej krwi, wiedział jak i kiedy się to skończy. Walczył z pragnieniem wybiegnięcia z pokoju i wypicia choćby kropli. Nie chciał dłużej tak żyć. Nie miał po co żyć. Co jakiś czas spoglądał w lustro na toaletce, by ujrzeć iż coraz bardziej przypomina starca. Wariował przeż żar palący jego trzewia, lecz nie zmienił swej decyzji. W obłędzie kręcił się po pokoju, pragnąc krwi, mając przy sobie jedynie coraz bardziej zniszczone ciało przyjaciela. Aż poczuł się zbyt słaby i upadł tuż obok drzwi. Wiedział, że tak będzie wyglądał jego koniec. Ciało na łożu wydawało się być pięknym obrazem, gdy zamykał swe oczy po raz ostatni.
                Minął długi czas, nim ktokolwiek zainteresował się domem, w którym nigdy nie paliło się światło. Gdy w okół rozbrzmiewał huk wystrzałów Wielkiej Wojny, grupka młodych chłopców wbiegła do budynku, by skryć się przed szalejącym szałem śmierci. Wkrótce znaleźli się przed zamkniętymi drzwiami, wydawało się, iż widzieli światło pod progiem, a drzwi się otworzyły. Gdy weszli do środka, zamiast obrazu rozpaczy, ujrzeli piękny pokój i kobietę w bieli, która zamknęła za nimi drzwi. Czuli jedynie zapach kwiatów. Usłyszeli kroki, wiedzieli, że ktoś się zbliża, pociąga za klamkę, jednak nie może otworzyć drzwi. Dzięki temu przeżyli ten dzień. Przeżyli Wielką Wojnę. Lecz, gdy wiele lat później wrócili w to miejsce, drzwi pokoju były wyważone, wewnątrz znaleźli jedynie dwa szkielety i świeży kwiat na toaletce. Nie wiedząc do kogo one należą pochowali je w ogrodzie tuż obok krzyża, który się tam znajdował i chronił ciała damy w białej sukni. Nikt nie miał już poznać historii tego domu, który nigdy nie został zniszczony, ani trzech grobów, pełnych kwiatów nawet w zimie. Ci, którzy je stworzyli nie musieli już nigdy martwić się o swą przyszłość, nawet, gdy znów ujrzęli krwawy chaos, przetrwali go bez choćby zadrapania.

                Nawet, gdy wszystko wydaje się być skończone, przyniesie jedynie nowy początek, być może dla kogoś innego, być może inny, niż to, czego byśmy się spodziewali, jednak jeśli jesteśmy ku temu przeznaczeni, zmienimy cały świat dla choćby jednej osoby.

Historia poza tematem numer sto czterdzieści dziewięć: Życiodajna krew - Część dziewiąta.

Chwytając się pajęczej nici, musimy liczyć się z wpadnięciem w sieć.

Życiodajna krew
Część IX

                Czasem nie ma już nadziei na zmiany, a mimo to tak bardzo ich pragniemy. Jesteśmy w stanie poświęcić wszystko, co mamy, tylko po to, by choćby chwilę zasmakować w iluzji szczęścia. Każdy ma do tego prawo, nawet ci, których świat wykluczył ze swego kręgu. Tak więc i oni pragnęli zdobyć to, co uszczęśliwiało innych mając nadzieję, że im również da radość. Postanowili znaleźć miłość w tym świecie pełnym nienawiści.
                Oczy błękitne szukały kogoś, kto nigdy nie przejmie się tym, czy stracą swój blask. Upatrzyły więc damę, która mimo wieku młodego, męża jednego stracić już zdążyła. Jeśli starca widziała, jeśli zdolna była go kochać to nie będzie rozgniewana, gdy na głowie mężczyzny włos siwy ujrzy. Porzucając życie swe dawne, gdy ujrzał, że sensu ono już nie ma, gdy więcej widział łez niż uśmiechów, postanowił również iluzję porzucić. Układ zerwany został na mocy przysięgi złożonej na jego początku. Gdy znajdą lepsze rozwiązanie, odejdą. Tak też miało się teraz stać, gdy po latach kilku był w stanie poczuć, czym jest szczęście prawdziwe. Porzucił wszystko, co miał, podążając za swym nowym pragnieniem. Ujął dłoń piękną, nie wiedział jednak, że zdradziecką. Dama znana była, choć jemu wiadome to nie było, z małżeństw dla zysku. Dlatego też, pomimo wieku młodego, mężów już pochowała wielu, młodszą wciąż będąc niż ich dzieci, niektórych wnuki. On, nie zainteresowany nigdy ludźmi, nie dowiedział się o klątwie czarnej wdowy. Był przecież młody, nim ktoś taki by się nie zainteresował, czyż nie? Sejf miał pełen, linię życia długą... Chyba, że zdarzyłby się wypadek... Zrozumiał wszystko doskonale, gdy już pieniądze jego były damie obiecane, jeśli nie mógłby sam nimi rozporządzać. Za ich część zapewnił sobie stabilną przyszłość, która mogła dać szczęście tej, która będzie u jego boku. Myślał, że znalazł szczęście, do momentu, gdy ujrzał ją w ramionach innego. Czyżby jego własna przeszłość śmiała się mu w twarz? To zawsze on był tym, który zabiera innym kobiety. Czyżby teraz zrozumiał, co naprawdę robił? Minęło ledwie kilka lat od momentu, w którym dał się zwieść iluzji szczęścia i poprowadził damę przed ołtarz. Nie przejmował się miłością, ona po prostu najbardziej się mu opłacała, a mogła zmienić jego plugawe życie. Jednak teraz, gdy widział jak ona oddala się od niego, zrozumiał, jak bardzo to bolało. Czy on nie był taki sam jak ten młodzieniec, z którym ujrzał ją w ukrytym zakątku ogrodu? To on dawniej szeptał słowa miłości do obcych, zamężnych i nieszczęśliwych dam. A teraz sam starał się zająć swą przyszłością i nie miał czasu, by uszczęśliwić choćby jedną. Od początku wiedział, że damy są zdradzieckie, od początku wiedział, że szczęście jest tylko iluzją. Ale teraz widział to na własne oczy, czuł to własnym sercem. Skoro miał wybór jedynie patrzeć na zdradę, lub pomagać w niej obcym damom, chciał znaleźć trzecią drogę. Choć wiedział, że prowadzi jedynie w jedno miejsce. Zauważył, że ostatnio ma strasznego pecha, ciągle coś mu się dzieje... Zupełnie jakby ktoś chciał, by odszedł... Czemu ta dama kupiła tak piękną suknię w kolorze czerni?
                Szmaragdy zaś pragnęły znaleźć szczęście, które przetrwa jak najdłużej. Mężczyzna skierował swe kroki ku damie, która dziecięciem wręcz jeszcze była. Dzień jej to był pierwszy jako damy na wydaniu. On miał nazwisko i pieniądze, ona młodość, która przetrwa jeszcze wiele lat, życie, które nie skończy się nim minie noc. Posagu nie żądał od jej ojca, niczym desperat prosił o rękę kobiety obcej, gdy pozostał już sam, mogąc jedynie przedłużać swe życie. Udało mu się znaleźć pracę, zupełnie ludzką, która mogła być przykrywką dla późnych powrotów, gdy krew wołać będzie jego imię. Do domu wprowadził obcą mu damę w białej sukni, która ledwie wkroczyła w dorosłość. Długo jedynie cieszył się jej obecnością, nie tknął jej nawet, chciał by jak najdłużej pozostała niezmieniona. Zrozumiał, czym jest prawdziwe szczęście, gdy widział białe dłonie przeczesujące jasne włosy. Była tak młoda, może będzie przy nim dłużej niż krótka księżyca pełnia. Jakże się przeliczył, gdy odważył się marzyć. Młoda dama wciąż nieco roztrzepana była, pełna dziecięcej niewinności, biegała po ogrodzie, zbierała kwiaty... Wiele wiosen minęło w szczęściu, lecz nagle nadeszła ta, która pozbawiona była śmiechu. Dama wciąż młoda, wciąż niewinna i nietknięta, o skórze niczym śnieg jasnej, biegała po ogrodzie skąpanym w białym puchu. Zaprosiła go do zabawy, szczęśliwy razem z nią lepił bałwanki, gdy usłyszał jej kaszel. Spodziewał się, że to pewnie kolejne przeziębienie, które tak często się jej zdarzały, więc zignorował to nieco, jedynie dbał o nią jak zawsze. Jednak kaszel nie ustawał, był coraz bardziej przerażający. Medyk, oprócz ogromnego zdziwienia na jego widok, gdyż okazał się znać go z własnego dzieciństwa, musiał również smutek ukazać na swej twarzy, gdy stwierdził iż dama męczona jest przez zapalenie płuc. Leków, jakie nam są znane i jakie z łatwością pokonują takie błahe choroby, nie było wtedy jeszcze w ludzkich myślach. Kaszel pogłębiał się, aż ucichł. Blade ciało w sukni białej spoczęło pod ziemią, oddane jej przedwcześnie.

                Obaj przeżyli to, czego obawiali się najbardziej. Złapali pajęczą nić, wiedząc, że prowadzi do sieci i pozwolili pożreć się pająkowi. Nic więc im już nie zostało. Spotkali się znów przypadkiem, gdy wspomnienia przywiodły ich przed bramę kamienicy. Mieszkał tam już kto inny odkąd błękitnooki dom własny miał i żonę, nie przychodził tam już nikt regularnie, odkąd zielonooki miał własny skarb o białej skórze. Lecz teraz stracili wszystko. Spojrzeli sobie w oczy wiedząc, że powrót do przeszłości nic nie da, a przyszłości przed nimi już nie ma.

piątek, 26 lipca 2013

Historia poza tematem numer sto czterdzieści osiem: Życiodajna krew - Część ósma.

Nienormalność staje się normalnością, a dziwactwa rutyną.

Życiodajna krew
Część VIII

Jak często rozwiązanie mieliśmy na wyciągnięcie ręki, lecz byliśmy zbyt zajęci, by ją ku niemu wyciągnąć? Jak często mieliśmy dłonie pełne nieistotnych bogactw i nie złapaliśmy w nie naszych marzeń? Czasem jednak chwytamy się iluzji szczęścia niczym pajęczej nici, mając nadzieję, że uda nam się dzięki niej wyjść z dna studni rozpaczy, w której się właśnie znajdujemy. Każdy pragnie podążyć ku szczęściu, nie zdając sobie sprawy, że na końcu pajęczej nici jest sieć, w którą się zaplączemy, czekając na swój koniec.
Oni jednak nie przejmowali się swym losem. Znany był im od zawsze, krótkie tchnienie czy wieczność. Wiedzieli dobrze, co ich czeka, jak długo potrwa to, co tak dobrze znają. Chcieli jedynie, by dni wypełnione były czym innym niż jedynie rutyną. Jednak to właśnie odmienność stała się normalna, a wariactwo przeistoczyło się w codzienność. Nigdy nie odstępowali pewnego rytuału. Raz w tygodniu, w sobotni wieczór spotykali się w tym samym miejscu. Mieszkanie błękitnookiego było wtedy puste, wypełnione jedynie nim samym i jego myślami. Jego klientki musiały iść wcześnie spać, by na niedzielnej mszy wyglądać pięknie u boku swych mężów, tak więc nie mogły tej jednej nocy spędzać właśnie z nim. Choć inne dni często wypełnione były zapachami odmiennych damskich perfum, ten jeden zawsze był wolny od tej woni. Ten dzień przygotowany był na wypełnienie go wonią wina i krwi. Tak też działo się zawsze. Takie same krople wciąż spływały podobnymi sobie torami, rozsiewając zapach potępienia. Czy to był smak zatracenia? Sami wybrali dla siebie tę drogę i nie planowali z niej zejść.
Ich codzienność była przewidywalna i powtarzalna. Każdy dzień, tydzień, miesiąc wyglądał tak samo, być może zmieniając się jedynie odrobinę. Poznanych, mijanych twarzy było wiele, zapamiętana nie została żadna. Jedynie dźwięk ich wzajemnych kroków zapadł im w pamięć, potrafili rozpoznać go choćby pośród burzowej nocy. Tak też czy deszcz skraplał ulice, czy księżyc świecił w pełni, niezależnie od nęcącej woni kwiatów czy trudnego do przebrnięcia śniegu, zawsze o tej samej porze otwierały się drzwi mieszkania w kamienicy. Gdy mieszkaniec tego miejsca był w pełni sił noc wypełniały rozmowy i spełnienie ich niepisanego układu. Gdy jednak nieco niedomagał, gość jego opiekował się nim, dopóki nie poczuł się lepiej. Zupełnie jakby obdarowywał go nieśmiertelnością, odganiając choroby jak tylko mógł najlepiej. Czasem zazdrościł mu tych nocy, wypełnionych gorączką, gdy szeptał do niego, co chciałby zrobić, gdy tylko będzie do tego zdolny. On sam nigdy nie rozumiał wagi życia. Egzystował z dnia na dzień, bez planów, bo w końcu i tak zdąży zrobić cokolwiek by chciał, bez marzeń, bo nie były mu nigdy potrzebne. Za każdym razem, gdy tylko błękitnooki wyzdrowiał on sam zaczynał go pilnować, by zrobił to, czego jak w czasie gorączki twierdził, zrobić by nie zdążył a pragnął. Później znów wszystko wracało do normy i jedynie w dzień ten wyznaczony znów widzieli swe twarze, czuli swój zapach.
Nic nie zmieniało się czas bardzo długi. Postanowienia swe dawne wypełniali dzień po dniu, wszystko było sobie podobne. Jednak było pewne, że nic nie może trwać wiecznie. Ludzkie pragnienia i zmęczenie duszy musiały zawsze wyjść na jaw w odmętach umysłu. Czasem nieco tęsknili za normalnością, gdy idąc ulicą widzieli szczęśliwe rodziny. Choć żyjąc tak, jak teraz, czy też wręcz nieżywym wciąż w potępieniu będąc, nie mogli nawet marzyć o szczęściu i roześmianej dziecięcej twarzyczce, to często w dni te samotne, siadali przy oknach swych domów i spoglądali w gwiazdy, marząc, by oddać nieśmiertelność, by oddać bogactwo, za choćby jeden dzień wypełniony śmiechem młodej kobiety i tupotem małych stópek. Czy normalność nie była im dana? Jeśli znaleźliby kogoś, kto ich zrozumie, jeśli porzuciliby to, co robią teraz, może spełniliby te marzenie, nawet, jeśli poświęcając tak wiele. Dni więc mijały na odrzucaniu marzeń i wmawianiu sobie, że to, co mają jest tym, co daje im szczęście. Okłamywali siebie, mówiąc wciąż, że mają wszystko, czego pragną, a to, o czym marzą jest tylko mrzonką, iluzją chwilową. Jak długo jednak potrwa nim kłamstwo stanie się prawdą i wyprze ją z umysłu wypełnionego samotnością?

Dni wypełniały tysiące małych obowiązków, noce zaś przynosiły samotność i smutną konieczność dbania o swą pustą egzystencję. Jednak po co miała ona trwać, gdy nie miała sensu? Należało więc znaleźć jej sens, znaleźć to, co mogłoby być marzeniem. Tak więc obaj ustalili jedną wspólną zasadę, zerwą swój układ, jeśli znajdą coś, co da im więcej niż on. Nie tylko iluzję, ale prawdę. Musieli znaleźć to, co ludzie nazywają szczęściem, być może miłością. Jednak jak długo zajmie im zrozumienie, że mają to na wyciągnięcie ręki? Jak długo przetrwa ten układ, nim otworzą swe oczy?

czwartek, 25 lipca 2013

Historia poza tematem numer sto czterdzieści siedem: Życiodajna krew - Część siódma.

Zazdrościmy zawsze tego, czego nie mamy nie wiedząc, że mamy to, czego zazdroszczą nam inni.

Życiodajna krew
Część VII

                Teraz wiedzieli już dobrze, czego mogą się spodziewać po wspólnie spędzonym czasie. Nie musieli przed sobą ukrywać swych myśli czy zamiarów. Oni nawzajem byli swym celem. Więc znów, tak jak wtedy, usiedli spokojnie na przeciwległych sobie fotelach. W ich dłoniach znalazły się kieliszki z winem. Błękitnooki miał bardzo wiele butelek tego trunku. Dostawał je w podarunkach od dam, czy też sam kupował swoje ulubione za zdobyte tak łatwo pieniądze. Właśnie teraz pili jedno ze starszych i bardziej cenionych przez niego win, które od razu przypadło do gustu jego towarzyszowi. Choć ten na pewno wolał wypić co innego o równie szkarłatnym kolorze. Spoglądał niepewnie na szyję, skrytą pod opadającymi na ramiona falistymi włosami. Obserwowany mężczyzna dobrze wiedział, o czym on myśli. Postanowił więc nieco go poddenerwować, odsunąć w czasie spełnienie jego i być może swoich pragnień. Jak gdyby nigdy nic, spojrzał mu w oczy podpierając brodę na swej dłoni i rozpoczął konwersację.
- Jak to jest... Żyć i nie martwić się o śmierć? – błękitnooki nie bał się pytać o cokolwiek. – Chciałbym być wiecznie młodym, nie bać się o przyszłość... Po prostu robić to, co bym chciał, a gdy mnie to znudzi po prostu poczekać na słońcu i wszystko zakończyć... Czemu Ty jesteś nieszczęśliwy, skoro masz wszystko, o czym można marzyć?
- Bo nie mam tego, co dla innych powinno być normalne – zielonooki wydawał się być obojętny na wytykanie mu jego odmienności. – Jak mam cieszyć się z życia, gdy nie mogę go docenić? Ty możesz zachorować, a później pomyśleć „Mam nadzieję, że nie umrę, mam jeszcze tyle rzeczy do zrobienia” po czym zastanowić się, co naprawdę jest Twoim celem, czego nie zdążyłbyś zrobić, gdybyś zamknął oczy po raz ostatni w tej właśnie chwili. A ja mam zawsze otwarte oczy. Widzę czasy, które się zmieniają. Idąc kolejny raz tą samą drogą nie mogę zobaczyć tego, co tak dobrze pamiętam. Ty przez całe życie będziesz znajdował rzeczy, które przypomną Ci dawne dni radości, młodości. A ja zobaczę gruzy tego, co kiedyś odważyłem się kochać. To wszystko zniknie, ludzie umrą, a ja zostanę. Ty też odejdziesz, już niedługo. Choćbyś żył sto lat, ja i tak zobaczę Twoją śmierć. A Ty nie zobaczysz choćby jednego siwego włosa na mojej głowie. Nie dowiesz się nigdy prawdy o tym, co przeżyłem, nikt nie będzie w stanie zrozumieć jak wiele razy musiałem się zmienić, by dostosować się do otaczającego mnie świata, jak wiele przyzwyczajeń porzucić, by nauczyć się nowych. Dalej chciałbyś żyć wiecznie? I patrzeć jak wszyscy odchodzą, dopóki nie nauczysz się do nikogo nie przywiązywać?
- Każdy tak ma – powiedział nagle drugi mężczyzna. – Każdy, choćby żył jeden dzień to zobaczy jak akuszerka opuszcza dom i nie ujrzy jej drugi raz. Dziecko nazwie dozgonną przyjaźnią zabawę co dzień z tymi samymi kolegami, których za dziesięć lat nawet nie będzie pamiętało. Syn położy kwiaty na grobie matki, żona pochowa męża, który nie wrócił z wojny. Codziennie ludzie widzą jak inni odchodzą. Każdy przeżywa to, co Ty, jednak ma o wiele mniej czasu, by znaleźć szczęście. Więc czemu Ty go nawet nie szukasz? Czemu jedynie uznajesz, że jesteś ofiarą, bo nie możesz umrzeć? Jak wielu ludzi nie może żyć? Matki rodzą martwe dzieci, a Ty rozpaczasz, bo się nie zmieniasz? Powinieneś znaleźć zalety tego, co dostałeś od życia.
- A jakie to są według Ciebie zalety? Zawsze chcemy mieć to, czego nie mamy... Ja chcę chorób, by docenić życie, wy chcecie wiecznego życia by znaleźć szczęście. Czemu nie umiesz dostrzec tego co masz, a co byś stracić, gdybyś stał się taki jak ja? Dobrze, może teraz też zobaczysz czyjąś śmierć, ale nie musisz zakładać jej z góry. Możesz zaprzyjaźnić się z kimś na całe życie, może nawet Ty umrzesz pierwszy i do końca będziesz widział tą osobę żywą. Może jednak to ona odejdzie pierwsza, ale przyjaciela stracisz ten jeden raz. Możesz mieć nadzieję, że nie rozejdziecie się póki tylko żyjesz, że nie opuścisz tej osoby do końca i ona nie odejdzie zbyt wcześnie. Choćby się to stało, nigdy nie musisz się tego spodziewać. A ja, patrząc w oczy każdej napotkanej osoby, choćby było to niemowlę w wózku, wiem, że odejdzie wcześniej niż ja. Mogę spojrzeć na małą dziewczynkę, wiedząc, że zdążę dowiedzieć się o jej ślubie. Od razu, poznając ledwie czyjeś imię, wiem, że odejdzie wcześniej niż ja, że jeśli się zaprzyjaźnimy, na pewno będę musiał iść na jego pogrzeb. Widziałem już jak z małego krzyża pod drzewem rośnie ogromna nekropolia. Znałem wielu ludzi, których przykryły kamienie, a ja wciąż wyglądałem na młodszego niż ich dzieci. Gdy szedłem na pogrzeb, ludzie szeptali „A skąd on mógł go znać? Przecież to był stateczny starszy człowiek, na pewno nie zadawał się z takimi młodymi, szalonymi ludźmi”, żaden z nich nawet nie mógł przypuścić, że byłem przyjacielem jego rodziny i sam pomagałem mu stawiać pierwsze kroki. Ale wszyscy będą mnie uważać za szalonego dzieciaka... Nie ma żadnych ludzi w moim wieku. Młodzi, którzy myślą, że jestem jak oni, odsuwają się ode mnie twierdząc, że mówię jak starzec, starsi zaś nie chcą ze mną rozmawiać myśląc, że będę nieodpowiedzialny. Mógłbym jedynie czekać, aż dorosną dzieci. Zajmować się dzieckiem, które od razu zrozumie, że jestem starszy i mówię inaczej, które wyrośnie na starca wiedzącego, że przeżyłem już wiele.
- Więc zrób to. Co Ci szkodzi? Znajdź młodą żonę, znam wiele, które chętnie by za Tobą poszło. Jeśli będzie odpowiednio młoda, w dodatku pozna prawdę, zrozumie doskonale, że nie będziesz szalonym romantykiem. I takiego poważnego powinna szukać. Znajdziemy Ci jakąś młódkę, która zbyt długo kręci się w okół jakichś wdowców, to będzie wiadomo, że woli poważnego, a nie dzieciaka.
- Albo liczy na spadek... – zielonooki odstawił pusty kieliszek na stół. – I się poważnie przeliczy.
- Oj tam, niektóre moje, że tak ujmę, klientki mają młode córki, które marzą o zamążpójściu. Popytam czy która by jedną dla Ciebie dała. Mi już na siłę wcisnąć próbowały swoje córki, nawet jeszcze ledwie dzieci, byleby tylko mieć mnie w rodzinie...
- To może zrobimy tak... Może pomyślę o opcji ze ślubem. Wtedy też miałbym spokój ze znajdowaniem później ludzi do rozmowy, własne wnuki i prawnuki byłyby idealne czyż nie? O ile w tym stanie coś się z tego wykluje... Ale dopiero, jeśli Ty weźmiesz ślub.
- Co? Że niby z kim?
- Z jakąś starszą, stateczną panią, której nie będzie przeszkadzało to, że się starzejesz, bo w końcu już to raz widziała. Starsza, samotna wdowa, dobrze to brzmi, czyż nie? Nawet nie zdąży zauważyć żadnego siwego włosa na Twojej głowie, a później zostanie Ci ogromny spadek... Weźmiesz następną, która i tak już widziała starzejącego się mężczyznę... Znowu spadek. I tak dalej...
- Czemu miałbym to niby zrobić?
- To Twoja logika. Skoro ja boję się, że starsza osoba weźmie mnie za zbyt młodego, a młodej nie spodoba się starczy styl mówienia to mam wziąć młódkę, która będzie się spodziewać, że będę zachowywać się jak starszy od niej. Tak więc idąc tym tropem, skoro się boisz, że starzenie nie pozwoli Ci do końca życia czerpać zysków z kobiet to bierz umierające wdowy, zyskuj spadki i idź do następnej. Taka męska wersja czarnej wdowy.
- Odbijasz moją własną radę, pokazując jaka jest naprawdę chora, sprytne... Ale wiesz, może kiedyś tak zrobię. Ale to dopiero jak już będę za stary na to co robię. Będę bogaty, wezmę młodziutką żonę, która będzie łasa na moje pieniądze i zobaczymy co dalej. To wtedy Ty możesz wziąć starszą, która będzie szukała młodego ogiera, a Ty jej nigdy nie zawiedziesz.
- Wracamy do punktu wyjścia, ale pogmatwaliśmy wszystko jeszcze bardziej... – zielonooki zaśmiał się szczerze. – Teraz nie tylko wykluczyliśmy wszystkie opcje, ale jeszcze jesteśmy za wszystkimi opcjami. Cóż, co ma być to będzie. Na razie Ciebie podręczę.
- To też jest całkiem miła myśl – błękitnooki podszedł do swego gościa. – Miałbym kogoś wiecznie młodego, który jest łasy na to, co posiadam – przejechał palcem po szyi. – A Ty miałbyś najpierw kogoś, kto jest młodszy i zrozumie Twój starczy umysł, a potem kogoś, kto będzie stary i łasy na młodsze ciało – zaśmiał się cicho i pocałował jego usta.
- Twierdzisz, że Ty miałbyś być dla mnie idealny? Jakie to narcystyczne. – starszy złapał go delikatnie za szyję, jakby udjąc, że chce go udusić.
- A może Ty myślisz, że spośród wielu bogatych i pięknych kobiet, które o mnie zabiegają, wybrałbym kogoś takiego jak Ty? Kto tu jest narcyzem? – błękitnooki wbił delikatnie paznokcie w dłoń drugiego mężczyzny.
- Jesteś egoistą, który nie chce nosić po nikim żałoby, prawda?
- To raczej Ty jesteś egoistą, który nie chce płacić za czyiś pogrzeb, czyż nie? – rozumieli siebie idealnie, pokazując sobie prawdę w tysiącach przytyków.

[ Poprawione przez Milkę ]

środa, 24 lipca 2013

Historia poza tematem numer sto czterdzieści sześć: Życiodajna krew - Część szósta.

Trzy dni zaczynałam, dopiero dziś skończyłam to pisać... Trochę lanie wody... Znaczy analiza świata otaczającego bohaterów, jego plugawości i potępienia ich samych... Czyli się znaczy lanie wody na potęgę... Ale rozdział jest! *dajcie herbaty, zabierzcie klawiaturę*

Życiodajna krew
Część VI

                Otworzenie drzwi było nieco podobne otworzeniu serca. Pozwalało drugiej osobie wejść, pokazywało zaufanie. W obu przypadkach wystawiamy się na niebezpieczeństwo. Ktoś, wchodząc do naszego domu, może zyskać możliwość kradzieży, zniszczenia. Ten sam człowiek, wchodząc do naszego serca, zyskuje możliwość zmienienia, złamania go. Więc oni teraz nawzajem stali się swoimi ofiarami i złodziejami. Wykradali wzajemną samotność i wyrzucali ją przez okno, by rozbiła się z hukiem o mokry bruk. Jednocześnie pozwalali na to, by zostali przejrzani na wylot i pozbawieni sekretów. Tajemnice nie były potrzebne między tymi, którzy i tak byli straceni dla świata. Teraz to oni musieli zrobić dla siebie własny świat,świat zatraconych i potępionych. Obaj w pewien sposób byli przeklęci, gdyby społeczeństwo poznało prawdę o nich, nigdy nie otrzymaliby akceptacji. Byli wsparciem dla siebie nawzajem, wspólnie krocząc drogą ku ciemności. Czy było w tym coś złego? Czy nie mieli prawa do życia, szczęścia i wolności? Ukrywali się w obłudzie za fałszywymi uśmiechami. Jednak, choć znali się krótko, byli jedyni osobami, które mogły poznać ich wzajemną prawdę. Tylko przed sobą nawzajem nie musieli ukrywać swych myśli i uczuć, tylko oni nie gardzili sobą wzajemnie.
Czemu inni tego nie potrafili? Czemu społeczeństwo uznawało, że jeśli ktoś wyłamuje się poza normy i schematy to nie ma uczuć, ani prawa do radości? Ile razy słyszy się, że ktoś „zasłużył” na tragedię, która go spotkała tylko dlatego, że nie był taki jak wszyscy i „dobrze mu tak”, bo sam „się prosił” o taki los nie podążając za szarą masą społeczeństwa. Chcąc być szczęśliwy i sięgnąć nieba, spłoniesz. Niekoniecznie dlatego, że w swej pysze poleciałeś zbyt wysoko. To ludzie na ziemi będą rzucać pochodniami w Twe skrzydła, bo nie mając własnych, będą Ci ich zazdrościli. Ludzie sami zakładają sobie kajdany zasad i norm. Nie potrafią prawdziwie żyć według nich, nie mają ich w sercu, lecz jedynie wmawiają sobie, że tak powinno być. Kajdany malują na złoto, choć wciąż są one ze stali. Jednak wtedy nadają im iluzję wspaniałości. Ludzie chwalą się swoimi kajdanami, sakralizują je. Potępiają każdego, kto ich nie ma. Niezależnie od tego, czy zasady ma w sercu i ich przestrzeganie jest dla niego wolnością, czy też uważa je za bezsensowne i ich unika. Nieważne co robisz, jeśli nie cierpisz, a tym bardziej, jeśli ośmielisz się być szczęśliwym, jesteś zły i potępiony. Społeczeństwo nakazuje płakać, zakazuje uśmiechu. Mówi przy tym, że to cierpienie ma dać szczęście, a radości należy się wstydzić.
Tylko oni akceptowali swój dziwny wymiar wolności i zniewolenia. Rozumieli, że szczęście nie wynika z sakralizacji cierpienia, ale z ludzkiego uśmiechu. Wiedzieli też, że tego prawdziwego nie zaznają nigdy. Widzieli dokładnie ile jest w okół nich obłudy i zniszczenia. Nie mogli też uciec od nienawiści tych, którzy poznaliby prawdę. Im ta prawda nie przeszkadzała. Nie obchodziło ich czym kto inny się zajmuje, dopóki był naprawdę dobry. Jednak ludzie woleli ujrzeć kogoś, kto w łachmanach krzyczy, że pozbył się majątku, by służyć wyższym celom, ale nie szukać prawdy o nim, ie dowiedzieć się, że majątek przepił, niż ujrzeć bogacza z tysiącem służby, który żyje w luksusie, ale nigdy nie zrozumieć, że dba dobrze o tych, którzy mu służą i pieniądze wydaje na nich, nie na siebie. Ludzie wolą oglądać cierpienie i słyszeć o poświęceniu, niż widzieć szczęście i słyszeć o sprawiedliwej pomocy. Oni, którzy łamiąc zasady znajdowali swoje szczęście i dawali innym choćby chwilową jego iluzję, byli potępieni. Lecz ci, którzy cierpieli fałszywie, ranili innych, byli dla społeczeństwa o wiele lepsi. Czemu tak było? Czemu ludzie zgadzali się na to, rozdzielając też ludzi na tych, którzy służą i na tych, którym się służy? Ludzie nazywali cierpienie wspaniałym, zakazywali szczęścia, a jednocześnie cierpiących nazywali odpowiedzialnymi za to, co ich spotkało, mówiąc że to na pewno kara za wyrządzone innym zło.
Oni w to nie wierzyli, oni pragnęli szczęścia. Nie chcieli cierpieć, by kiedyś los się odwrócił i obdarował ich szczęściem, nie chcieli zamykać się w szczelnych schematach, by być tacy jak inni. Nieco kombinowali, łamali zasady, ale jedynie pragnęli być szczęśliwi, robili jedynie to, co musieli, by móc żyć tak, jak chcą. Obaj żyli poza szarą masą społeczeństwa. Byli dwiema czarnymi owcami pośród szarych baranów. Mogli więc polegać jedynie na sobie nawzajem, gdy reszta społeczeństwa nie chciała ich zaakceptować. Mając wybór między diametralną zmianą samych siebie i całego swego życia, a istnieniem poza społeczeństwem wybrali samotność. Lecz nie chcieli się na nią skazać.
            Wspólnie mogli osiągnąć wszystko. Być wolnymi poza kajdanami bezsensownych zasad, pokonać samotność patrząc wzajemnie w swoje oczy. Muzyką ich wolności były kroki rozlegające się w tym ciemnym mieszkaniu. Ich kroki, wspólne, kierowane wedle ich woli, ku jednemu celowi, który znali bez mówienia sobie o tym. Czy to było ważne, że się nie znali? To społeczeństwo nakazuje przestrzeganie schematów, oni stworzyli własny. Mają czas, by się poznać, nie mają czasu, by pozwolić istnieć samotności. Nie znając siebie, znali swe myśli, rozumiejąc świat, nie rozumieli społeczeństwa. To właśnie dawało im szczęście, wspólna wolność, którą świat nazywał potępieniem. Potrafili uszczęśliwić kogoś, nie poświęcając własnej radości, potrafili wykorzystać dobrze to, co było złe. A społeczeństwo było szare, patrzyło jedynie w czerni i bieli. Oni znali kolory. Więc społeczeństwo nie chciało znać ich. Pozostali sami, wolni pośród niewoli, potępieni w nowym obrazie szczęścia.

wtorek, 23 lipca 2013

Historia poza tematem numer sto czterdzieści pięć: Życiodajna krew - Część piąta.

Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki... Lecz można znów wejść w rzeczne koryto, choć płynęła w nim będzie za każdym razem nowa woda.

Życiodajna krew
Część V

                Tak samo jak tamtego dnia, kroki rozbrzmiewały na mokrym chodniku, a głód palił żywym ogniem. Czy wracał do punktu wyjścia? Raczej przechodził przez kolejne drzwi. Z ludźmi jest taka zabawna sprawa, im częściej coś powtarzasz, tym bardziej niepowtarzalne się staje. Jedno spotkanie jest niczym, jedynie chwilą, epizodem. Jednak tysiące spotkań sprawia, że każde następne wywołuje silniejsze emocje. Więc teraz on, wracając znów w to samo miejsce, tak naprawdę robił krok naprzód. Szedł powoli, spokojnie, jakby nie miał żadnego celu, a jeśli już to jakiś mało znaczący i niepotrzebny. Może sam przed sobą zaprzeczał, jak bardo chciał się znaleźć w tym miejscu i jak mocno palił go głód. Nie tylko głód krwi... Ale też tęsknota... Trzewia paliły żywym ogniem, a serce zaciskało się do granic możliwości, jakby miało zamknąć się w samym sobie i zniknąć bezpowrotnie, zamieniając się w mały kamyk. Nieświadomie przyspieszał kroku, jakby nie mogąc się powstrzymać, zupełnie jak wycieńczony tułacz na pustyni, który widząc studnię, mimo tego, że pełzł wyczerpany, nagle zaczyna biegnąć, nie zważając na to, że może to być fatamorgana. A czy jego przeznaczenie było złudzeniem? Być może tak. Mógł dostać się na miejsce i ujrzeć zasłonięte okno, lub jego obejmującego obcą osobę. Jednak to się już nie liczyło. Teraz czuł, że musi się tam jak najszybciej dostać, że tam czeka na niego coś, czego pragnął, niezależnie od tego, czym to będzie. Jego kroki odbijały się echem po pustych ulicach, a bicie serca rozsadzało klatkę piersiową. Im bliżej był celu, tym szybciej do niego zmierzał. Chciał już ujrzeć to, co dawało mu złudzenie szczęścia. Parę oczu w kolorze oceanu.
                Ta noc nie różniła się niczym dla tego, który pragnął miłości, lecz nie znał tej prawdziwej. Znów, jak wtedy, gdy poczuł smak wolności, deszcz padał na ulicę i pukał w szyby jego okien. Deszcz wydawał się zmywać wspomnienia rozniesione przez wiatr dnia. Odpływały niczym zaległy kurz, znikały, rozpływały się. Czuł się nieco lepiej, gdy mógł pomyśleć o wszystkim, co się wydarzyło i co mogło się wydarzyć. Jednak powodowało to też pogłębienie jego bezsilności. Myślał o tym, co i jak mógłby zmienić i zaczynał rozumieć, że choć łatwo przyszło wymyślić te rozwiązania, to nigdy nie będzie mógł ich wprowadzić w życie bez straty czegoś, czego oddać nie chciał. Spoglądał przez okno, ku ciemności, samotności. Patrzył na ludzi szybko przemierzających ulicę i na pustą uliczkę tuż pod oknem jego sypialni. Miał nadzieję znów ujrzeć ten sam widok, co tamtej nocy. Zagubione kocię, które miało pazurki ostrzejsze niż niejeden tygrys. Chciał znów poczuć to, czego nikomu nie jest dane doświadczyć, a tym bardziej nikt nie może drugi raz tego przeżyć... Właśnie... Czy on był jedynym, któremu ten mężczyzna okazał łaskę? Co by było, gdyby wtedy nie zachował się tak, jak to zrobił? Czy już by nie żył? Lub może stałoby się coś o wiele gorszego? A tak to on tryumfował. Mimo to, czuł się niczym mucha w pajęczej sieci. Przywiązał się do niego. Zbytnio się przywiązał jak na jedno, przypadkowe spotkanie. Nerwowo spoglądał przez okno, jakby oczekując, że zaraz go ujrzy, jakby byli umówieni na spotkanie dzisiejszej nocy, a mężczyzna się spóźniał. Gdy już zdążyć wyśmiać własne myśli i chciał po prostu udać się na spoczynek, ujrzał za oknem znajomą postać, a jego serce przyspieszyło bieg. Czy to był sen? A może jawa? Jeśli to jedynie marzenie, to chciał nigdy się nie budzić, jedynie przyglądać się temu pięknemu widokowi. Chciał szczęścia... Lecz czy leżało ono w śmierci?
                Dwie pary tak różnych od siebie oczu, niebo i trawa, patrzyły na siebie z daleka. Niebo patrzyło z góry, z okna kamienicy, trawa zaś z dołu, z przemoczonego chodnika. Jak bardzo różni od siebie byli, a jak podobni? Czy swymi oczami widzieli inne światy? Możliwe. Jeden widział świat pełen kłamstw i obłudnej miłości, drugi pełen nienawiści i samotności. Lecz to naprawdę zawsze był jeden, ten sam świat, choć perspektywy tak różne. Więc czy razem nie byli w stanie dopełnić jego obrazu, wymieniając się opowieściami o nim? Czy razem nie byli w stanie go zmienić, znając wszystkie jego wady i mogąc je zmienić? Zmienili siebie nawzajem, może jedynie odrobinę, w ciągu jednego spotkania, jednak machina zmian ruszyła. Zmienili swoje spojrzenie na świat, swoje otoczenie. Jak wiele jeszcze uda się im zmienić? Jak na razie pragnęli ujrzeć razem jak noc zamienia się w dzień.

                Kroki rozeszły się we wnętrzu uśpionej kamienicy, drzwi zaskrzypiały. Nie trzeba było słów, jedynie uśmiech. Błękitnooki zszedł na dół, zaś jego towarzysz już stał pod drzwiami, czekając aż ten je otworzy. Zupełnie, jakby było to coś codziennego, rutynowego na co czekali i byli pewni, że to się stanie. Czy to też było w ich niepisanym układzie? Weszli razem na górę, cicho, na palcach, by nie obudzić innych mieszkańców budynku. Jednak wewnątrz mieszkania nie miała nigdy panować cisza.

wtorek, 16 lipca 2013

Historia poza tematem numer sto czterdzieści cztery: Życiodajna krew - Część czwarta.

Nawet, jeśli nie można zmienić całego świata, można sprawić, by zmienił się choćby dla jednej osoby, można zmienić samego siebie.

Życiodajna krew
Część IV

                Jedna noc jest niczym jedno westchnienie. Nawet, jeśli z umarłego resztka powietrza ujdzie i usłyszysz jak wzdycha, nie znaczy to, że ożył. Tak było też z nimi. Pozostali martwi w swej samotności. Rozdzielili się gdy nadszedł zmrok. Powrócili do tego, co robili dawniej. Długie noce i puste dni. Mimo iż ich życie układało się w tak podobny sposób, nie potrafili zrozumieć, czego naprawdę potrzebują. Obaj szukali następnych ofiar, różnił ich tylko otrzymany zysk, pieniądze czy też krew. Lecz byli sobie tak podobni, niczym dwie krople wody. Czemuż więc nie byli w stanie tego zrozumieć? Chwila, która ich ze sobą złączyła nie znaczyła dla nich nic. To były jedynie obopólne korzyści, nic więcej. Przecież nikt nie żeni się z bankiem, by wziąć pożyczkę, czyż nie? Tak też oni myśleli. Jednak zawsze musi nadejść dzień, w którym należy ją spłacić. Rozmyślali nad tym, do czego się posunęli. Szarżowali życiem, honorem, jedynie dla chwilowej korzyści. To było ich zobowiązanie wobec otaczającego ich świata. W pewnym sensie zawiedli nawet samych siebie. Zrozumieli, że są jak ci, którymi wcześniej pogardzali.
                Zielonooki mijał ulicznice, zarabiające na życie w jakże hańbiący sposób. Jednak teraz potrafił je zrozumieć. Czy też nie zrobił czegoś wręcz identycznego? Może okoliczności się różniły, lecz to właśnie stawiało jego o wiele niżej. On miał wybór, mógł odmówić, spokojnie znaleźć inny sposób, który nie zawodził nigdy i który wręcz nie niósł za sobą ryzyka. A one nie miały wyboru, choćby nawet próbowały, wszystkie drzwi były przed nimi zamknięte, kradzież zbyt ryzykowna. Ich śmierć pozostałaby niezauważona. Więc czy on robiąc to samo, czym gardził, lecz mając o wiele lepszą sytuację, raczej więc się poddając niż poświęcając, nie był od nich gorszy? Jego noc otoczona była ciepłem, delikatnym materiałem pościeli i sprawiedliwym zyskiem, zakończyła się zaś spokojnym snem wśród akceptacji swego czynu. Ich noce były mokre i brudne, zapłaty nieadekwatne, a ludzi wielu, ani chwili spokoju. One poświęcały się, by przeżyć kolejny dzień, on zaś poszedł na łatwiznę, mimo iż wiedział jak tego uniknąć. Czuł się wręcz winny, patrząc w oczy kobiet, które zaczynały eksponować swe już nieco nadwątlone głodem wdzięki, gdy tylko obok nich przechodził, zupełnie jakby to on sam wyrzucił je na ulicę. Nie mógł na nie patrzeć, ani też odwrócić wzroku. Musiał coś w tym zmienić. Miał pieniądze i wpływy, zdobyte dawniej wraz z fałszywym nazwiskiem. Postanowił więc je wykorzystać. Gdy szedł wśród nocy wybierał jedną z kobiet i pytał ile zwykle jest w stanie zarobić właśnie w taką noc, po otrzymaniu odpowiedzi dawał jej kwotę dwa razy większą i koszyk jedzenia, nakazując jej wrócić do miejsca, w którym mogłaby przespać noc. Szedł za nimi, obserwując je. Następnego zaś ranka, mimo tego iż było to nieco niebezpieczne, pukał do ich drzwi, by następnie dać im choć nieco lepsze ubrania i iść z nimi, szukać dla nich godziwej pracy. Polecone przez niego mogły o wiele łatwiej znaleźć zatrudnienie, niż jako obdarte ladacznice. Wiedział, że nie zmieni tym świata, lecz świat zmieni się dla tych kobiet. Nie mogło to jednak trwać zbyt długo. Wybierał jedynie te kobiety, które wydawały się najbardziej nienawidzić swego losu i mieć największe szanse na zmianę trybu życia. Omijał te, z których rozmów wynikało, że same wybrały ten zawód, jak i te, które nie nadawały się już do niczego innego. Nie chciał walczyć z wiatrakami, czy pomagać na siłę. Jednak był szczęśliwy, widząc jak za kolejną z nich zamykały się drzwi posiadłości, jak widział je następnego dnia w stroju pokojówek, gdy sam prowadził kolejną w inne miejsce. Jednak nic nie może trwać wiecznie. Przez te dzienne wyprawy moc wypitej krwi kończyła się o wiele szybciej i nim minęły dwa tygodnie, nim uratował ze szponów nocy choćby tuzin kobiet, znów czuł, że sam potrzebuje pomocy. Czuł głód, który palił go od środka żywym ogniem i trawił jego trzewia. Miał wybór, zabić kolejnego pijaka wypijając do cna jego krew, lub też znów zapykać do znanych mu drzwi. Pierwsza opcja była znana i sprawdzona, jednak nawet wypicie krwi do ostatniej kropli, gdy była ona tak zniszczona, działało krótszy czas niż ta odrobina uzyskana tamtej nocy. Nie wiedział jednak, czy uda się osiągnąć to samo po raz drugi. Nie miał jednak nic do stracenia. Mógł zyskać jednak o wiele więcej.
                Błękitne oczy również patrzyły teraz na świat w sposób odmienny od dawnego. Czy nie był on taki sam jak damy pragnące jego objęć? Przecież sam zapłacił, choć nie pieniędzmi, za noc pozbawioną samotności. Czy i on był tak zdesperowany? Jednak potrzebował czegoś innego niż niezbyt rozumne i zawstydzone damy, a te mądrzejsze wierne były swym mężom i pochodzeniu, więc nie miał żadnej możliwości w swej, można to nazwać, pracy, spotkać kogoś jemu odpowiedniego. Zrozumiał jednak jedną rzecz. Niektóre z tych kobiet naprawdę potrzebowały miłości. Znał takie, które płaciły mu jedynie za to, że mogły z nim porozmawiać, a on ani razu nie położył dłoni na ich ciele. Nieco nawet je podziwiał. Pozostawały wierne swym mężom, którzy nie dawali im miłości, u niego szukały jedynie słów pocieszenia, które inaczej brzmią z ust mężczyzny, niż z ust przerażonych służek. Znał jednak też takie, które robiły z niego swoją zabawkę i unikały mężów, którzy byli w ich mniemaniu za starzy. Takimi kobietami pogardzał, brzydził się ich. Postanowił zmienić nieco to, co robił. Zrozumiał teraz jak wiele powodów mogą mieć osoby, które przestępują próg jego domu już po tym, jak zniknie z niego światło słońca. Choć nie mógł zmienić świata, postanowił nieco zmienić swe otoczenie. Chciał lepiej skupić się na osobach, które naprawdę go potrzebowały, a odrzucić te, które były jedynie pustymi śmieciami. Tak więc, gdy znów wyszedł na spotkanie jednej z tych dam, które potrzebowały jedynie słów miłości, które naprawdę cierpiały w samotności, mówił im prawdę, nie tylko puste komplementy. Powiedział każdej z tych dam, jak bardzo podziwia ich oddanie, nie potępia również tego, że pojawiają się przy nim. Niektóre z nich nawet nieco się wzruszyły, nawykłe do pustych komplementów, słysząc te, może nieco zaskakujące, lecz prawdziwe. Za żadne z tych spotkań nie wziął pieniędzy, powiedział, że ceny następnych będą jedynie w gestii  tych dam. On tak zarabiał na życie, a one potrzebowały czegoś cenniejszego niż pusta egzystencja. Zaś gdy w domu jego pojawiły się damy puste, które były niewierne i obłudne, nie pozwolił im nawet zbliżyć się ku sobie i im również prawdę powiedział. O ich niewierności i plugawości gorszej niż u ladacznic. Zastrzegł również, że jeśli znów chcą pojawić się w jego domu, to zostawią w nim pieniędzy trzykrotnie więcej niż zostawiały dawniej. Niektóre wyzywały go od najgorszych, niektóre wyraźnie błąd swój zrozumiały. Później zaś pojawiły się jedynie te, które naprawdę tego chciały, zarówno z tych dobrych, jak i nieco plugawych. Obie te grupy jednak czy z własnej czy z przymuszonej woli, płaciły mu więcej wiele niż dawniej. Dam dawniej już było niewiele, nikt nie ryzykował przecież tyle, a teraz zostało ich kilka jedynie. Pieniędzy może miał pod dostatkiem, lecz samotność powróciła ze zdwojoną siłą. Więc i on teraz potrzebował kogoś, kto dałby mu ciepło i nadzieję. Wiedział już, że nikt nic nie robi bezinteresownie, lecz chciał choćby chwilę być komuś potrzebny nie tylko jako ramię, na którym można się wypłakać, czy też w gorszym sensie. Czekał więc z niecierpliwością, aż ujrzy parę zielonych oczu.

                Teraz więc bicie serca i kroki na mokrym chodniku znów zaczynały rytm podobny wygrywać. Pragnienie miłości, głód palący. Obie te rzeczy palą ogniem żywym. I są sobie nawzajem ugaszeniem. Tak więc teraz oczy błękitne znów przez okno wyglądały wśród nocy pustej. Tydzień jeden zajęło mężczyźnie spraw swych poukładanie, w drugim ujrzał już ich rozwiązanie, a teraz nie był pewien przyszłości. Oczy zielone przyglądały się budynkom odnajdując drogę. Tydzień zajęty był bardzo planem i metodą prób i błędów, w drugim uspokojony nieco sprawnie sprawy swe zakańczał, lecz głów zaczynał przytępiać mu zmysły. Tak więc teraz nadszedł czas, by tak różne spojrzenia znów się spotkały. Kroki i bicie serca, deszczu krople i szybkie tętno, to wszystko złączy się nim świt nastanie.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Historia poza tematem numer sto czterdzieści trzy: Życiodajna krew - Część trzecia.

Kto tak naprawdę jest w pułapce, kto tak naprawdę zyska więcej? Porozumienie dochodzi do skutku, lecz to dopiero początek.

Życiodajna krew
Część III

                Kto teraz był łowcą, a kto ofiarą? Czy ten, który siłę posiadał, mógł jej ot tak użyć? Kogo naprawdę skazałby na cierpienie? Czy jego, zabijając go powoli, krew jego sącząc, czy siebie, skazując się znów na samotność? Nawet czas krótki szczęścia lepszy był od całkowitego jego braku. Spoglądał więc niepewnie w błękitne oczy, nieco zamroczone alkoholem. Czy miał stać się jego, cóż nazwijmy to po imieniu, kurtyzaną? W końcu taka właśnie miała być to relacja. On miał dostać to, czego chciał, krew, której potrzebował, a w zamian oddawać mu swe ciało. Nie był na pewno w żaden sposób czysty czy nietknięty, przez tak długi czas jego potępionego życia zdążył zrobić bardzo wiele mniej lub bardziej moralnych rzeczy. Oczywiście zdarzało mu się korzystać z wdzięków dam, nie mógł temu zaprzeczyć. Ale nigdy sam nie znalazł się na miejscu damy. Nie chciał pozwolić się poniżyć do poziomu ladacznicy, ale nie chciał też być samotnym. Z drugiej strony układ wydawał mu się uczciwy. Od długiego czasu marzył o tym, by przestać po prostu polować, zabierać krew jak złodziej klejnoty, chciał zdobywać ją w jakikolwiek sposób uczciwy. Jednak nie mógł po prostu podejść do kogoś i zapytać, czy pozwoli wypić sobie krew za drobną opłatą. Na pewno ta osoba uciekłaby i wzięła go za wariata. Zaś tutaj układ był jasny, może dostać uczciwie krew, zapłacić za nią, choć bez użycia pieniędzy. Dodatkowo to też jakaś interakcja z drugim człowiekiem, może chociażby na chwilę zabiłoby to jego samotność. Teraz należało się zastanowić, czy taki rodzaj zapłaty był sprawiedliwością czy poniżeniem. Od zawsze gardził ladacznicami, które za parę monet oddawały swe ciała. Lecz, gdyby nad tym pomyśleć, robiły to by przeżyć. Za te kilka srebrnych monet kupowały chleb, kupowały sobie kolejny dzień życia. Więc czy należy je pogardzać? Zawsze myślał, że tak właśnie powinno być. Przecież zawsze mogły zostać służkami w jakimkolwiek domu i zarabiać uczciwie, żyć godnie. Lecz, jeśli nie miały innego wyboru? Przypomniał sobie jak widział kiedyś jedną z nich chodzącą po domach i pytającą czy nie potrzeba tam pomocy. Obserwował ją długo, widział jak jedynie dostała trochę jedzenia i zostala wygnana. Widział również jak starała się sprzedawać kwiaty, które zerwała na łące. Ciągle miał nadzieję, że ktoś przyjmie ją do swego domu. Sam tego zrobić nie mógł, z przyczyn swej tajemnicy. Nadzieję tę stracił, gdy polując pewnej nocy, ujrzał ją w objęciach obskurnego pijaka, który chwilę później rzucił w nią garścią drobniaków, a ona padła na kolana, by je zebrać, jakby były największym skarbem. Czy on nie był teraz taki sam? Nie, on był złodziejem. Jedynie zamiast pieniędzy podkradał krew. Robił to, by żyć, zabijał tych, którzy mogli przecież dać tę garść drobniaków takim zdesperowanym dziewczynom jak tamta, której imienia nie znał. Czy więc teraz miał powód, by się cofnąć? Czy to, co robił zawsze nie było bardziej niemoralne, niż to, co miał zrobić teraz? Co było lepsze? Czy wciąż zabijać pijąc krew przypadkowych ludzi, czy zapłacić za nią uczciwie, choćby w ten sposób? I co miał myśleć o tym mężczyźnie? Sam przyznał się do tego czym się zajmuje, nie czuł wstydu, wyglądał bardziej na dumnego z siebie. Czy takimi ludźmi nie należało pogardzać? Czemu nie znalazł żadnej godziwej pracy? Choć, patrząc na niego, mógł zrozumieć, że właśnie w ten sposób mógł zarobić najwięcej. Jednak on był w stanie wybrać, co będzie robił. Nie był taki jak te zdesperowane dziewczyny, które miały do wyboru jedynie śmierć. On był wolny, mógł wszystko, a wybrał żerowanie na słabości samotnych kobiet. Lecz... Czy on ich w ten sposób nie uszczęśliwiał? Choćby kłamiąc i mamiąc, jednak wywoływał uśmiech na ich twarzach. Mężczyzna zrozumiał, że nie można oceniać cudzej moralności, każdy widzi ją inaczej, a jego osąd nie ma tu nic do znaczenia. Jedynie jedna kwestia powinna go teraz interesować. Czy on sam zgodzi się na to, co zostało mu zaproponowane. Spojrzał w błękitne oczy niepewnie, a ich właściciel, jakby chcąc go ośmielić i przekonać, złożył delikatny pocałunek na jego szyi. Drgnął niepewnie pod wpływem jego dotyku. Tak bardzo by chciał po prostu złapać go, przewrócić i wypić jego krew do cna, pozostawiając go bez życia. Jednak miał już dość takiego życia. Może różnił się od innych, ale czy to oznaczało, że nie wolno mu być szczęśliwym? Poruszył się niepewnie, gdy błękitnooki usiadł okrakiem na jego kolanach, unieruchamiając go na fotelu. Mógł teraz tak łatwo złapać go i zbić kły w jego odsłoniętą szyję. Równie łatwo jak on właśnie złożył kolejny pocałunek na szyi zielonookiego. Czy to był rodzaj gry? Czy chciał go kusić, pokazując mu coś tak podobnego do tego, o zrobieniu czego właśnie marzył? Mężczyzna był delikatny, każdy ruch wykonywał z wielkim namaszczeniem. O, jakże bardzo różnił się od tych, którzy brutalnie korzystali z wdzięków ulicznych kobiet! Więc i on, pozwalając mu na to, różnił się od tychże kobiet. Choćby miał teraz stać się jego kurtyzaną, lecz porzucic dawne życie pełne śmierci, zaczynał czuć się na to gotowy. Choć wciąż nie rozumiał powodu, dla którego ta propozycja padła z ust nieznajomego.
- Powiedz mi jedno – zapytał go w końcu. – Czemu? Czemu wymyśliłeś coś takiego, czemu mnie tak kusisz, wiedząc w jakim niebezpieczeństwie się znajdujesz? I skoro możesz mieć każdą kobietę, to czemu próbujesz zdobyć mnie?
- Sam odpowiedziałeś na te pytania – powiedział pusto błękitnooki. – Mogę mieć każdą kobietę i jeszcze mi za to zapłaci. Ale to ja będę na jej zawołanie, bo ona ma pieniądze, których potrzebuję. Chcę, by było choć raz odwrotnie. To Ty będziesz na moje zawołanie, bo mogę Ci dać krew, a bez niej długo nie pożyjesz.
- Mogę zawsze po prostu zapolować, nie jestem na Twojej łasce.
- Tak jak i te kobiety mogły po prostu wdać się w romans z lokajem. W końcu jemu nie musiałyby płacić, a on musiałby być posłuszny jako sługa. Lecz czyż to nie nudne? I takie puste, bezsensowne. Czy nie myślisz tak samo o swoich polowaniach? A co do niebezpieczeństwa... Znudziło mnie to proste życie, gdy wstaję zwykle w południe, zajmuję się kilkoma swoimi sprawami, idę na spotkanie z damą, czasem kończy się to w mym łożu, jak zapewne już dawno zrozumiałeś. A potem odprowadzam ją i idę do domu spać. To zawsze jest to samo. Nieważne jaka jest to dama, wszystkie wychowane są według tych samych zasad. Delikatne uśmiechy, rumieńce. Nieważne ile razy gościłaby w tym miejscu zawsze wygląda na zastydzoną, a wszystko jest takie powtarzalne i nudne. Jakże ciekawsze byłoby, gdyby pozbyć się tych zasad? Przy Tobie na pewno będę mógł mówić o rzeczach, o których przy damie nie wypada. I na pewno poznam wiele ciekawszych rzeczy niż przy nich.
- Więc chcesz jedynie uczynić ze mnie swoją zabawkę, swoją rozrywkę? Chyba się na to nie piszę – powiedział zielonooki nieco gniewnie i łapiąc mężczyznę za włosy wbił kły w jego szyję. Usłyszał stłumiony jęk, zapewne z bólu i może przerażenia. Nie mógł już dłużej się kontrolować, ani tym bardziej wysłuchiwać opowiadan o tym, jak mężczyzna bawi się innymi ludźmi. Nie chciał też być kolejną jego marionetką. Pił krew, zlizując spływające z rozcięcia krople. Nie był ani trochę delikatny, mocno trzymał włosy ofiary, wykrzywiając jego szyję pod nieco nienaturalnym kątem, by łatwiej dostać się do odpowiedniej tętnicy. Krew w tetnic była dużo smaczniejsza, bardziej pożywna. Nie przejmował się tym, jak czuje się ofiara, która tak długo grała na uczuciach innych.
- Jest jeszcze jeden powód – powiedział błękitnooki, nieco chrapliwym, przez jego położenie, głosem. – Wydałeś się być samotny. Wiesz... Mimo, że spędzam noce z tak wieloma kobietami, nie mam żadnej, z którą mógłbym spędzić choćby jeden dzień. Nie mam nikogo, z kim mógłbym spędzić swe życie. Więc... Dziękuję, że mi je odbierasz, tak będzie łatwiej. Po prostu zasnąć i nie przejmować się niczym – mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, jakby naprawdę był z tego powodu szczęśliwy. – Ale teraz, jeśli odejdę... Jak wiele czasu minie zanim znajdziesz kogoś, komu znów wyjawisz swój sekret? – miał rację. Zielonooki już zbyt długo był samotny. Miał tego dość. Oderwał się więc niepewnie od jego szyi i spojrzał mu w oczy.
- Ale to ma być zwykły układ. Pożywiam się jedynie tyle, ile naprawdę potrzebuję, pozostawiając Cię przy życiu. Postaram się zostawiać Cię przy świadomości, ale tego nie gwarantuję... A w zamian...
- W zamian spędzasz ze mną noc. Spokojnie, bez żadnych udziwnień, na które się nie zgodzisz. To oczywiście nie zamyka Ci możliwości przyjścia tu w dzień, rozmowy ze mną, czy, jeśli zechcesz, wielu ciekawszych rzeczy. Żaden z nas jednak nie ma prawa wyjawić tej, ani żadnej innej tajemnicy.
- Co stanie się w tym miejscu, w tym też miejscu pozostaje, mam rację?
- Całkowitą, zawsze tak jest. Gotowy?
- Ale nie zrobisz ze mnie swojej marionetki, jak z tych kobiet, prawda?
- A Ty nie wypijesz mnie do cna jak tych pijaków?
- Chyba się rozumiemy – zielonooki wziął na ręce swego towarzysza i po chwili położył go na łóżku.

                Układ był prosty, wymiana tego, czego obaj potrzebowali. Jednak to był dopiero początek. Pocałunki mieszały się z kąsaniem, krew mieszała się z potem. Czy towarzyszył temu ból czy przyjemność? Trudno było zgadnąć. Lecz na pewno było to milsze uczucie niż samotność, milsze również niż nudne noce z damami, które potrafią rumienić się zawstydzone, mimo bycia takimi obłudnymi. Oni nie mieli już przed sobą tajemnic, już porzucili samotność. Po wszystkim mogliby po prostu się rozdzielić, lecz czy dotrwanie razem do rana nie było piękniejsze? Choć to nieco przeszkadzało zielonookiemu w powrocie do domu. Mógł spokojnie wrócić za dnia. Zwłaszcza teraz, gdy był najedzony. Jednak patrzył na nieco bladego towarzysza i postanowił się nim zająć, dopóki nie nadejdzie zmrok, a on nie wyruszy do swej, można powiedzieć, pracy. To nieco urozmawicało układ, nie tylko puste korzyści, ale i nieco troski. W końcu, samotność była od zawsze ich wrogiem. Czy to nie czas, by z nią wygrać?

niedziela, 14 lipca 2013

Historia poza tematem numer sto czterdzieści dwa: Życiodajna krew - Część druga.

Gdy łowca ofiarę spotyka, czy role ie mogą się odwrócić? Niebo spogląda na trawę zieloną, która zaś podziwia jego błękit. Kto od kogo będzie zależny? Czy to łowca złapie ofiarę, czy to ofiara stanie się łowcą, chwytając go w swe sidła?

Życiodajna krew
Część II

                Nieznajomy wydawał się być miły, tak myślał ten wieczny mężczyzna, gdy szedł za nim do jego mieszkania. Pierwszy raz ktoś się nim zainteresował, ktoś zapytał jak się czuje. To było dla niego nowe i miłe uczucie. Był szczęśliwy, patrząc w te błękitne oczy. Nie wiedział, że ten człowiek idealnie zaplanował każde spojrzenie, by on się tak czuł. Niepewnie usiadł na fotelu, patrząc mężczyźnie w oczy. Wciąż czuł ogromny głód, kły wręcz pragnęły się wysunąć, gdy spoglądał na żyły pod tą delikatną skórą. Siedział tak niepewnie, wpatrując się w niego.
- A pan czemu taki sztywny? Chyba jesteśmy tego samego wzrostu, pożyczę panu moje ubrania i się pan zaraz przebierze, żeby pan w mokrych nie siedział – błękitnooki wyglądałby na nieco starszego od swego gościa, gdyby ten był człowiekiem. Mężczyzna zazdrościł mu tego, że może się spokojnie starzeć, kochać i kiedyś umrzeć, nawet jeśli choroby przynoszą mu cierpienie, a każdy dzień niesie nieco niebezpieczeństwa takiego jak chociażby wypadki. Naprawdę tak bardzo wolałby teraz umierać z powodu zapalenia płuc, kaszleć dnie i noce, ciągle słabnąc, niż czuć ten głód krwi i wciąż plamić nią swe ręce. Zapach tego człowieka był kuszący, o wiele bardziej kuszący niż widok tych zapijaczonych mord w zaułkach, które wciąż pozbawiał krwi i życia. Pragnął jego krwi, ale nie chciał zabrać jego życia. Chciał by on żył długo, chciał czuć jego zapach. Może brzmiało to jak z tandetnego romansidła, ale po setkach lat w samotności można było przytulić się nawet do jeża. Wkrótce nieznajomy podał mu ubrania, w które powinien się przebrać i zaprowadził do miejsca, gdzie mógłby to zrobić. Tak więc grzecznie zdjął z siebie przemokłe odzienie, nie wiedząc iż jest obserwowany. Kto był łowcą a kto ofiarą? Czy to on polował, pragnąc krwi? Czy może był zwierzyną tego, który pragnął miłości? Nie wiedział, że każdy jego ruch rejestrowany był przez parę błękitnych oczu. Mokre ubrania położył na podłodze, złożone w kostkę, założył świeże i suche. Wziął głęboki oddech, przyciskając materiał do nosa. Nie wiedział nawet jak wielki i tajemniczy uśmiech spowodował tym na twarzy nieznajomego. Nieświadomy niczego spokojnie wrócił do pokoju, czując się nieco niezręcznie w cudzych ubraniach.
- Bardzo dziękuję za gościnę – powiedział poważnie, nieco odzyskując pewność siebie. Postanowił mimo wszystko na niego zapolować. Raz zaproszony do domu może wejść tam zawsze. Cóż, mógł naprawdę to ciągle robić, to był tylko głupi przesąd, że jest to niemożliwe. Jednak miał swoje zasady, nie chciał więc być jak włamywacz czy morderca. Ale teraz miał ku temu prawo. Wystarczyło kilka słów, wystarczyło odczekać aż zaśnie, by zdobyć jego krew. Czasem tak robił. Musiał się do tego przyznać przed samym sobą. Nie zawsze pił krew jedynie wtedy, gdy musiał. Ona była jak narkotyk, chciał jej wciąż więcej i więcej. Ale ta pełna alkoholu była obrzydliwa. Tak więc często uwodził kobiety, by zaprowadzić je do swego pięknego domu i tam wypić nieco ich krwi. Nie zabijał ich, jeśli jego głód nie był aż tak silny, by nie mógł się powstrzymać. Gdy mógł, zatrzymywał się, gdy tylko straciła przytomność, a potem, pośród nocy, odnosił ją na miejsce ich spotkania. Cóż, wszyscy pomyślą, że jedynie zemdlała. Jednak nie pozostawiał nigdy swej ofiary na pastwę losu. Z ukrycia pilnował, czy nikt inny nie próbuje jej skrzywdzić. Tu byłoby łatwiej, we własnym domu ofiara czuła się bezpieczna i tak też było w istocie. Tu mógł łatwo zapolować i spokojnie pozostawić ofiarę, której mogło się wydać, że to wszystko było jedynie snem. Wystarczyło odpowiednio to rozegrać.
- To jeszcze nie czas na podziękowania. Noc jest długa, a deszcz nieprzerwany... Może raczy pan tu zostać? Dawno nie miałem gości – błękitnooki skłamał gładko, jeszcze poprzedniej nocy miał kobietę w swym łożu.
- Nie wiem czy to wypada... – powiedział, udając iż się zastanawia. – Ale jednak wracać w tę ulewną noc nie byłoby miło... Zwłaszcza, że zamoczyłbym pożyczone od pana ubrania.
- Tak więc proszę zostać dopóki deszcz nie przejdzie, a pańskie nie wyschną. Zaraz naszykuję kolację.. Może woli się pan najperw napić nieco wina na dobry apetyt? – tak jest najłatwiej, upić i zdobyć. A potem zostawić, by myślano, że pijak i przybłęda. Nikt nie uwierzy w jego słowa...
- Dobrze, nie chcę jednak nadużywać pańskiej gościnności – kilka miłych słów, a zdobędzie zaufanie. Na pewno to człowiek szybciej niż on odpłynie, więc spokojnie krew jego wypije gdy tylko nieco zawiruje mu w głowie.
- Nie nadużyje pan, tak miły gość jedynie uszczęśliwia – mężczyzna przyniósł butelkę wina. „Na dobry apetyt” czyli upije się szybciej, jeśli żołądek będzie miał pusty. Nalał do dwóch kieliszków, jeden podając gościowi.
                Pili i rozmawiali długo. Opowiadali o swych fałszywych życiach, obaj kłamali równie dobrze, obaj myśleli, że drugi naiwny jest mówiąc prawdę, a sami w kłamstwo wierzyli.Tak też płynął czas i wino. Minuty mijały, krople spływały. Mimo, że błękitnooki starał się jak najwięcej alkoholu wlać w gościa, uprzejmie mu nalewając, a samemu pijąc powoli, czuł, że nieco już uderza mu do głowy, a gość jego wciąż patrzy trzeźwo. Poczuł się zagrożony, jakby wpadał we własną pułapkę. Lecz było już za późno. Nalał znów wina do obu kieliszków i umoczył usta w swoim. Gdy kropla po jego szyi spłynęła ujrzał, jak mężczyzna wargi oblizuje. Ach, miał go już, zdobył!
- Czyż nie jest już późno? – błękitnooki ruszył ku niemu krokiem już nieco chwiejnym. Nie przegra jednak, nie zostanie ofiarą! – Może należy się już położyć?
- Ale tutaj posłanie jest tylko jedno... – zielonooki wzdrygnął się nieco. Co tu się działo? Jednak... To wspaniała okazja, by wypić jego krew, odczekać aż zaśnie... Nie chciał go zabijać... Ale tyle wystarczyło, by rano nie wiedział, co się z nim stało.
- Czy to wielki problem? Przecież nie jesteśmy dziećmi, nie będziemy się chyba w nim bawić, czyż nie? Takie wystarczy...
- Chyba wypił pan za dużo... – poczuł delikatny pocałunek i zaczął się zastanawiać, czy to wciąż on jest tu łowczym. Czuł, że staje się ofiarą. Nie chciał tego, ale samotność była już zbyt wielka. I głód zbyt ogromny.
- Nie wydaje mi się. Widziałem, jak oblizywał pan wargi na mój widok. Więc, kto tak naprawdę wymyka się spod własnej kontroli?
- Nie zna pan powodu, panie Bonnefoy...
- Ale domyślam się go, panie Kirkland... I wystarczy mówić „Francis”, zwłaszcza, gdy noc jest tak piękna.
- Lecz, czy nie będzie to ostatnia noc? – postanowił nie bawić już się w te szopki i mocno złapał jego koszulę, ukazując kły. – Więc, jaki był powód oblizania warg, gdy patrzyłem na Twą szyję?
- To niemożliwe... Wy nie istniejecie! – błękitnooki natychmiast wytrzeźwiał i próbował się wyrwać z uścisku.
- A jednak... Więc jak? Dalej jesteś tak chętny, by mnie uwodzić? Co to ma w ogóle znaczyć? Masz mnie za kobietę, którą możesz wykorzystać i porzucić? Chyba widzisz dobrze jak bardzo się mylisz.
- Nie zrezygnuję. Chciałbyś pewnie mieć łatwiej, co? Nie musieć polować i szukać ofiary... Mieć ją pod rękę. Ja tak samo... Pozwolę Ci wypić nieco mej krwi, ale pod pewnym warunkiem.
- Nie Ty tu jesteś od stawiania warunków. Mogę w każdej chwili wbić w Ciebie kły, nawet Cię rozszarpać na strzępy. Więc raczej waż swe słowa.
- Ale tego nie zrobiłeś, więc coś Cię powstrzymuje, prawda? Jesteś samotny, czyż nie? – na te słowa zielonooki skrzywił się nieco. – Zgadłem, prawda? Skoro jesteś wieczny, to co Cię obchodzą zasady? Skoro i tak już wszystko wiem, to co miałbyś przede mną ukrywać?
- Już nie mam nic do ukrycia, czyż nie? Ale Ty masz wiele do stracenia. Krew, życie... A ja nie będę Twoją zabawką. Po prostu wypiję Twą krew i Cię zostawię.
- I znów będziesz samotny przez kilkaset lat? Ja tylko proponuję pewną umowę... Będziesz mógł przychodzić tu nawet dość często, nie będziesz musiał czekać, aż głód Cię zmorzy i polować. Będziesz mógł się spokojnie pożywiać po troszeczku, czekając jedynie aż się nieco zregeneruję. Ale w zamian masz mi dać coś, czego w tym świecie lepiej nie żądać. Swoje ciało...
- Wychodzisz z założenia, że skoro ssę krew to co innego też mogę?
- Można tak to nazwać.
- Więc się mylisz. Nie będę jak ladacznica czekać na zapłatę, gdy będziesz wylegiwał się w łóżku, w którym wcześniej mnie posiadłeś.
- Nie oczekuję tego. Da się to zrobić jednocześnie... Jeśli rozumiesz co mam na myśli... Zastanawiałem się, jakie to uczucie, gdy ktoś wypija Twą krew... – błękitnooki objął swego tajemniczego gościa i delikatnie przejechał językiem po jego szyi. – Zapewne oficjalnie nie żyjesz, albo masz cudze imię, nie istniejesz dla tych ludzi. Nikt inny nie zaproponuje Ci w żaden sposób bliskości. Więc dla mnie nie będziesz żadną ladacznicą. Raczej w pewien sposób kochankiem.
- Utrzymankiem, chciałeś powiedzieć...
- To nie jest wcale takie złe, gdy ludzie płacą Ci za kilka czułych słów...
- Więc Ty...

- Każdy ma jakieś swoje sekrety... Więc jak? Chcesz wyjść na ten deszcz i znów polować, znów być samotny, czy może jednak przystaniesz na mą propozycję? – zielonooki spojrzał mu w oczy z gniewem, jednak jeszcze nic nie powiedział.

Historia poza tematem numer sto czterdzieści jeden: Życiodajna krew - Część pierwsza.

Znacie pewnie wiele opowieści o wampirach... W niektórych są to okrutne bestie, w innych wymoczkowate bawidamki... Cóż, a jakby spojrzeć na nich z innej strony? Gdyby znaleźć harmonię? Młody mężczyzna, którego śmierć już nie dosięgnie co kilka nocy wyrusza na łowy. Czasem uwiedzie damę, by zostawić ją zemdlona, czasem wypije do cna krew pijanego jegomościa. Ma zasady, jednak nie ma skrupułów. Zabija, by żyć, ale odbiera jedynie niegodne życia. Nie powstrzymuje się tylko dlatego, że jego ofiara patrzy mu w oczy. Nie jest bestią, ale też nie ofiarą. Na przeciw niemu staje ktoś mu podobny. Uwodzi damy dla pieniędzy, szepcze im czułe słówka. Mówi o miłości, której jednak nie zna. Porzuca je, gdy mają zbyt mało pieniędzy na opłacenie spotkań z nim, szantażuje je wydaniem ich tajemnic. Któż więc jest łowcą, a kto ofiarą? Arthur, który pragnie krwi, zmorzony głodem, czy Francis mówiący o miłości, zamknięty w samotności?

Życiodajna krew
Część I

                Noc spowijała ulice miasta zwanego miłości stolicą. Choć żyć nie chciał tu nigdy, tu przyszło mu spędzić wieczność. Ciche kroki na mokrej od deszczu drodze. Ostatnie powozy znikały w zaułkach, dowożąc swych pasażerów do domu. Ale on nie miał domu. Wyglądał, jakby jedynie wiosen temu kila w dorosłość pierwszy kro k postawił, lecz pamiętał czasy, gdy jeszcze nawet pradziadów ludzi w okół nie było na świecie. Pamiętał czasy, gdy dziewczęta młode za starców wydawano w imię rodzinnych korzyści, pamiętał czasy, gdy setki stosów płonęły o świcie. A teraz otaczały go damy ukazujące ludziom swe wdzięki w gorsetach i dekoltach, słyszał szum sukien i stukot obcasów. Jeszcze niedawno takie panny nazwane byłyby nieczystymi, dziś pięknymi się zowią. Wiedział, że doczeka czasów, gdy suknie te będą jedynie wspomnieniem, a plugawe ladacznice, które właśnie minął, będą kiedyś codziennością, pozbawioną hańby. Nie chciał już o tym rozmyślać, teraz były to inne czasy. Teraz w ojczyźnie jego grasował morderca Rozpruwaczem zwany, on zaś również polować musiał tej nocy.
                Nie był jak te mroczne postaci w opowieściach, które mają mrozić krew w żyłach. Nie rozróżniłbyś go od innych, których mijasz na co dzień. Słońce? Cóż, nieco przeszkadza, otumania, jednak nie zabije go. Nie od razu. Po prostu będzie się szybciej starzał. On też się starzał, jak każdy, ale bardzo szybko. Myślicie, że to absurd? Starzejące się dziecię nocy? Młodość i życie czerpał z ludzkiej krwi. Teraz rozumiecie prawda? To jak uzależnienie. Mógł pozwolić sobie starzeć się i umrzeć, mógł zasnąć na słońcu i czekać, aż stanie się starcem i odejdzie w spokoju. Ale nie chciał tego. A raczej nie potrafił sobie na to pozwolić. Gdy czuł, że czas jego ciała rusza do przodu, że w ciągu dni kilku znów starzeć się zacznie, czuł ból ogromny i pragnienie. Zupełnie jakby pijakowi wódkę od ust odjąć. Choćby to było dla niego najlepsze, on nie może przestać o niej myśleć i jej pragnąć. Wiedział, że przeżył już zbyt wiele, że wspomnienia mieszać się zaczynają, a samotność zabija boleśniej niż noży tysiące, jednak nie był w stanie porzucić tej marnej egzystencji. Zabić go nie było można. Gdy krwi się napił, jego ciało zatrzymywało się w czasie. Może nie całkowicie, lecz oddalał się od śmierci. Mógł jeść, spać, żyć jak zwykły człowiek. Jednak nie musiał. Nie czuł głodu przez dni kilka, sennym nie był również, gdyby nóż w pierś mu wbić, rana zagoiłaby się szybciej, niż umrzeć by zdołał. Lecz działanie krwi krótkie, tygodni jedynie parę. A wtedy należy pożywić się znowu, znaleźć ofiarę. Ból głodu ogromnym się jawił. Mógłby nie jeść tygodni wiele, głód nie byłby tak okropny. Lecz krwi brak palił trzewia jego ogniem żywym, jakby przypominając mu, że przeklętym na zawsze będzie. Żywym i martwym jednocześnie będąc, potępionym był i obiektem zazdrości. Samotnym jednak być musiał. Nikt nie mógł znać go na tyle długo, by głód krwi ujrzeć, ani tym bardziej, by zrozumieć, że żył zbyt długo. Do domu wrócić nie mógł, dzień mu nie sprzyjał, noc zaś nie sprzyjała wyprawom. Sam z dala od domu, rodzina jego dawno w grobach spoczywała, on jedynie grabarzowi spod łopaty czmychnął. Nieodpowiednią poznał osobę, która zatruła go życiem, odbierając mu śmierć. Odejść więc musiał, gdy wszyscy przekonani byli, iż martwym jest już dawno. Płacz swej rodziny widział, lecz prawdy wyznać im nie mógł. Uciekł więc, gdy człowiekiem był jeszcze, lecz być nim przestawał. Wiedział dobrze o tym, co stanie się wkrótce. Zestarzeje się szybko i umrze nagle. Nie chciał tego, lecz ludzi swoich krzywdzić nie chciał. Wkradł się pod statku pokład i wśród ciemności przepłynął do wrogiego kraju. Jeśli zabijać, by żyć to wrogom jedynie życie wolno odbierać.  Tak więc żyjąc od teraz w mroku, w każdej swego przeznaczenia godzinie, we wrogim państwie istniał. Języka czy zwyczajów nie znał, nie potrzebował długo. Ofiary znajdował nocą, szukał pijanych, bezdomnych, którymi nikt się nie przejmuje. Wypijał ich krew do cna, by starczyło mu na długo, by skończyć ich marne istnienie. Jednak jego własne stało się równie podłe i nic nie znaczące.
                Jednak wkrótce samotność dała się we znaki i niczym wędrowiec do wioski trafił. Udawał, że chory, że z daleka pochodzi i długa droga przed nim. Chciał poznać ten język, który zawsze był dla niego tajemnicą i łączył się jedynie ze złem we wspomnieniach jego.  Długi czas udawał chorego, udawał, że na słońce wyjść nie może przez słabość. Nauczył się szybko słów tego języka. Potępienie błogosławieństwem się stało, gdy zrozumiał, że uczyć może się szybko, pamiętać długo, rozumieć wiele. On ponad ludzi geniuszem się stał i wieczność miał trwać. Pobył w wiosce miesiąc może nim głód znów go nie zmorzył. Uciekł wtedy ku miastu bliskiemu, by znów wśród nocy się błąkać i pijanych krew wypijać, by śmierć ich przypadkiem się zdała, by zakończyć ich nędzny żywot.
                Jednak powoli teraz rozumieć zaczynał. Starał się więc fałszywe imię sobie nadać. Prawdziwego już nie miał, ten kim był nie żył już dawno. Więc, gdy czasy nastały arystokracji, dom znalazł piękny, acz opuszczony. Powoli i z mozołem, niezauważony przez nikogo, wykorzystał potępienie swoje. Mógł kraść wiele, nawet imię, a nikt by nie zauważył... Tak więc skradł życie, skradł też skarby, hrabiego, którego opuścili wszyscy. Udawał iż nim jest lecz zubożał, dlatego też nie ukazuje się nikomu. I tak też dom piękny, który latami odbudował należał od teraz do Arthura Kirklanda, lecz twarzy tejże osoby nikt nie znał i nie pamiętał. Nikt nie przejął się też tym, że żył on zbyt długo.
                Podkradał więc nocą krew i kosztowności czasem, tak też przez nikogo nie zauważony, długo mieszkał pod lasem. Pracy szukać nie musiał, na słońce wychodzić również. Zaczął więc życie takie, jak w legendach pisane. Wśród nocy istniał, przed dniem się chował. Tak było łatwiej, tak dłużej nie głodował. Żył sam nieznany nikomu, pośród głuchego lasu, czasem jedynie miasto odwiedzając. Miasto się rozrosło i dom jego stał się przedmieściem, ludzie mijali go często, więc on, dla pozoru, czasem pojawiał się za dnia i ogrodem zajmował, pozdrawiając damy napotkane. Jednak to sprawiło, że krwi moc zużywał szybciej. Noc więc coraz częściej jego kochanką się stawała.
                Tak też tej nocy, wciąż samotny, unikając ludzi lat już setki, przedzierał się przez uliczki miasta, które nazwano miłości stolicą. W oknie kamienicy światło ujrzał i włosy jasne. Wiedział, że bliskość człowieka to odległe dla niego marzenie. Nie mógł przecież powiedzieć prawdy, nawet, gdyby pokochać zdołał. Musiał być sam, to jego potępienie. Kto by uwierzył w to kim jest, kto wytrwałby przy nim, wiedząc co robi, kto też wytrzymałby, gdy głód by mu doskwierał? Nie był w stanie nawet pomyśleć, że ktokolwiek chciałby być przy nim. Deszcz padał nieprzerwanie, a on niczym szczur z kanału wyciągnięty, w tej ślepej uliczce wpatrywał się w jasne włosy i wstążkę na nich błękitną. Osoba odwróciła się ku niemu, okno otworzyła i uśmiechnęła delikatnie. Mężczyzna... Cóż, tym łatwiej odejść będzie. Już krok zrobił ku wyjściu z uliczki, gdy usłyszał wołanie.
- Czemu tu pan stoi w deszczu? – zapytała osoba o oczach w kolorze nieba południa. – Deszcz pada ciągle, pan już przemoczony. Daleko ma pan do domu? Niechże pan wejdzie i się wysuszy! – osoba zbiegła po schodach szybko, kamienicy wejście otwierając i siłą wręcz ciągnąc mężczyznę ku swemu mieszkaniu. Lecz on nie wiedział kto teraz będzie ofiarą.

                Mężczyzna ten o oczach jasnych przeszłość, choć krótką, miał mroczną nieco. Urodził się arystokratce z romansu jej z lokajem i od zawsze w okół siebie widział kłamstwo i plugawość. Widział jak miłości iluzją można zdobyć wiele, jak pragną wszyscy kochani być, a opuszczeni zostają. Widział matki swej samotność, gdy mąż jej zapracowany ciągle, a romans wydać się nie może. Na szczęście chłopiec wtedy podobny był do matki męża, ojciec jego prawdziwy oczy miał podobne to i uznali, że ojciec jest właściwy. Nikt prawdy długo nie znał, hrabia był szczęśliwy, syn w końcu się narodził, dziecię jego pierwsze. Lat wiele później na jaw wyszło, iż on dzieci mieć nigdy nie mógł, a dziecię to syn lokaja. Matkę więc jego i ojca, jego też samego z domu wyrzucono. Żyli czas jakiś pośród miastowych biedaków, w hańbie i głodzie. Aż on zrozumiał jaka prawda tego świata była. Piękny był, to przyznać mu trzeba, wykorzystać to zamierzał, znając dobrze zwyczaje sfer wyższych. Damy samotne były, on zaś zalotnikiem być potrafił. Uwodził więc je, gdy na samotne spacery wychodziły. Jednak wszystko ma swą cenę, nawet miłości iluzja. Za romanse, za tajemnice, damy płaciły mu należycie. A on z rodziną w kamienicy zamieszkał w mieszkaniu pięknym, choć nieco starym. I wciąż tak zarabiał na życie, udając że pracuje godnie, noce spędza należycie, spaceruje czasem jedynie dla zdrowia poprawy. I tak dorósł, rodziców potracił. Lecz życia swego nie zmienił, kłamstwem się plugawił i zatracał w swej obłudzie. Sam zaczął pragnąć więcej dam i pieniędzy. Samotność mu doskwierała, gdy każda miłość kłamstwem była jedynie. Szukał więc następnej, szukał dam, które chciałyby być przy nim. Jednak wiedział, że oszukałby je jedynie, dzień spędzając z nimi, a noc z damami innymi. Tak więc pośród ludzi samotnym się być zdawał, choć co noc inną kochankę w objęciach trzymał. Kochać nie mógł, oszukiwać nie chciał, a prawda zbyt plugawa była. Młody wciąż był, lecz długo wśród tej nocy i trudno mu było to porzucić, nie miał nawet jak znaleźć pracę godną. Pieniądze oszczędzał, wiedział, że tak nie będzie mógł żyć wiecznie. Chciał później to porzucić, pracę znaleźć godziwą, mieć żonę i dzieci. Jednak teraz było to zbyt trudne, zbyt łatwo przychodziło to, co zdobył pośród nocy. Gdy wtedy więc ujrzał mężczyznę pod swym oknem ucieszył się niezmiernie. Osoba ta na biedną nieco wyglądała. Czy więc może skusi się na pomoc w niecnym nocy procederze? Samotny, miłości i bogactwa pragnący. Jeśli taki on był mógłby jak on zdobywać pieniądze od dam wielu, mógłby być przyjacielem jego. A cóż, może i kimś więcej, gdy znudzeni kobiet wdziękami mogliby popaść w objęcia miłości greckiej. Zaśmiał się sam do siebie czując, że znalazł ofiarę. Samotność swą zabić musi, a on bronią odpowiednią ku temu będzie. Tak więc ku sobie go zawołał, do mieszkania wprowadził, drzwi zamknął szczelnie. Teraz już mu nie ucieknie...

piątek, 12 lipca 2013

Wiersz numer sto czterdzieści pięć: Dwie strony lustra.

Mały efekt czytania w nocy o Marii Teresie i jednoczesnego bawienia się lalką przypominającą dwunastoletniego Fryderyka II. Każdy człowiek rodzi się, żyje i umiera. To równie dla każdego z nas. Co więc nas różni? To gdzie i komu się urodziliśmy, to w jaki sposób i jak długo żyjemy, to jak i gdzie zmarliśmy. Lecz każdy człowiek ma prawo do szczęścia, które często odbiera mu przeznaczenie, każdy człowiek chce kochać i być kochanym, jednak przynosi to często cierpienie. Czy więc i oni naprawdę byli tak różni? Krew jest równie czerwona w każdym człowieku.

Dwie strony lustra

Czy jest wśród ludzi odmienność większa
Niż ta między kobietą a mężczyzną?
Czy jest wśród ludzi podobieństwo większe
Niż to między władców dwojgiem?

Ta, która męża swego kocha i dzieci dała mu szesnaścioro
Ten, który żonie obojętny pozostał i potomków na świat nie sprowadził
Różni od siebie niczym dzień i noc, słońce i zmrok
Lecz oboje są ludźmi w wojnie pogrążonymi

Ta, która pokoju pragnie, kocha lud niczym matka
Ten, którego wojna jest narzędziem, a on dąży ku chwale
Czy bardziej różnić się mogą?
Jednak oboje kiedyś byli dziećmi

Ta, którą ojciec kochał, matka chłodną była
Ten, który przed złym ojcem w ramiona matki uciekał
Czy to naprawdę jest różnica?
Oboje potrzebowali miłości

Ta, która rodzeństwa miała niewiele, prawie samotnie żyła bez braci żadnych
Ten, który jednym był z dziesiątki, a starszych dwóch braci nim odeszli poznać nie zdołał
Czy to różnica tak wielka, między ludźmi tymi?
Oboje kochali i kochani byli

Jednak nigdy tacy sami nie będą
Choć równi są sobie inteligencją i potęgą
Dama jest piękna, pan przecie też nie szkaradny
Jednak w sercach ludzi obrazy ich są przeciwne

Oboje narodzili się i umarli, oboje rządzili potęgami
Lecz to jak żyli wydaje się być dniem i nocą
Przeznaczenie ich życia jedno było
Lecz wypełnili je dwojako

Czy więc podobni są sobie czy zupełnie przeciwni?
Czy porównać ich wolno czy obraza by to była?
Oboje ludźmi byli, chcieli kochać i być kochani
Jedynie narodzili się w miejscach odmiennych, pośród miłości lub nienawiści

Przeznaczenie płynęło w ich żyłach od pierwszej krwi kropli
I nie zniknęło nim oddech ostatni się nie uląkł świata
On zmarł bez rodziny, z asystentem przy boku
A ona zmarła na oczach syna obojętnego

Życie i śmierć nie oszczędzą nikogo
Więc kim jesteś nieważne, urodzisz się głośno i umrzesz cicho
Od Ciebie zależy jedynie czy życie Twe dostrzeżone zostanie

I jaka po Tobie pozostanie pamięć