Translate

piątek, 31 maja 2013

Historia poza tematem numer sto dziesięć: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część szesnasta.

Czy spotkanie może przynieść więcej smutku niż rozłąka? Na prośbę pewnej pięknej pani - pojawia się Ameryka.

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część XVI

                Rozpoczęły się dni pełne wyczekiwania i nadziei. Mimo iż były tak sobie podobne, to każdy z nich przynosił nowe przemyślenia. Co rano wszystkich budził mały Matt, który chciał być samodzielny i zrobić śniadanie. Zwykle kończyło się to wypadnięciem czegoś z maleńkich rączek, lub oparzeniem się. Jednak jeśli już zrobił coś do końca, było to wręcz wspaniałe. Maluszek miał wspaniały talent do gotowania, głównie naleśników. Robił wszystko w swoim tempie, uważnie i dokładnie, więc każda rzecz przez niego zrobiona była wręcz idealna. Gdy tylko śniadanie było gotowe budził resztę domowników, mimo, że ich budziki często były nastawione na nieco późniejsze godziny. Zawsze się usprawiedliwiał tym, że bał się, że się spóźnią, jeśli nie zjedzą teraz śniadania. A oni szli za nim do kuchni i zawsze musieli zjeść bardzo dużo naleśników. Pozwalano małemu gotować, bo był bardzo odpowiedzialny, więc nie było zagrożenia, że zrobi sobie krzywdę. Poza tym zawsze robił to, gdy inni spali, więc nie było nawet jak go przypilnować, a skoro wszystko było dobrze, to nie trzeba było go karać. Później maluszek się mył i ubierał, bo jemu zajmowało to najdłużej. Za nim do łazienki wchodził jego brat, który czasem później szukał plastrów, jeśli się zbytnio spieszył, więc często pilnował go Arthur, który zajmował łazienkę w następnej kolejności. Dla dorosłych była osobna łazienka, choć teraz nieużywana, gdy byli w rozjazdach. Później rozdzeństwo szło do szkoły, a zielonooki, wciąż musząc odpoczywać, zajmował się czytaniem, czasem wyszywaniem, lub zasypiał na jeszcze kilka godzin. Później zaś sprzątał i robił zakupy. Gdy rodzeństwo wracało, starszy z nich robił obiad, a młodszy bawił się z zielonookim. Po obiedzie następował czas na spacer, a następnie na odrabianie lekcji, przepisywanie notatek i inne rzeczy tego typu. Również błękitnooki często dzwonił do rodziców, pytając o przebieg ich małego przedsięwzięcia i na razie otrzymywał odpowiedź, że nadal szukają tego małego skarbu. W czasie dnia nastawał również czas na przekąskę i popołudniową herbatę. Jako rozrywki często pojawiały się wspólne zabawy, często nieco pobudzające szare komórki. Lubili głównie kalambury czy inne tego typu rzeczy. Następnie należało zjeść kolację, wykąpać się i iść spać. Gdy najmłodszy już spał, starsi czasem rozmawiali szeptem o przyszłości. Lubili wymyślać dziwne scenariusze i śmiać się z ich nierealności. Zastanawiali się często, jaki byłby prawdziwy bieg wydarzeń, jeśli do końca byliby razem. Jednak nigdy nie myśleli o tym zbyt długo. Nie mogli, skoro tyle było jeszcze do zrobienia, a ich związek wciąż był tajemnicą.
                Nadszedł czas, gdy z, można to nazwać, poszukiwań, powrócili rodzice Francisa. Dowiedzieli się już, gdzie jest chłopczyk tak bardzo podobny do tego na zdjęciach, a nawet udało się dowiedzieć nieco o jego przeszłości. Byli wręcz na sto procent pewni, że to właśnie jego szukali z takim uporem. Powiedzieli o tym swoim dzieciom, jak i zielonookiemu, którego traktowali wręcz jak syna. A on był tak szczęśliwy, że nie potrafił tego wyrazić słowami. Pragnął ujrzeć od dawna utraconego brata. I niedługo miało się to stać. Dowiedział się, że na następny dzień wszyscy pojadą do miejsca, gdzie powinien być jego brat. On w pierwszej chwili zaczął się zastanawiać jaki prezent mu dać, by przypomniał sobie jak najlepsze chwile spędzone wspólnie. I właśnie wtedy zrozumiał jak mało ich było. On był ciągle zajęty, brata głównie karmił i pilnował jego nauki. Próbując sobie przypomnieć co lubi, jedynie wyobrażał go sobie, czytającego komiksy o superbohaterach. Czemu wiedział o nim tak mało? I czemu wcześniej nigdy się nad tym nie zastanowił? W ostateczności pomyślał, że kupi mu to, co lubią wszyscy chłopcy. Może jakąś grę, może zabawkę. Nie miał zbyt wiele pieniędzy, więc padło na pluszaka przypominającego nieco jakiegoś ptaka, od biedy można było go nazwać nawet orłem. Kolory były nieco nijakie, ale strasznie przypominały bielika amerykańskiego. Taki prezent pasował do dziecka, podziwiającego Amerykę, czyż nie? Ach, należało dodać do niego coś jeszcze... Więc popołudnie spędził Arthur szyjąc pelerynkę, którą następnie założył pluszakowi, by ten wyglądał jak bohater ulubionych komiksów jego brata. A gdy zapadła noc zasnął, tulac do siebie zabawkę, jakby była symbolem tego rozkrzyczanego dziecka.
                Rano wstał pierwszy, lecz w drodze do kuchni wyprzedził go chłopiec, którego obudziły jego kroki, a później wygonił go z kuchni, by samemu zrobić śniadanie. Cóż, chyba jego starania zostały odrzucone, zanim nawet je zaczął. Choć obserwowanie malca jak wspaniale sobie radzi było niezmiernie miłe. Zawsze marzył o tym, by jego brat mu pomagał, lecz on zwykle jedynie prosił o więcej jedzenia. Może teraz się zmienił? Gdy już wszyscy byli gotowi do wyjazdu jeszcze maluch spakował pozostałe naleśniki do pudełka, by zawieźć chłopcu. Ciągle dopytywał o niego Arthura, który mu o nim opowiadał. Chłopiec wydawał się być wyjątkowo podekscytowany. Wkrótce też znaleźli się na miejscu, wyjaśnili powód przyjazdu, pokazali wszelakie potrzebne dokumenty, by pozwolono im spotkać się z tym dzieckiem, a w końcu jedna z wychowawczyń zaprowadziła ich do pokoju, gdzie mieli czekać na spotkanie z nim. Arthur bardzo się denerwował, nie chciał, by jego brat pomyślał, że o nim zapomniał, a jednocześnie nie chciał zrobić jakiejś sceny tęsknoty. Nie wiedział co mu powiedzieć, ani co zrobić. Wkrótce go ujrzał.
- Alfred... – powiedział cicho i podszedł do niego. – Wybacz, że dopiero teraz, nie wiedziałem, jak mam Cię odnaleźć – podał chłopcu prezent, który dla niego przygotował. On go przyjął, ale chwilę później spojrzał na niego ze złością.

- Ty nie jesteś prawdziwym bratem! Prawdziwy brat nie pozwoliłby mnie zabrać! A jeśli już to znalazłby mnie od razu! Zawsze potrafiłeś sobie poradzić! Nie chcę takiego brata! – chłopiec rzucił pluszakiem w zielonookiego i patrzył na niego z wyrzutem.

Historia poza tematem numer sto dziewięć: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część piętnasta.

Krótki opis życia Arthura z Francisem i Mattem. Pisane nieco na szybko, jak widać po różnicy czasu między tym, a poprzednim rozdziałem. Zapowiedź pojawienia się Alfreda. Pojawia się nowa nadzieja, a uczucia rosną w siłę.

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część XV

                Nadszedł czas, gdy wszystko zaczynało się od nowa. Potrzeba było nowego, silniejszego zaufania i o wiele silniejszych więzi, by wszystko na powrót stało się takie, jakie być powinno. Należało oddychać nowym powietrzem, czystym, wolnym od niewypowiedzianych słów, pełnym pięknych szeptów. Należało czuć nowy zapach, zapach nadziei, nie zdrady. Trzeba było odrzucić samotność i skierować się ku bliskości.
                Czas jaki zielonooki był w szpitalu mijał dość szybko. Był to jedynie tydzień, przez który miał się nieco wykurować, by móc wrócić do domu. Każdego dnia jego przyjaciel odwiedzał go ze swoim bratem. Błękitnooki przynosił mu dużo jedzenia i słodyczy, zaś chłopiec opowiadał mu każde wydarzenie ze szkoły. Czuł się częścią ich rodziny, gdy widział codziennie ich twarze, gdy chłopiec upierał się, by karmić chorego i gdy najstarszy z nich wybuchał śmiechem, patrząc na nich. Zupełnie jakby od zawsze tak było, jakby byli prawdziwą rodziną, która odwiedza swojego krewnego, gdy zachodzi taka potrzeba. Pamiętał te wszystkie filmy, które oglądał z bratem, gdzie zawsze idealna mama obierała i kroiła jabłka chorym dzieciom. A teraz patrzył jak robi to Francis, a później sadza Matta na łóżku, tuż obok Arthura, by chłopiec mógł go karmić. Mimo, że zielonooki mógł zrobić to sam, chłopiec uwielbiam się nim opiekować. Czesał mu włosy, nawet gdy przed chwilą on sam je rozczesywał, czasem nawet układał mu brwi, żeby nie były takie groźne i nastroszone, co zawsze powodowało śmiech Francisa. Arthur zauważył, że pielęgniarki mówiąc mu, o przybyciu tej dwójki mówiły, że to bracia przyszli go odwiedzić. Czy z zewnątrz naprawdę wyglądali jak rodzina? Byli nieco podobni i czas spędzali zawsze razem. Nawet ten słodki maluch ich obu nazywał braćmi. To było piękne. Móc poczuć miłość rodziny. Lecz tam była też inna miłość. Miłość potężna, lecz często nietrwała. Lecz, cóż na tym świecie jest trwałe? Nawet żółwią skorupę można zniszczyć, a zamki spadają do morza, gdy obsunie się ziemia. Oni wierzyli, że ich uczucie będzie silniejsze niż zamek i trwało dłużej niż życie największych żółwi. Jednak wciąż nikt o tym nie wiedział. Tym razem powód był inny. Jeśli chłopiec traktuje ich obu jak swoich braci, to jak zareaguje na to, że oni nigdy nie mogliby zostać nazwani braćmi? Ich miłość była wielce odmienna od tej braterskiej, lecz równie zdolna do ofiar i poświęceń. Francis chciał uświadomić nieco brata co do rodzajów miłości, lecz znów powstrzymał go Arthur, który nie chciał, by ktokolwiek znał prawdę, choćby było to małe dziecko. On skrywał zbyt wiele. Trudno było nawet dowiedzieć się, co tak naprawdę lubił, a czego nie. Gdy Francis przynosił mu jedzenie, zjadał każde, nigdy nie mówiąc, które lubi bardziej, które mniej. Cóż, byłby z niego dobry mąż, nie krzyczałby na żonę jakby przesoliła zupę... Jego ubrania były bardzo do siebie podobne, lecz czasem, na dnie szaf można było znaleźć coś skrajnie odmiennego. Również zdarzało się, że Francis namówił go na kupienie czegoś, w czym wyglądaliby podobnie. A on na początku protestował, ale potem sam szukał takich rzeczy. Gdy miał więcej czasu, zdarzało mu się szyć. Szył dużo ubranek dla Matta, czasem haftował jakieś serwetki czy obrusy, które dawał w prezencie rodzicom Francisa. Zdarzało się więc, że błękitnooki wpadał na pomysły rodem z dziwnych filmów. Rysował wiele, wiele modeli ludzi, a na nich ubrania, a potem zanosił metry materiału do domu Arthura. Oczywiście żaden z projektów nie został ukończony, bo Arthur nie miał czasu tego wszystkiego szyć, choćby w weekendy, a Francis co chwilę zmieniał pomysły. Może kiedyś, gdy zamieszkają razem i gdy świat stanie się dla nich bardziej przychylny, zrobią coś razem? A jak na razie Matt ciągle chwalił się w szkole swoimi małymi ubrankami uszytymi przez „nowego braciszka”.

                Nadszedł czas, gdy Arthur mógł już wyjść ze szpitala. Oczywiście w kieszeni trzymał usprawiedliwienie i dość długie zwolnienie ze szkoły, jak i odpowiednie dokumenty do pracy. Czekały go więc dwa tygodnie nic nie robienia. A raczej przesiadywania u Francisa, który uparł się, że się nim zaopiekuje. Najwyraźniej od niego nie można było uciec. Jednak miało to dobre strony. Francis, chodząc w tym czasie do szkoły, mógł pożyczać od ludzi z klasy Arthura notatki, które również, zamiast skserować, uporczywie przepisywał do jego zeszytów. Uważał, że dobry zeszyt musi być prowadzony starannie, a Arthur nie może się teraz przemęczać. Uparł się na tyle, że nawet podkreślił mu wszystkie tematy i wpisał daty z zeszytów, które pożyczał. Zielonooki więc musiał jedynie dużo jeść i pilnować Matta. A karmiony był zdrowo i solidnie. Pięć posiłków dziennie, czasem prawie prośbą i groźbą wmuszanych przez Francisa sprawiło, że szybko odzyskał siły. Również przez kilka dni krążyli w okół niego rodzice Francisa, którzy jak najbardziej popierali pomysł swojego syna i nawet szybko zwykłe łóżko polowe rozstawione dla niego w pokoju rodzeństwa, zmieniło się w dość ładne, solidne jednoosobowe łóżko, postawione pod oknem. Zupełnie jakby uznali, że powinien tam mieszkać. Jednak zaskoczyli go jeszcze jedną rzeczą. Prosili go, by jak najwięcej opowiedział o bracie i dał im jak najwięcej jego zdjęć. Wszystkie informacje zapisali, zdjęcia skopiowali, a potem wydawali się szukać czegoś całe dnie w internecie, telefonowali wiele. A on już wiedział czemu. Oni naprawdę chcieli znaleźć jego brata... A to dodatkowe łóżko... Oni mogli wtedy spokojnie powiedzieć, że już przygotowali się na adopcję kolejnego dziecka! Czyli... Czyli miałby znów ujrzeć te słodkie niebieskie oczki i włosy koloru słońca? Wziąć na ręce tego szkraba, który jadł tyle, co kompania wojska, a najwyraźniej wszystkie kalorie zmieniał w swoją ogromną energię i siłę? Chciał w to wierzyć, jednak wciąż czuł, że to nierealne. Ale wiedział teraz, że nie wolno odrzucać marzeń. Po zaledwie tygodniu w tym domu dorośli zaczęli gdzieś jeździć ze stosami kopii zdjęć jego brata. A on wiedział, że jest o krok od znalezienia swojego skarbu, choć nic nie zrobił. Lecz, gdy widział Matta, biegającego po domu w nowych spodenkach, które on dla niego uszył, z wyhaftowanym na bluzce liściem klonu, czuł, że czas w tym domu nie był stracony. Odzyskał dawny zapał i na nowo nauczył się czym jest rodzina. Zajmował się dzieckiem, jak własnym bratem, a on również traktował go jak rodzinę. Czasem Francis mówił dość dziwne rzeczy, gdy zapadała już noc, a wtedy naprawdę bardzo się cieszył, że ten chłopiec jest tuż obok i nie pozwala błękitnookiemu zmienić słów w czyny. Jednak czasem się zastanawiał... Jakby to było, gdyby jego brat zamieszkał w tym domu, wraz z bratem i rodzicami Francisa, a oni dwaj byliby w domu zielonookiego? Co by się między nimi działo? Jak wiele by się zmieniło? Czasem nieświadomie rumienił się patrząc na niego, gdy niesforna myśl przemknęła mu przez głowę. A on to rozumiał i, gdy nikt ich nie widział, składał delikatny pocałunek na jego ustach. Zupełnie jakby próbował napoić go własną nadzieją.

Historia poza tematem numer sto osiem: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część czternasta.

Wyjaśnienie i postanowienie. Czyżby miała pojawić się kolejna para oczu, które zamykają w sobie horyzont południa?

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część XIV

                Czasem, na granicy bytu i niebytu, jawy i snu, widzisz to, co widziałeś już dawniej, czujesz to, co już pamiętasz, jakby całe życie powtarzało się w ciągu kilku sekund, byś mógł zrozumieć co zrobiłeś dobrze, a co zrobiłeś źle. Jeśli się obudzisz, naprawisz swe błędy, jeśli nie, będą dręczyły Cię wieczne wyrzuty sumienia. To czas refleksji, szansa na zmianę wszystkiego, co wydawało się być niezmienne. Jednak to jedynie ułamek sekundy, cząstka świadomości. Niewiele możemy zrobić, jeśli nie zapamiętamy lekcji, którą da nam nasze własne serce. Dopiero wtedy, gdy odchodzimy, podejdą ci, którzy chcą nas zatrzymać.
                Szafirowe oczy ujrzały największy skarb tej ziemi, miłość w kolorze nadziei. Ujrzały też to, czego widzieć nigdy nie chciały. Jak ciało tak drobne i sercu drogie, osuwa się bezwładnie na ziemię. Chłopak patrzył przez chwilę oniemiały, bez ruchu. Zastanawiał się, czy to naprawdę osoba, o której tyle myślał. Jednak z zamyślenia wyrwał go głos jego małego braciszka.
- Czy to Artie się tam przewrócił...? Czemu on nie wstaje? – chłopiec spojrzał na brata niepewnie, a on wziął go szybko na ręce i podbiegł do zielonookiego. Odstawił brata na ziemię i kazał mu stać spokojnie. Dotknął twarzy swojego przyjaciela i mówił do niego, by go obudzić. Zastanawiał się czy może jedynie chwilowo zemdlał. Jednak on wciąż się nie budził. Z szafirowych oczu pociekły łzy, a dziecko wtuliło się w brata. Jednak chłopak zachował tyle zimnej krwi, by zadzwonić po pogotowie. Wiedział, że może być wiele problemów, w końcu jego przyjaciel nie miał już żadnej rodziny i nie było wiadomo czy ktokolwiek dowie się co się z nim stało. Jednak chciał móc znów z nim porozmawiać, a nie płakać wśród wspomnień o nim.
                Sekundy zdawały się być minutami, minuty godzinami, a godziny przeradzały się w wieczność. Zegar tykał zdecydowanie zbyt wolno, zbyt głośno. Rodzeństwo czekało na jakiekolwiek wieści o ich przyjacielu. Nie oczekiwali wielkiego opisu każdej jego przypadłości, wiedzieli, że w świetle prawa nie mogą dowiedzieć się niczego. Ale chcieli chociaż wiedzieć czy się obudził i zapytać go, czemu to się stało. Tak więc dwie pary szafirowych oczu rozglądały się niepewnie po szpitalnym korytarzu, nasłuchując kroków kogokolwiek z personelu, kto mógłby powiedzieć im, że wszystko jest dobrze. Tak bardzo pragnęli, by to wszystko było jedynie koszmarem.
- Braciszku... A Artie też będzie w szpitalu jak ja...? Też mu się krzywda stała? – chłopiec patrzył z trwogą w oczy brata.
- Nie, nie. Tylko trochę dojdzie do siebie i zabierzemy go do domu. Może mu wypiszą takie zwolnienie jak Tobie do szkoły i nie będzie musiał tyle pracować i się uczyć jakiś czas. Zabierzemy go na spacer jak tylko wydobrzeje. – starszy chłopak mocno przytulił dziecko, siedzące mu na kolanach. Tak bardzo się bał, że chłopiec ma rację i stało się coś bardzo, bardzo złego. Nie chciał nikogo tracić. A tym bardziej nie kogoś tak mu bliskiego.
                Minął jakiś czas, chłopiec zasnął na kolanach brata, gdy przyszła wiadomość o tym, że zielonooki się obudził. Chłopak wziął dziecko na ręce i poszedł za pielęgniarką do sali, w której przebywał jego przyjaciel. Przez drogę dowiedział się paru rzeczy o jego stanie. Odwodnienie, niedożywienie, zbyt niska ilość snu. To były tak błahe i tak ważne rzeczy jednocześnie. Czuł, że to była jego wina. Za mało pilnował swojego przyjaciela, czuł się za niego odpowiedzialny. Nawet, jeśli on mógł radzić sobie sam i w końcu zawsze sobie radził, to błękitnooki czuł się podle, w końcu w pewien sposób przyzwyczaił go do siebie i gdy odszedł, wszystko musiało się zmienić. Patrzył teraz ze smutkiem w blade oblicze przyjaciela, który uśmiechał się delikatnie.
- Przepraszam. – powiedzieli jednocześnie po czym obaj spojrzeli na siebie z zakłopotaniem.
- Ja powinienem przeprosić. – odezwał się ponownie Francis. – Tak długo Ci przyrzekałem, że Cię nie zostawię, tak długo męczyłem się, by zdobyć Twoje zaufanie, a Cię zawiodłem. Gdybym nie był takim egoistą...
- To nie Twoja wina... – Arthur uśmiechnął się blado. – To ja nie potrafiłem zrozumieć, że nie kłamiesz. Nie potrafiłem tak po prostu uznać, że jeśli coś mówisz, to jest to prawda. Nie umiałem Ci zaufać. Ale... Po prostu znam zbyt dobrze ból utraty kogoś bliskiego. Nie chcę przeżywać go nigdy więcej. Nie wiem czy dalej chcesz zawracać sobie mną głowę – westchnął ciężko.
- Oczywiście, że chcę. Teraz to moje przeznaczenie, sprawić, byś był szczęśliwy i już nigdy, przenigdy nie cierpiał. Ale masz o siebie dbać, jasne?
- Dobrze, dobrze, mamusiu – zielonooki zaśmiał się cicho, a jego przyjaciel podszedł blisko niego.
- Wiesz... Jednej osoby nie straciłeś na zawsze. Można jeszcze go odnaleźć. Może za jakiś czas znów się spotkacie? Może nawet uda się, żebyście znów mieszkali razem?
- Wiesz... To miłe, że dajesz mi nadzieję, ale wiem, że to jest praktycznie niemożliwe. Jest wiele tak samo nazywających się dzieci. Musiałbym każde dziecko odwiedzać i dowiadywać się czy to właśnie on... W dodatku, co zrobię, gdy odwiedzę obce dziecko? Wyobrażasz sobie jego minę, gdy dowie się, że przyjechał jego brat, a ja spojrzę na niego i powiem, że to nie on? Jak mam wtedy tak po prostu odejść?
- On Cię przecież pamięta. Zapytają te dzieci czy mają takich starszych braci i po prostu wezmą pod uwagę tylko te, które odpowiedzą prawidłowo. Tyle chyba mogą zrobić, prawda? Ale cóż, trzeba będzie pojeździć i popytać... A Ty jesteś teraz chory i musisz odpoczywać...
- Widzisz? Przez własną głupotę nie mogę nic zrobić...
- Za karę będziesz siedział u mnie i pomagał mi w pilnowaniu brata. Jak stąd wrócę to zapytam rodziców czy zgodzą się trochę pojeździć. On był w podobnym wieku co Matt, prawda? – błękitnooki poprawił nieco uścisk, którym przytrzymywał śpiącego brata. – Może udałoby się go nawet adoptować, co? Miałbyś go przy sobie.
- Ale i tak zajmie to lata... On pewnie mnie za wszystko obwinia... Ty pewnie już rozglądasz się za tym, gdzie wyjechać na studia...
- Jak tylko będę miał wolne ręce to Cię trzasnę w ten durny łeb... Jak się poddasz to nigdy nic nie osiągniesz. Od teraz będę pilnował Twoich posiłków, czasu snu, nawet będę sprawdzał czy nie masz paproszków w pępku, żebyś się godnie przed bratem zaprezentował, kiedy go znajdziemy. Nie „jeśli”, ale „kiedy”, bo dla mnie jest to pewne. Ty też w to uwierz.
- Postaram się – zielonooki uśmiechnął się delikatnie. – Mogę trochę przytulić Matta? Jest strasznie do niego podobny.
- Ach, dobrze, tylko uważaj, jesteś teraz osłabiony, a to nie jest leciutki bobas tylko ośmiolatek – podał brata leżącemu na łóżku szpitalnym przyjacielowi.
- Ach, taki drobny i lekki... Jak podnosiłem Alfreda to zawsze jakbym małego słonia miał na rękach – zaśmiał się cicho.
- No to poszukajmy tego słonia, zanim się o trąbę potknie – obaj jeszcze chwilę porozmawiali, aż zielonooki nie poczuł się zbyt zmęczony. Wtedy bracia wrócili do domu. Jeszcze wychodząc z sali, Matt otworzył nieprzytomnie oczki i pomachał zielonookiemu, a ten uśmiechnął się delikatnie i zasnął. Od teraz czekało ich wielkie i poważne zadanie. Odnalezienie tego małego, niebieskiego słonika.

[ Poprawione przez Megumi/Milka ]

czwartek, 30 maja 2013

Historia poza tematem numer sto siedem: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część trzynasta.

Małe wspomnienie przeszłości i zmiana przyszłości. Krótkie, ale rozwiązanie sytuacji dopiero w następnym rozdziale.

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część XIII

                Czasem samotność jest zbyt przytłaczająca, lecz pozwala nam zrozumieć, co naprawdę się dla nas liczy. Gdy mając wszystko czujemy pustkę, bo brakuje tej jednej osoby, wiemy, że to ona była dla nas wszystkich, a cokolwiek innego jest jedynie marnym złudzeniem. Choćbyśmy pławili się w złocie będziemy biedni, nie mogąc dać go nikomu, a choćbyśmy dzielili ostatnią kromkę chleba, będziemy bogaci, mając z kim się nią podzielić. Więc, choćby jedynie jedna osoba zniknęła, możemy stać się bezkreśnie samotni, zupełnie jakbyśmy znaleźli się po środku nicości.
                Tak też było z nim, gdy samotnie jadł obiad. Zauważył, że to nie było to samo. Jedzenie przygotowywane przez błękitnookiego zawsze było takie... wyjątkowe. A teraz? Zwykłe danie z paczki, bo nie miał czasu, by zrobić coś lepszego. Kilka razy przyłapał się na tym, że chciał go zawołać, by mu pomógł, gdy odrabiał zadania do szkoły. Czy był aż tak do niego przyzwyczajony? Czy nie umiał bez niego żyć? To na pewno jego wina, przyzwyczaił go do siebie, uzależnił... Tak robią ludzie... Dają nadzieję, by odebrać ją w najbardziej bolesny sposób... Ale to przecież on go odrzucił... On zgniótł tę nadzieję, którą on próbował mu dać. Ale tak było lepiej. Tak na pewno musiało być lepiej. Im szybciej wyplącze się z tych kłamstw, tym mniej będą bolały. Ale ciągle miał wrażenie... Że były one prawdą.
                Czasem samotność wśród tłumu doskwiera najbardziej. Błękitnooki wciąż, jak co dzień bawił się z bratem, lecz widział jego zawód, gdy wchodził do domu sam. Widział jak biegnie szczęśliwy, tuli go i nagle rozgląda się, jakby czegoś brakowało. Wciąż miał wyciągnięte rączki do tulenia, lecz zastygały one w powietrzu.
- Artie nie przyszedł...? – pytał ze smutkiem, jakby była to największa tragedia w jego życiu.
- Nie, Artie jest bardzo, bardzo zajęty i nie wiem kiedy przyjdzie – okłamywanie brata bolało wręcz fizycznie.
- Ale nic mu nie jest? Nie poszedł tam gdzie ja? Wróci, prawda? – chłopiec patrzył na niego ogromnymi oczyma.
- Oczywiście, nic mu nie jest, maluszku – a on głaskał go po głowie i próbował zająć czymkolwiek innym. Jednak miał już tego dość. Chciał móc znowu przyprowadzić go do domu, chciał zobaczyć jak ten maluszek go tuli. Chciał, by wszystko było tak, jak dawniej. Jednak wiedział, że jest to marzenie ściętej głowy, nawet, jeśli wszystko będzie wydawało się takie, jak przed kłótnią, to pozostaną wspomnienia i uczucia zmienią się na zawsze.
                Zielonooki powoli przestawał jeść. Uznał, że nie ma czasu na jedzenie obiadu, który i tak mu nie smakował w czasie, gdy ma jeszcze wiele rzeczy do zrobienia. Znów więc wracało to, co dawniej... Pamiętał to aż za dobrze. Gdy wciąż miał przy sobie swojego brata musiał bardzo o niego dbać. Wciąż za nim biegał, musiał pilnować swojej i jego nauki, robić mu dużo jedzenia, a w dodatku pracować, by nic im nie zabrakło. Żołądek i potrzeby malca były bardzo duże, więc i on musiał bardzo dużo pracować, by je zaspokoić. Tak więc zdarzało mu się nie dosypiać, nie dojadać, biegł ze szkoły do domu, pilnował brata, biegł do pracy, starał się zająć swoją nauką i zasypiał wyczerpany, by potem wszystko zaczynać od nowa. Pamiętał dobrze jak to się skończyło. Pewnego dnia po prostu nie wrócił do domu. Upadł gdzieś po drodze, wychudzony, blady, bez sił. Jego brat nigdy tego nie zauważał, ciągle jedynie prosił o więcej słodyczy, więcej zabaw. A on chciał dla niego jak najlepiej, choć nie miał czasu, by się nim dobrze zająć. A on mimo wszystko rzadko mówił mu miłe słowa, jedynie czasem, gdy on szedł do pracy, chłopiec prosił go, by wracał szybko. Lecz pewnego dnia chłopiec obudził się w domu sam. Zrozumiał, że jego brat nie wrócił z pracy. Wybiegł z domu, by go szukać, zaczepiał policjantów. W końcu poznał prawdę. Przemęczony Arthur zasłabł, wracając z pracy. Na szczęście szybko znalazł się w szpitalu, jednak jedna kwestia stanęła pod znakiem zapytania. Skoro tak bardzo wyniszczała go opieka nad bratem, to czy nadal powinien ją sprawować? Odebrano mu brata, twierdząc, że to dla dobra ich obu. Ale ile dobra jest w rozdzieleniu rodziny? Było to już rok temu, a on czuł, że teraz sytuacja się powtórzy. Ale nie miał już nic do stracenia.

                Kolejny raz nie widział sensu w jedzeniu na siłę czegokolwiek przed wyjściem do pracy. Nie miał czasu, by przygotować coś lepszego, a jedzenie z paczki uważał za okropne. Może w tym tygodniu raz czy dwa zjadł kolację, na śniadania nie miał czasu. W szkole unikał swych przyjaciół, nie chciał znów widzieć tej jednej twarzy, która spowodowałaby w nim wyrzuty sumienia. Nikt więc nie wiedział, co się z nim dzieje, nikt nie zwracał na niego uwagi. A on niczym kwiat na pustyni, wiądł i wysychał. Czasem zdarzało się, że zakręciło mu się w głowie. Wiedział czemu, ale nie chciał się tym przejmować. Uważał, że już i tak nic nie ma sensu, jeśli nie ma się niczego, co można chronić. A on właśnie nie miał już nikogo, dla kogo mógłby żyć. Czasem, idąc do pracy, spotykał błękitnookiego z jego bratem na spacerze. Ach, więc maluszek już się lepiej czuje i może wychodzić z domu? To dobrze. Chociaż jemu się poszczęściło. Więc czemu szmaragdowe oczy zdawały się być tak wilgotne? Nie było to ważne. Nic już nie było ważne. Nawet to uczucie spadania, ani uderzenia o bruk... Ani krzyk... tak znany głos...

środa, 29 maja 2013

Historia poza tematem numer sto sześć: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część dwunasta.

Codzienna dawka Kanady jest, starczyło jeszcze na Anglię i Francję. Zmiany wywołują efekt domina.

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część XII

                Spotkanie przynoszące radość pokazuje nam, za czym naprawdę tęskniliśmy. Gdy widzimy to, czego dawniej brakowało i czujemy szczęście, wiemy, że jest to tym, czego najbardziej pragnęliśmy. Te ogromne oczy, skryte w maleńkiej twarzyczce były piękne niczym spełnienie marzeń. Delikatny głos dziecka dawał radość, niczym tysiące dzwoneczków.
- Matt... Ale czemu on też miał przyjść? – zapytał błękitnooki wskazując na swego przyjaciela.
- Bo on jest nowym braciszkiem. Bardzo go lubisz i wszędzie go ze sobą zabierasz, więc chciałem, by był teraz przy Tobie. On Ciebie też lubi, prawda? Patrzycie na siebie jak mamusia i tatuś – dziecięca szczerość jest wręcz oszałamiająca.
- No bo wiesz, my... – zaczął błękitnooki, lecz przerwał mu jego przyjaciel.
- To tylko tak się wydaje – Arthur zaśmiał się nerwowo. – Bo on mi ciągle daje jedzenie, tak jak Twoja mama tacie, więc tak to się kojarzy. Może on coś dodał do tego jedzenia, co? – zaczął łaskotać chłopca. Francis zaś wydawał się być smutny. Mimo, że dwie z najważniejszych dla niego osób były teraz tuż przed nim, on czuł się samotny. Czemu on się go wypierał? Przecież już nie miał powodu... Może on się go wstydził? Dlatego nie chciał nikomu wyjawić prawdy? Błękitnooki miał teraz w sercu wiele rozterek, ale starał się śmiać w czasie zabawy z bratem i rozśmieszać swojego przyjaciela. Lubił słuchać ich śmiechu. Był zupełnie jak spełnienie marzeń, dźwięczny, harmonijny razem. Jednak czegoś w nim brakowało, jakby dopełnienia. Czegoś brakowało w sercu istnienia o szmaragdowych oczach.
                Arthur miał prosty powód, by nikomu nie mówić prawdy. Uważał, że nie jest ona prawdą. Myślał, że może teraz błękitnooki opowiada o miłości, jest przy nim, ale wkrótce o nim zapomni. Nieważne ile czasu spędzili razem. Dla niego to była jedynie przyjaźń. W końcu tak to wyglądało.  Może czasem zdarzyło się coś więcej, delikatny pocałunek, przytulenie. Ale wyglądało to bardziej jakby było to konieczne, by ich relacja wyglądała na ważniejszą. Czuł, jakby jedynie odgrywali swoje role. Jak stare małżeństwo będące ze sobą jedynie z przyzwyczajenia, które stara się być razem, ale nie czuje już tego co dawniej. Może spędzali razem czas częściej niż ze zwykłymi przyjaciółmi, może robili razem więcej rzeczy, ale to wszystko zdawało się być puste, jakby wyuczone. Spotkania w tych samych momentach dnia, żadnego niecierpliwego wyczekiwania, każda wspólna minuta była identyczna. Nie było niczego, co miałoby znamiona wyjątkowości. Zupełnie, jakby błękitnooki jedynie starał się zagłuszyć nim samotność. Dlatego on nie chciał nazywać ich relacji miłością. Bo nie czuł, że jest naprawdę potrzebny. Myślał, że gdy powróci ten chłopiec, błękitnooki nie będzie już go potrzebował, zajmie się swoim bratem, a jego zostawi daleko w tyle. Więc nie chciał, by ktokolwiek był tego świadkiem. Chciał, by wszyscy myśleli, że są po prostu kolegami, rozmawiają w szkole i tyle wystarczy. Nie chciał, by ktokolwiek widział jak się rozchodzą, zapominają o sobie. A tym bardziej nie chciał, by to ten chłopiec miał patrzeć jak jego brat i „nowy braciszek” drą ze sobą koty, bo jeden jest już nie potrzebny drugiemu, ale próbują kontynuować to na siłę. Nie chciał litości, nie chciał znosić poniżenia, gdy się rozdzielą, nie chciał tęsknoty. Chciał spokoju. Dlatego uciekał w samotność.
                Jednak teraz najważniejszy był ten maluszek, który wciąż był bardzo chorowity, a wiosna tak chłodna. Wiele się zmieniło we wszystkich trzech życiach. Jedno, jeszcze króciutkie życie zaczęło być weselsze. Maluszek jeszcze nie mógł iść do szkoły, bo jego odporność była w opłakanym stanie i mógł łatwo zachorować, więc spał długo, odsypiał te wszystkie szpitalne koszmary. I tulił mocno swojego brata, który co rano miał kłopoty ze wstaniem, bo mała przylepka nie chciała wypuścić go z pokoju. Gdy chłopiec już obudził się do końca zjadał śniadanie. Zwykle było to coś słodkiego. Już jak był mniejszy nauczył się robić naleśniki, więc często, gdy nikt nie widział robił ich całą górę. Co zwykle kończyło się wybieleniem mąką całej kuchni i maluszkiem leżącym na środku, bo wywrócił się na plamie oleju. Maluszek wyglądał niemożliwie słodko z zaparowanymi okularami i mąką we włosach. Zwykle w takim stanie witał swojego braciszka i „nowego braciszka”. Tak, bo teraz jeszcze w ich życiach się coś pozmieniało. By spędzać więcej czasu z Mattem, Francis przyprowadzał zielonookiego do swojego domu, by razem z nim spędzać codzienny czas. Zwykle pierwszym widokiem po otwarciu drzwi wejściowych była mała, biała kulka, potykająca się o własne nogi, a potem tuląca się do nich. Co powodowało, że cała trójka była bialutka. Przyzwyczaili się już do tego, więc w szafie błękitnookiego spoczywało już kilka ubrań jego przyjaciela, by ten mógł się przebrać przed wyjściem do pracy. Maluszek stał się nieco żywszy, grał ze starszymi w łapki, jak było więcej czasu też trochę bawił się włosami Arthura, które według niego były bardzo zabawne. Chłopiec zwykle bawił się z bratem, albo cichutko przyglądał jak się uczy. Zwykle to brat pomagał mu się dokładnie domyć z tej mąki, którą na siebie wysypał robiąc naleśniki.
Wieczorem jednak była mała zmiana. Gdy tylko chłopiec zasnął, jego starszy brat wychodził. Kilka minut później pukał do drzwi swego przyjaciela, by u niego, zrobić mu kolację. Ciągle się śmiał, że jest to bardzo, bardzo romantyczne, jednak gromiony był zimnym spojrzeniem i wytłumaczeniem, że to nic romantycznego, tylko jego wymysł. Choć wyglądało to jak w małżeństwie. Jedna osoba wraca zmęczona z pracy, druga daje jej kolację.
- A Ty znowu taki zimny – błękitnooki poszturchiwał już ładnie wykąpanego i przebranego w piżamkę przyjaciela.
- Jak wiesz miałem ciężki dzień, jak co dzień z resztą. Wracałem do domu śmierdząc olejem, a Ty mi tu jeszcze siedzisz nad uchem. Brat się będzie o Ciebie martwił, spadać mi.
- Nie spadnę... Czemu ciągle zaprzeczasz, że jesteśmy razem? Przecież ustaliliśmy, jak on wróci, wszystko mówimy.
- Ale niedługo o mnie zapomnisz, bo już go masz, nie denerwuj mnie już...
- Cały czas myślałeś, że zapomnę?! – błękitnooki przyciągnął do siebie swojego przyjaciela. – Czemu niby miałbym!?
- No bo byłeś przy mnie dlatego, że nie mogłeś być przy nim... Każdy dzień był taki sam... Jakbyś był przy mnie z litości... I teraz znów, mimo zmian, dni zaczynają się powtarzać...
- Chcesz, by stało się coś, co się nie stało nigdy...?
- I tak potem zrobisz to znowu... I znowu wszystko będzie identyczne – nagle zielonooki poczuł, że jest ciągnięty przez swojego przyjaciela. – Co robisz?
- Coś, czego jeszcze nigdy nie zrobiliśmy i nawet, jeśli się powtórzy, to nigdy nie będzie takie samo – starszy wydawał się być bardzo zdenerwowany.
- Ej, nie wygłupiaj się. Co Ci odbiło?! – chłopak próbował się wyrwać, aż nagle został rzucony na własne łóżko. – Przestań... Nawet się nie waż... – jego protesty zamknął pocałunek.
- I co? Wystarczy Ci taka odmiana? Czy jak mam Ci udowodnić, że Cię nie zostawię?
- Przestań. Po prostu wróć już do domu, jeśli coś zrobisz, będziesz żałował  - szmaragdowe oczy wypełniał strach.
- Już chyba od roku jesteśmy praktycznie nierozłączni, a Ty ani razu mi na to nie pozwoliłeś... – zbliżył się do niego, przyciskając go lekko do podłoża.
- Przestań, nie żartuj sobie... Dobrze... Dobrze, już Ci wierzę... Zależy Ci, rozumiem... Ale... Odsuń się... Nienawidzę jak ktoś próbuje kogokolwiek zmusić do takich rzeczy. Wynoś się stąd.
- Co? Ale ja tylko chciałem Cię nastraszyć – szafirowe oczy pełne były niezrozumienia.
- Idź... Nie musisz już wracać, skoro chcesz tylko tego. Denerwujesz się, bo Ci nie pozwoliłem, co? Idź już. Po prostu daj mi spokój. Możesz wrócić jak Ci przejdzie, ale takiego nie chcę Cię znać...
- Spokojnie... – starszy delikatnie przeczesał palcami włosy młodszego. – Jak chcesz to już nie wrócę, ale musisz być tego pewien.
- Nie wiem już czego jestem pewien... Po prostu na jakiś czas mnie sobie odpuść i tak już nie jestem Ci potrzebny. Wrócisz, jeśli nadal będziesz tego chciał. Wyjdź... – młodszy drżał. Zwykle był impulsywny, ale nie chciał go zranić. Ledwie się hamował, by zrobić mu krzywdę. Ale uważał, że tak właśnie powinno być, powinni się rozejść, dopóki jeszcze mogą.
- Dobrze... Wyjdę, nie wrócę przez tydzień, dwa. Nie zadzwonię, nie będziemy iść razem do szkoły. Będziesz sam. Całkowicie sam i przemyślisz, czy naprawdę jesteś tego wszystkiego pewien – a potem rozległy się kroki i trzaśnięcie drzwi wyjściowych. Skoro tego właśnie chciał, skoro wiedział, że to nastąpi... Czemu teraz było mu tak smutno? I czemu na poduszce pojawiały się kolejne krople?

[ Poprawione przez Megumi/ Milka ]

wtorek, 28 maja 2013

Historia poza tematem numer sto pięć: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część jedenasta.

I tak o to przebiłam ilością rozdziałów inne Historie poza tematem. Znów dużo Kanady, zapowiedź pojawienia się Ameryki. Niedługo wszystko się zmieni. I dalej nie mogę dojść do tego, o co prosiła Salut... *ten fail*

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część XI

                Łąki zaczęły rozkwitać zielenią, kolorem nadziei. Wiosna zbliżała się powoli, choć czasem, wśród nocy, biel pokrywała świeżą trawę. Dni zaczynały różnić się od siebie, co dzień ujrzeć można było nowy, maleńki kwiat. Czasem wracając do domu można było poczuć zapach polnych kwiatków, włożonych przez dzieci do szklanki, czasem budził nas śpiew ptaków, a noc oświetlana była ogromnym księżycem. Nadszedł czas, by zakwitł najpiękniejszy z kwiatów, lecz do tego trzeba go przesadzić...
                Każdy człowiek w pewnym sensie jest jak roślina. Dom jest glebą. Na złej zgnije, na dobrej wyrośnie pięknym kwieciem. Wodą są uczucia i emocje, bez nich nikt nie da rady żyć zbyt długo, ale jeśli woda będzie zła, pełna zanieczyszczeń, czyli smutku i nienawiści, wtedy kwiat uschnie. A słońce to uczucia, które dajemy, jeśli są odwzajemnione dają nam siłę, jeśli nie, jedynie nas spalają. Człowiek w szpitalu jest niczym kwiat w wazonie. Jeśli jest tam zbyt długo, mimo, że ma wodę i słońce, bez gleby uschnie. Trzeba więc przesadzić go chociażby do doniczki, czyli pozwolić mu być przy bliskich. Lecz dopiero, gdy wróci do domu, rozkwitnie naprawdę.
                Ten dzień wydawał się być taki jak każdy inny. Błękitnooki znów męczył przyjaciela, by zjadł cały obiad, a on znowu śmiał się z niego, że zachowuje się jak mama. Rozmawiali spokojnie i razem odrabiali lekcje, gdy nagle zadzwonił telefon błękitnookiego. Był to środek tygodnia, więc nie spodziewał się żadnych wiadomości, ani tym bardziej nikogo, kto by czegokolwiek od niego chciał. Odebrał jednak telefon, gdy zobaczył, że dzwoni jego mama.
- Tak, mamo? Coś się stało...? – zapytał nieco przerażony. Spodziewał się, że nie chce słyszeć tej wiadomości.
- Chodź szybko do domu... Twój brat – głos jego matki wydawał się być bardzo spokojny.
- Co z nim?! Powiedz! – on zaś wręcz przewrócił się z telefonem w ręku.
- Spokojnie, dowiesz się jak przyjdziesz. Jesteś u swojego.. przyjaciela, prawda? – ton głosu wydawał się sugerować, że kobieta wie coś, czego nigdy jej nie powiedziano. – Niech on też przyjdzie, dobrze?
- Czemu on też? On chyba nie może.. Ja – rozmowę przerwało odłożenie słuchawki przez kobietę.
- Co się stało...? – zielonooki podszedł do niego niepewnie. – Coś złego?
- Nie wiem... Coś z bratem... I Ty też masz przyjść... Nie wiem czemu.. I Ty jeszcze masz pracę... Boję się, że to coś okropnego, a Ty masz przyjść, żebym się zbytnio nie załamał.
- Może jednak nie? W końcu  bez niego nie wracaliby  w środku tygodnia, prawda? A ja zaraz zadzwonię do pracy i powiem, że nie mogę dzisiaj się stawić. Nie możesz zakładać, że wszystko jest źle – zielonooki poszedł po swój telefon i zadzwonił do pracy. Nie wykorzystywał jeszcze wolnego, więc szef nawet chętnie dał mu ten dzień. Zupełnie jakby miał go dość...
- Ale on wtedy był taki drobny, taki chudy... A jeśli oni go tam źle karmili? Jeśli coś się stało? Widziałeś jak on wychudł! A minęło sporo czasu... A jeśli inne dzieci były dla niego niemiłe?
- Ty się już nic nie martw. Jemu się już poprawiało, a szpitale są po to, by leczyć, a nie zabijać, prawda? I jak można by było nie lubić kogoś tak słodkiego? – zielonooki położył rękę na ramieniu swojego przyjaciela. – Ty raczej się spodziewaj, że on Ci na ten Twój pusty łebek wianek z kwiatków założy – zmierzwił mu włosy, a po chwili otworzył drzwi. – No, to idź, panie przodem.
- Ja Ci dam panie, cholero jedna – zaśmiał się i wyszedł, przy okazji składając delikatny pocałunek na jego policzku. Młodszy zamknął drzwi i obaj ruszyli w dobrze znaną im drogę.
                Jednak byli nieco poddenerwowani. Tak naprawdę wszystko mogło się zdarzyć. Czasem jednego dnia jesteś, drugiego Cię nie ma. A jak wiele zmian mogło zajść przez ten czas? I jakie mogły one być? Nawet, jeśli on wrócił to kim naprawdę teraz był? Jeśli wciąż się zmieniał i smutniał to czy dalej był tym samym dzieckiem, które wcześniej poszło do tego szpitala? A co, jeśli nie wrócił? Jeśli wróciło jedynie ciało? Nie chcieli o tym myśleć. Zielonooki zastanawiał się czy on kiedykolwiek odnajdzie swojego brata. Miał nadzieję, że ujrzy go równie słodkiego i dziecinnego jak dawniej.
                Często pożegnania i spotkania są bardzo smutne. Gdy oczekujesz wieli zmian i gdy widzisz jak wiele ich nastąpiło. Mały chłopiec pamiętał jak zawsze tulono odchodzących ze szpitala, a on był tu tak długo, że widział ich bardzo, bardzo wielu. Niektórzy przychodzili i wychodzili w czasie, gdy jego stan się nie zmieniał. Inni nie zdążyli wrócić do domu. Tych, którzy go tu witali nie było już z wielu powodów. A teraz żegnali go ci, których poznał całkiem niedawno. Widział zapłakane twarzyczki dzieci, które tak często do niego przychodziły, by przytulić się do niego. Teraz trwożnie chowały się przy nogach pielęgniarek. Czuł się wręcz winny, że ich opuszcza, tym bardziej, że był szczęśliwy odchodząc, zostawiając te dzieci same. Mimo, że sam był jednym z młodszych, opiekował się kim tylko mógł. A teraz czuł się trochę jak matka zostawiająca dzieci u dziadków. Jego rodzice wciąż mu opowiadali jak bardzo tęskni za nim brat i, że zostawi przyjaciół w dobrych rękach, a on przytulił wszystkich, nawet przeszedł różne sale, by pożegnać się z każdym, kto nie mógł podejść. Zauważył, że na tym łóżku, które stało się puste tej smutnej, gwieździstej nocy leżało małe dziecko. Tak maleńkie i drobne. Spało spokojnie, choć oczy były czerwone od łez. Pocałował je w czoło i powiedział cicho:
- Obyś Ty, mały, zszedł z tego łóżka o własnych siłach i przytulił rodziców z całych swoich sił – otarł maluchowi łzy i pobiegł do swoich rodziców. Może już od dawna nie zachowywał się jak dziecko, choć wciąż nim był, lecz teraz miał ochotę, by rodzice złapali go za ręce. I szedł po środku, jego rzeczy dawno były w samochodzie rodziców, a on trzymał ich dłonie i machał nimi z uśmiechem. Zastanawiał się, jak wiele zmieniło się w jego domu.
                A teraż już turlał się po swoim i brata ogromnym łóżku. Było mu tak miło i wesoło. Nie mógł się doczekać aż wróci jego brat i go wyściska. Nagle usłyszał jak drzwi otwierają się wręcz z hukiem, jakby ktoś wszedł w biegu.
- Co z nim? Co z Mattem? – to był głos jego brata, najwyraźniej jeszcze nic nie wiedział.
- Przestań, straszysz swoich rodziców... – tu drugi głos, nieco spokojniejszy, jakby zbytnio przyzwyczajony do takich wybuchów. Ach, znał ten głos, to ten miły chłopak ze smutnymi oczami.
- Jest tam, gdzie jest jego miejsce, synku – głos matki, jak zawsze kojący. I wtedy otworzyły się drzwi, rozległy się kroki, a chłopiec poczuł, że ktoś go podnosi i tuli.
-  Braciszku! Drapiesz brodą! – maluszek się zaśmiał i mocno przytulił brata.
- Kiedy wróciłeś? Czemu nikt mi nie powiedział? – błękitnooki przyciskał do siebie maleńkie i tak ciepłe ciało braciszka.
- Jestem tu chyba od godziny, to miała być niespodzianka. Słodki jesteś z tą miną – maluszek zaśmiał się słodko. – Jakbyś myślał, że to sen – chłopiec zaczął go łaskotać,a odpowiedzią był śmiech starszego. – Widzisz? To nie sen.
- Tak się cieszę, że wróciłeś... Zobacz, nowy braciszek też przyszedł – starszy pokazał na skrytego za framugą drzwi zielonookiego, a maluszek pomachał do niego. A wtedy on podszedł i pogłaskał go po głowie. – O, skoro... moi rodzice już nie będą wyjeżdżać to wszyscy poszukajmy tego Twojego berbecia? – zapytał nagle Francis.
- W sensie... Mojego brata...? Jak Ty chcesz to zrobić? I co to ma do Twoich rodziców? – Arthur patrzył na niego nieco zdziwiony.
- Jak go adoptują to już nikt go nie zabierze, prawda? I mógłby nawet mieszkać u Ciebie, a rodzice by tylko dawali pieniądze, byś mógł się nim zająć. Mógłbyś przestać pracować i więcej czasu z nami spędzić.
- Wtedy byłby Twoim bratem, nie moim...
- Ty i tak już jesteś jak rodzina to wspólnym. No i nic nie zmieni więzów krwi, niezależnie od tego,co będzie stało w papierach. To jak? Szukamy naszej zguby? – na to pytanie zielonooki jedynie skinął głową, zbyt szczęśliwy, by cokolwiek powiedzieć.

Historia poza tematem numer sto cztery: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część dziesiąta.

Już rozdział normalnej długości. Opis codzienności i zapowiedź zmian w trzech, powiązanych ze sobą życiach.

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część X

                Dni i noce często stają się nierozróżnialne. Gdy jedne oczy się otwierają, inne zamykają. Trudno nam stwierdzić, czy to o czym myślimy jest przyszłością, przeszłością czy teraźniejszością. Sen miesza się z jawą a wspomnienia z marzeniami. Często zwykły powrót do domu staje się nieosiągalnym pragnieniem.
                Dla niektórych każdy dzień jest wyjątkowym darem, gdy widzą tych, którym tego jednego dnia już zabrakło i pozostali w bezkresnej nocy, śniąc swój sen o odrodzeniu. Właśnie jednym z takich ludzi był ten słodki, mały chłopiec. Codziennie się budził w nocy, słysząc jak kogoś wywożą z jego szpitalnego pokoju. I wiedział, że te dzieci nie wracają do rodziców. Wracają jedynie ich ciała. A on marzył o tym, by wrócić w całości, duszą i ciałem. Znów spać z braciszkiem w jednym łóżku, jeździć z nim na rowerach i patrzeć na jego poranne zmagania z włosami. Zauważył podczas jego wizyty, że zaczął zapuszczać taką rozczulającą bródkę. Zastanawiał się jak to wyglądało, gdy rano się golił, nie chcąc uszkodzić swego małego dzieła. Wyobrażał sobie jak robi zabawne miny, by wszystko doprowadzić do perfekcji i jednocześnie się nie skaleczyć. Chłopiec często starał się przed snem wyobrazić sobie, co jego brat mógł tego dnia robić. Wyobrażał sobie jak staje przed lustrem i wzdycha cierpiętniczo, a później próbuje rozczesać włosy, jak wybiera ubrania, które miały podkreślać wszystkie zalety jego ciała i jak próbuje po tym wszystkim nie spóźnić się do szkoły. Pamiętał jak to zawsze zabawnie wyglądało, gdy jego brat próbował jednocześnie się ubrać i zrobić śniadanie, żeby było jak najszybciej. Wyglądało to niemożliwie słodko i zabawnie. Zawsze się kończyło na tym, że ubrany już dawno młodszy z braci wyganiał starszego z kuchni i robił naleśniki. Później jedli razem, a rodzice odwozili ich do szkoły.
                Teraz ich dni różniły się diametralnie. Chłopiec budził się niespokojnie w nocy i sprawdzał, czy nadal ma kolegów na sali. Nasłuchiwał, czy nie słychać małych kółek na korytarzu. Dopiero wtedy zasypiał ponownie. Gdy zaczynały mu się śnić wspomnienia z rodzinnego domu, przychodziły pielęgniarki i budziły wszystkich na śniadanie, jeśli ktoś nie mógł przyjść to jedzenie zanoszono mu do sali. On na szczęście od jakiegoś czasu mógł już sam schodzić z łóżka i iść do stołówki, więc cieszył się tym, że może jeść z innymi dziećmi. Choć zdarzało się, że ktoś go niezauważył, potrącił to i tak był szczęśliwy, że słyszał ten gwar. Choć wtedy też zauważał kogo brakowało i dowiadywał się, kto i czemu już nie wróci. Wszyscy cieszyli się, gdy kogoś wypisywano i wszyscy wspólnie żegnali tych ludzi, tuląc ich mocno. A, gdy ktoś odchodził sam, nie zabierany przez rodziców, tylko w środku nocy znikał z tego świata, wszyscy, choć często różnych wiar, schodzili na dół, do kapliczki i modlili się cichutko w swoich językach i wedle swoich obrzędów, nie zakłócając innym spokoju. Dzieci, które były odwiedzane przez rodziców zwykle były obiektem niejakiej zazdrości wśród tych wiecznie samotnych, które spędzały tu równie długi czas, z dala od domu. Chłopiec często widział, jak inne dzieci patrzyły na niego, gdy on rozmawiał z rodzicami. Zwykle później te same dzieci były tymi, które go nie zauważały, czy potrącały na korytarzu czy stołówce. Jednak dobrze je rozumiał. Czasem więc starał się z nimi bawić i prosił rodziców, by kupili dla tych dzieci coś słodkiego. A wtedy wszyscy lubili go o wiele bardziej, gdy przynosił im cukierki. Nawet, jeśli czasem nieco kupował ich przyjaźń, lubił gdy wszyscy byli szczęśliwi. Czasem zdarzało się, że robił za czyjąś przytulankę, gdy ktoś był smutny i przychodził do niego, by się przytulić. Zauważył też, że starsi pacjenci nieco odruchowo czasem, gdy mieli go w pobliżu, zaczynali go głaskać. Bardzo to lubił, a jego mama zwykle śmiała się z jego fryzury, którą pozostawiało to ciągłe głaskanie.  Nie wiedział, czemu tak się dzieje, ale odkąd zaczął zdrowieć, ludzie starali się być jak najbliżej niego. Zupełnie, jakby mógł przekazać im swe zdrowie i sprawić, by wrócili do domów. Czuł się nieco winny, wiedząc, że niedługo zostawi ich tutaj i nie będzie już mógł nikogo z nich pocieszyć.
                Zaś dni jego brata różniły się nieco od siebie. Zwykle wstawał rano i najpierw szybko robił śniadanie, by zjeść je zanim się ubierze, by nie ubrudzić ubrań. Więc, gdy już był najedzony zaczynał się golić, co, jak domyślał się młodszy, wyglądało nieco zabawnie, przez miny jakie robił. Później ubierał przygotowane poprzedniego wieczoru ubrania, to miało zapobiec porannemu bieganiu od szafy do szafy. A wtedy już gotowy spokojnie szedł do szkoły, po drodze zgarniając czekającego na autobus Arthura. Nie mieszkali przecież razem, tylko jakiś czas spędzili w jednym miejscu. Jednak uznali, że to jedynie utrudnia udawanie, że wszystko jest tak, jak było wcześniej. I też tak było łatwiej, gdy noce spędzali daleko od siebie, nie musieli się martwić o to, co się między nimi stanie.  W szkole nie było zwykle nic ciekawego, dużo nauki, dziwne tematy na przerwach. A później pomagał przyjacielowi przy obiedzie i zadaniach domowych, które odrabiali razem. Później on wszystko sprzątał, gdy młodszy szedł do pracy. Wiedział, że on wróci późno, więc zostawiał mu kolację gotową do podgrzania z kartką, co powinien zrobić. A wtedy wracał do swojego domu i uczył się na następny dzień, by nie mieć zaległości, czasem też wychodził z przyjaciółmi, lub oni przychodzili do niego. Nie chodził spać zbyt późno. Nie chciał być zbytnio nieprzytomny w szkole, lub mieć podkrążone oczy. Nie chciał, by ktokolwiek się o niego martwił. Przed snem zawsze zjadał coś, co nie wymagało zbyt długiego trawienia, po czym brał długą kąpiel. Najdłużej zaś zajmowało mu suszenie włosów, by nie zasnąć z mokrymi i nie mieć rano dziwnej fryzury.
                Pozostała nam jeszcze jedna osoba do opisu, czyż nie? Zielone oczy otwierały się zwykle dość wcześnie, a ich właściciel rano wypijał jedynie herbatę, nie musiał się jeszcze golić, więc miał więcej czasu na dobranie rano ubrań, choć zwykle wyglądało to na zasadzie założenia czegokolwiek co względnie ładnie razem wygląda. Włosy były trudne do uczesania, dlatego, że znowu przemęczony zasnął z mokrymi. Więc po nieudanej batalii z nimi biegł na autobus, który zwykle uciekał mu sprzed nosa, a po chwili pojawiał się błękitnooki. Szkoła, jak to szkoła, nie była ciekawa. Potem spędzał czas ze swym przyjacielem, by następnie biec do pracy. Nigdy się jeszcze nie spóźnił, choć coraz rzadziej miał ochotę przyjść. Musiał pracować w jakimś dziwnym miejscu z fast-foodami. Pamiętał jak jego brat je lubił, przez co często był smutny cały dzień w pracy. Pomyślał, że gdyby powiedział bratu, skąd biorą się jego ulubione dania, on natychmiast zmieniłby swój gust kulinarny. Gdy był młodszy i jeszcze brat był przy nim, roznosił ulotki, ale teraz mógł pracować w bardziej dochodowym miejscu, choć szczerze go nienawidził. Gdy wracał było już późno, a musiał jeszcze trochę się pouczyć. Później brał szybki prysznic, zjadał kolację i szedł spać. Zwykle zasypiał w ciągu kilku sekund.

                Niedługo miało nastąpić wiele zmian, zwłaszcza w ich codzienności. Lecz jak wiele rzeczy się zmieni, a jak wiele pozostanie niezmiennych? Co stanie się wtedy, gdy nic nie będzie przewidziane?

sobota, 25 maja 2013

Historia poza tematem numer sto trzy: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część dziewiąta.

Podsumowanie zmian, które nastąpiły i zapowiedź tych, które nadejdą. Bardzo krótki rozdział, chciałam trochę narobić smaku na jedną rzecz, więc przerwałam w momencie, w którym powinna zostać napisana. Będzie w następnym rozdziale. Też trochę powodem jest to, że strasznie chcę i muszę iść już spać.

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część IX

                Choć znika tak wiele, musi pojawić się jeszcze więcej. Dni mijały jak zawsze, choć nieco weselej, gdy pojawiła się nadzieja na poprawę życia. Najmłodszy spośród błękitnookiej rodziny czuł się już nieco lepiej. Może wciąż wyglądał raczej jak szkielet w gabinecie biologicznym niż jak każdy zwykły chłopiec, ale im dłużej był z bratem, tym częściej się uśmiechał. Również zielonookiego zaczynał nazywać braciszkiem. Bardzo się do niego przywiązał i chciał, był on z nimi jak najdłużej.
                Chłopiec nie płakał, gdy oni wracali do domów, wiedział, że wkrótce to on pojawi się znów w swym własnym, a raczej dzielonym z bratem pokoju. Gdy wyglądał przez okno, gwiazdy pokazywały mu nowe marzenia. Gdy zasypiał, śnił o wspólnych wycieczkach rowerowych. Ale już nie tylko z braciszkiem. Gdzieś tam, może nieco z tyłu i niezauważenie, pojawiały się smutne, zielone oczy. Chciał, by te oczy błyszczały kiedyś radością. Stało się to jego marzeniem, wrócić do domu i sprawić, by wszycy się uśmiechali, a zwłaszcza nowy braciszek. Zastanawiał się jak bardzo Francis go lubił. Był może jeszcze zbyt mały, by wszystko zrozumieć, ale widział, że patrzy na niego trochę jak rodzice na siebie nawzajem. A zielonooki tak słodko się wtedy rumienił. Mimo tego co widział, mimo tego, co się stało, chłopiec nie tracił nadziei. I choć każdego dnia zauważał, że kolejne łóżko szpitalne pozostawało puste, choć nikt nie został wypisany, to spoglądał w niebo i uśmiechał się delikatnie, jakby żegnał dusze tych, którzy odeszli.
                W tym czasie zielonooki zaczął zdobywać informacje na temat tego, gdzie teraz mógł być jego brat. Od dawna go nie widział, nie miał o nim żadnych wieści. Pragnął ujrzeć go znowu, teraz, nim będzie za późno. Zastanawiał się czy on również się zmienił. Zapewne był wyższy, silniejszy niż zazwyczaj. On zawsze szybko rósł i dużo jadł. Miał nadzieję, że nie skończyło się to nadwagą czy innymi wadami. Ale w pewnym sensie nie mogło, bo chłopiec zawsze był żywym srebrem. Wszędzie było go pełno, więc nie było możliwości, by nie spożytkował swojej energii.
                Zaś błękitnooki spoglądał spokojnie w przyszłość. Jego brat zdrowiał i teraz było to pewne, że niedługo wszystko się ułoży. Widział też oczy koloru mchu, wypełnione nową nadzieją. Czuł, że ich los na pewno zmierza w dobrą stronę. Nie było możliwości, by stało się cokolwiek złego. I on to wiedział. Pomagał swemu przyjacielowi, kontaktował się z bratem na ile tylko był w stanie. Również odnowił, oziębłe ostatnimi czasy stosunki z resztą przyjaciół. Zdawało się, że wszystko będzie już tylko jasną ścieżką.

                Lecz wkrótce miało nastąpić wiele zmian, wielki przełom. Jak wiele zmieni się na lepsze, a jak wiele na gorsze? Tego nie wie nikt. Lecz nie wolno bezczynnie czekać na to, co przyniesie los. To my tworzymy nasze przeznaczenie i nikt go za nas nie zmieni.




[ Poprawione przez Megumi/Milka]

piątek, 24 maja 2013

Historia poza tematem numer sto dwa: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część ósma.

Czasem zmiany w widzimy w rzeczach najbardziej błahych, jak herbata czy cisza. Lecz pustka nigdy nie jest wieczna. Choć nadzieja stała się jedynie maleńką iskrą, nie wolno nam ugasić jej deszczem rozpaczy. Tu znowu Kanada gra pierwsze skrzypce, pojawia się postać z poza Hetalii, jednak jedynie na chwilę, choć gra ważną rolę.

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część VIII

                Czasem najsmutniejszą chwilą jest ta, która powinna  być najszczęśliwsza. Moment, który przywołuje wiele wspaniałych wspomnień, jednocześnie pokazując jak obecny dzień różni się od tych, za którymi tęsknimy. Patrząc na scenę tak podobną, a tak różną od tych, które przeżywaliśmy dawniej, a tym bardziej w niej uczestnicząc, czujemy wszystkie zmiany, jakie zaszły w naszym życiu. Wtedy dopiero otwieramy oczy naprawdę. Czasem jest to wydarzenie nieco banalne, gdy wyciągamy szklankę, a obok stoi druga od kompletu i uświadamiamy sobie, że nie ma tu drugiej osoby, która mogłaby z niej pić. Czasem stawiamy na stole jedno nakrycie zbyt wiele, by po chwili zrozumieć, że nie musimy szykować go dla osoby, która zniknęła. Albo to my jesteśmy tym, kto zniknął i w nocy uderzamy w szafę, próbując iść do pokoju drogą, znaną z poprzedniego domu, lub wołamy w przestrzeń, do nieobecnej osoby, a gdy nie odpowiada i chcemy ją okrzyczeć, zauważamy, że w tym domu nie ma w ogóle jej rzeczy, nie ma jej pokoju. I czy to opuszczając, czy będąc opuszczonym, kiedyś ujrzymy obcy sufit, pamiętając jak kiedyś można było z kimś rozmawiać, zamiast jedynie patrze w pustą przestrzeń. Najpierw wszystko wydaje się być dobre, odmiana, być może jedynie na krótko, nadzieja na przyzwyczajenie się do sytuacji, lub szybki powrót do poprzedniej. Lecz później pojawia się zimna herbata, której nikt nie wypił, boleśnie uświadamiająca nam, że nie ma już drugiej osoby, która mogłaby ją wypić. Lub właśnie ta pustka, gdy budzisz się rano zbyt późno, uświadamiając sobie, że nikt Cię nie okrzyczał, żeś śpioch. I właśnie w tym, co codzienne najłatwiej zauważyć to, czego brakuje. A najbardziej widać to wtedy, gdy jest to coś bardzo ważnego.
                Chłopiec nie mógł wyjść ze szpitala nawet na święta, więc spędzał je w tym miejscu, pełnym smutku i rozpaczy. W okół było wiele smutnych, samotnych dzieci, których rodzice nie zjawili się tu, nawet w tak ważnym dla rodzin czasie. Chłopiec czuł się nieco winny, gdy widział te smutne, wielkie oczy, wpatrzone w niego i tak samotne buzie, wyglądające przez okno. Dobrze pamiętał jak zawsze się cieszył ze świąt. Było dużo jedzenia i braciszek zabierał go na sanki. Często robili razem kulig za samochodem ich taty, a mama ciągle na nich krzyczała, że wracają cali mokrzy, bo robili aniołki na śniegu i bitwę na śnieżki. Zresztą, zwykle najbardziej ośnieżony wracał ich ojciec, który po prostu nie mógł powstrzymać się od uczestniczenia w zabawie, choć miał już swoje lata. A teraz chłopiec widział śnieg jedynie przez okno, sanki zostały w domu, a samochód taty był na odległym parkingu. Nie mógł również wyjadać rodzynek, gdy mama przygotowywała jedzenie, czy obsypywać brata mąką. Tu wszystko było sterylne i ukryte przed ciekawskimi oczami dzieci. Nie było w tym miejscu ani dobra, ani miłości, jedynie setki par smutnych oczu. Chłopiec cały czas mocno trzymał dłoń brata, gdy ten siedział przy nim. Chciał, by następne święta spędzili już w domu. Miał też nadzieję, że również inne dzieci wkrótce powrócą do domów. Martwiły go smutne oczy, wpatrzone w niego, gdy brat opowiadał o tym, co zrobią, gdy wróci do domu.
- Braciszku... Ty jesteś takim kochanym braciszkiem... Twojej miłości starczy dla każdego, prawda? Pobawisz się też z innymi? Wszyscy tu są smutni, a Ty taki kochany... – mały chłopiec patrzył błagalnie na brata, który uśmiechnął się ciepło i wyszedł na korytarz, trzymając go na rękach. Zawołał dzieci do świetlicy oddziału, gdzie później pojawili się też jego rodzice i przyjaciel. Nie mogły przyjść tam wszystkie dzieci, jednak większość się na szczęście zjawiła, choć część wraz z kroplówkami na stojakach. A on wtedy zaczął wymyślać różne ciekawe zabawy, które wymagały głównie myślenia i pozwalały na to, by dzieci nie musiały się męczyć. Personel szpitala obserwował to z wielką radością, czasem nawet pomagając niektórym dzieciom dostać się do tej sali. Nie mogło to wszystko jednak trwać długo, bo dzieci musiały iść na badania. Lecz później znów mała „delegacja” chodziła po salach, odwiedzając dzieci, które nie mogły się wtedy z nimi bawić.
                W pewnym momencie znaleźli salę, gdzie leżało tylko jedno dziecko, choć łóżka były cztery. Było bardzo ciemno, mimo włącznika światła tuż obok dłoni chłopca. Matt powoli podszedł do niego i ujrzał smutne, przygaszone oczy. Pamiętał, kiedy ludzie mieli taki wzrok, widział go zbyt często. Zrozumiał, że już jutro te oczy mogą się nie otworzyć. Więc delikatnie ujął dłoń, nieco starszego od siebie chłopca, a ten spojrzał na niego, powoli przekręcając ku niemu głowę. Podeszli do nich również jego brat i zielonooki. Czuli to, co on wiedział. Nie chcieli, by chłopiec był smutny.
- Ja umrę, prawda? – zapytał nagle chłopiec. – Wy wszyscy macie takie jasne włosy... Jesteście aniołami, które przyszły mnie pocieszyć? – wydawał się być zbyt poważny jak na swój wiek. Ale po prostu nie miał już czasu, by dojrzewać powoli.
- Nieprawda... – powiedział Matt, choć wiedział, że kłamie. – Może zaśniesz na długo, ale potem wszystko będzie dobrze... Wiesz, tak jak ze mną...
- Ach, to Ty... O Tobie to cały szpital huczał, pielęgniarki zamiast w dyżurce to u Ciebie siedziały. Narobiłeś im strachu... A nam nadziei... Ale dla mnie już na takie zabawy za późno...
-Nie. Zobaczysz, potem się obudzisz. Może będzie się wydawać, że coś się zmieniło, ale to tylko dlatego, że sen będzie zbyt długi... Nic Ci nie będzie...
- Jak mówisz to tak smutnym głosem to brzmi jeszcze bardziej dobijająco... Ale się postaram jeszcze pożyć, żebyś zdążył stąd wyjść. Nie chcę myśleć jak byś płakał, gdybyś mnie tu martwego znalazł – chłopiec się zaśmiał i pogłaskał Matta po głowie. – O, do jednego brata jesteś strasznie podobny, a drugi trochę inne ma oczy... – powiedział nagle, przyglądając się zielonookiemu. A on już chciał zaprzeczyć pokrewieństwu, gdy Matt powiedział:
- Podobieństwo nie jest ważne, ważne, że jest bardzo miły i nas bardzo, bardzo lubi – i uśmiechnął się delikatnie. – Chociaż mieszka w innym domu... Ale jest taki opiekuńczy – mimo, że dopiero co go poznał tego dnia, mówił o nim w samych superlatywach. Zielonooki poczuł małe ukłucie w sercu na myśl, że w czasie, gdy ten chłopiec go chwali, on nie mógł opiekować się swoim własnym bratem. Ale wtedy poczuł jak jego przyjaciel kładzie mu rękę na ramieniu. Wiedział jak wiele on przeszedł i jak nadzieja do niego powróciła. Więc i on nie mógł być teraz smutny. Więc obaj, wraz z Mattem kontynuowali opowieść o tym, jak w święta spełniają się marzenia i choćby chłopiec teraz zasnął to obudzi się innego dnia i wszystko znów będzie dobrze.
                Matt cały czas trzymał dłoń obcego mu chłopca, jakby był jego przyjacielem. Mówił do niego, by ten nie zasnął. Jasna twarz dziecka wydawała się być jeszcze bledsza na tle dość ciemnych włosów. Kolor oczu był trudny do ustalenia, zwłaszcza, że zamknęły się nieco po tym, jak słońce zaczęło zachodzić. Tutaj wolno było zostawać ludziom odwiedzającym na noc, więc nikt ich nie wyganiał, jeśli nie była to godzina ciszy nocnej, nie zauważyli też, że czas już iść spać. Bali się, że chłopiec, gdy zaśnie, nie obudzi się nigdy więcej. Matt zauważył, że jego nowy kolega nie reaguje na jakiekolwiek słowa i przyjrzał się mu. Wyglądał bardzo spokojnie... Zbyt spokojnie.
- Ej... Śpisz? – zapytał, potrząsając jego dłonią, jednak już nie spodziewał się odpowiedzi. Jego starszy brat podszedł do nich i dotknął szyi chłopca, a po chwili z przerażeniem wybiegł na korytarz, szukając kogoś z personelu. Matt rozumiał co to oznaczało. Z jego ogromnych, błękitnych oczu popłynęły łzy, a po chwili podszedł i wtulił się w Arthura. A on starał się go uspokoić. Głaskał go po głowie, nie wiedząc co powiedzieć. – Braciszku... Wiem, że nie jesteś prawdziwym braciszkiem, ale Francis Cię lubi, to będziesz braciszkiem... Ty... Ty nie odchodź, dobrze? Nigdy, przenigdy... – chłopiec głośno płakał, gdy kazano im wyjść z sali, by personel mógł ratować chłopca. Wszyscy wrócili do sali, na której leżał Matt, a tam czekali jego rodzice. Rozumieli już, co musiało się stać. Jednak wciąż go pocieszali, wmawiając, że na pewno uda się uratować chłopca. A on zmęczony płaczem zasnął. Jego rodzina zaś zeszła do miejsca przy szpitalu, gdzie mogli spać.
                Rano chłopiec wstał dużo wcześniej niż inni i powoli, po cichu wszedł do miejsca, gdzie ostatnio widział tego smutnego chłopca. Dopiero wtedy przypomniał sobie, że się nawet sobie nie przedstawili. Zobaczył tam puste łóżko i zrozumiał, że nie spotkają się więcej. Jednak wciąż starał się mieć nadzieję, że to nie koniec.

- Śpij spokojnie – powiedział przez łzy, siadając na krześle obok zbyt pustego łóżka. – Śnij piękne sny i bądź szczęśliwy, gdy znów się obudzisz – otarł łzy i spojrzał za okno, w stronę nieba, uśmiechając się ciepło, tak jak zwykł to robić jego brat, gdy go pocieszał. Ujrzał mały błysk w pobliży chmury. Choć mogło to być wiele rzeczy, odległa planeta, samolot, to czuł, że to ten chłopiec uśmiecha się, by powiedzieć mu, by już nie płakał. Więc jego łzy ustały, a wkrótce znalazł o tutaj jego brat i przytulił go mocno. Zielonooki, patrząc na nich zrozumiał, że nie może już więcej myśleć o tym, że ktoś taki miałby go opuścić, lub, by to on miał ich kiedykolwiek zostawić. Poczuł również o wiele większą motywację do życia, które chciał poświęcić na odzyskanie brata i danie mu szczęścia. Teraz rozumiał, że nawet na zwykłe odwiedziny może być kiedyś zbyt późno.


[ Poprawione przez Megumi/ Milka (czytałam to n razy i za każdym ryczałam! Pięknie!) ]

Historia poza tematem numer sto jeden: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część siódma.

Spotkanie pokazuje nam jak wiele się zmieniło. Trochę znowu skupiłam się na Kanadzie... Cóż, chyba powoli wygryza głównych bohaterów z roli... Ale potem się jakoś skieruję w stronę zamówienia Salut...

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część VII

                Dwie pary błękitnych oczu patrzyły ku sobie. Jedne, zwykle pełne szczęścia, przesłonięte łzami, drugie, dziecinne, zbyt poważne jednak na swój wiek. Jak wiele mogło zmienić się przez ten czas? Chłopak doskonale pamiętał swojego brata z czasów, gdy był jeszcze zdrowy. Delikatne jasne włosy, duże błękitne oczy, delikatnie zaokrąglona twarzyczka... A to, co widział teraz... Było koszmarem... Oczy, tak ogromne w małej, wychudzonej twarzyczce, wyblakłe, zbyt długie, nieco zmierzwione po śnie włosy... Nie tego się spodziewał. Wiedział, że nie może się łudzić, że zobaczy brata niezmienionego, to było niemożliwe. Jednak wciąż miał nadzieję, że będzie to zmiana na lepsze, jedynie nieco urosną włosy, on będzie nieco większy. Ale nie spodziewał się ujrzeć małego ducha w zbyt wielkim, szpitalnym łóżku. Tak jak zawsze on pocieszał swojego małego, zapłakanego brata, tak teraz sam nie mógł powstrzymać łez. Nie chciał smucić brata, chciał uśmiechać się i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Wiedział,  że będzie. Ale wiedział też, że nie będzie tak samo. Dni spędzone w takim miejscu jak szpital nie pozwalają człowiekowi na choćby złudzenie szczęścia. Gdy człowiek, wcześniej spokojny, nie myślał kompletnie o śmierci, planował na wiele lat w przód, tak człowiek, który zbyt wiele czasu spędził w szpitalu zmienia swe życie w oczekiwanie na śmierć, bojąc się, że gdy zaśnie, nigdy się już nie obudzi. Błękitnooki patrzył w oczy swego młodszego brata, starając się odnaleźć choćby szczątki dawnego blasku, jednak widział w nich jedynie pustkę. Przytulił go delikatnie, jakby bojąc się, by go nie zniszczyć, niczym porcelanowej lalki i pozwalał, by malutkie, zbyt chude dłonie, głaskały go uspokajająco.
                W tym czasie, patrzący na tę scenę zielonooki, myślał o tym, co on by zrobił, widząc swego brata chorego. Od zawsze pamiętał, że był on strasznie silnym chłopcem, nigdy się nawet nie przeziębiał. Ale... Gdyby to on był tu teraz? Jakby się czuł? Pomyślał, że zaletą ich rozstania jest to, że nie widzi jego smutku. Kiedyś, gdy go odzyska, da mu szczęście, którego dotychczas nie mógł mu obiecać. Przypominał sobie, jak często nie było go całe dnie w domu, a gdy wracał, witał go roześmiany chłopiec, tuląc się do niego. To było wręcz piękne, mieć dla kogo i po co żyć. Potem, gdy mu go zabrano, czuł jakby stracił cały sens życia, myślał tylko o tym, by go odzyskać. A teraz widział tych dwoje. Myślał, że teraz może żyć też po to, by im pomagać, by widzieć ich szczęście. Był szczęśliwy, patrząc na te tak podobne twarze, pragnął, by gościł na nich uśmiech.
                Tym czasem rodzeństwo rozmawiało ze sobą o wszystkim, co stało się w czasie, gdy się nie widzieli. Młodszy wydawał się być dużo dojrzalszy, nieco zbyt dorosły. Nie miał zbyt wiele wesołych rzeczy do opowiedzenia. Czasem mówił trochę o jakichś wypadkach, które wyglądały zabawnie, lecz śmiał się bardzo cicho, a te rzeczy były jedynie głupstwami. Nie było w jego opowieści prawdziwego szczęścia, jedynie chwile, gdy cierpienie nie było aż tak wielkie. Trochę mówił o jedzeniu w szpitalu, o rzeczach, które przynosili mu rodzice, ale wydawał się nieco wyblakły, w porównaniu z innymi dziećmi, jakie można spotkać w każdym innym miejscu. Jego uśmiech wydawał się być zbyt sztuczny, zbyt pusty. Jakby już dawno zapomniał jak powinno się uśmiechać szczerze. I starszy brat to widział, głaskał go delikatnie po głowie, choć to on wyglądał teraz na tego, który potrzebuje pocieszenia. Wiedział dobrze, że te wesołe wspomnienia to jedynie maska, a chłopiec ma wiele rzeczy do opowiedzenia, które przemilcza, by go nie smucić. Nie chciał, by musiał trzymać to w sobie, więc poprosił, by mówił wszystko. Chłopiec westchnął cicho i wtulił się w niego, a po chwili, nieco zamyślony, zaczął opowiadać coś, czego nikt nie chciałby słyszeć. Mówił o małych dzieciach, które przychodziły tu tylko po to, by umrzeć. Opowiadał o tym, jak widział maluchy, które wierzyły w to, że niedługo wyzdrowieją, a gasły z dnia na dzień, by po tygodniu zwolnić już łóżko, ale nie wychodząc ze szpitala. On wiedział, gdzie one szły. Widział jak je zabierano do innego miejsca, jak ich rodzice płakali. Wiedział, że one nie wracały już do domów. I cały czas miał świadomość tego, że jego też w każdej chwili mogą przykryć prześcieradłem i sprowadzić do takiego strasznego miejsca. Nie znał szczegółów, ale wyobrażał sobie, że to miejsce jest bardzo ciemne i zimne. Na początku rodzice próbowali mu wmówić, że te dzieci były niegrzeczne i je uśpiono na chwilę, by nie hałasowały, a potem rodzice je zabierali. Ale on widział zapłakane matki i bezsilnych ojców, którzy podpisywali jakieś papiery, rozmawiając z lekarzami. Nigdy za to nie widział przy nich dzieci. Wracali sami, z oczami pełnymi łez. I on wiedział czemu. Wiedział, że te dzieci umierały, doskonale to rozumiał. I rozumiał, że skoro umierały tak blisko niego, to on też jest jednym z tych, którzy mogą umrzeć. Ale jednocześnie nie tracił nadziei. Szybko zmienił temat mówiąc, że on przecież nie może umrzeć, bo musi się nauczyć jeździć z bratem na dużych rowerach i jeździć z nim na wycieczki. Starał się przypomnieć sobie, jak dobrze im było kiedyś, lecz ciągle wspominał o tym jak teraz jest mu ciężko chodzić i ciągle zasypia. Nawet w tym momencie jego oczy powoli się zamykały. Więc jego starszy brat kazał mu się położyć i trzymał go za rękę, dopóki nie zasnął. A później się rozpłakał. Trzymał małą dłoń swego brata i rozumiał, jak wiele musiał przeżyć, jak bardzo był smutny i jak bardzo różnił się od tego małego, roześmianego chłopca, którego on pamiętał. Jednak nie ma możliwości, by cofnąć czas. Teraz należy jedynie iść na przód.

czwartek, 23 maja 2013

Historia poza tematem numer sto: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część szósta.

Czasem to spotkanie odbiera wszelkie nadzieje. Chyba zbyt bardzo lubię Matta, by jakkolwiek przejść do tego, o co chodziło Salut... Jak skończę jego wątek, a raczej ustabilizuję jego byt w świecie materialnym to zajmę się nimi. Mi się tu chyba wykroi FACE Family za jakiś czas... Salut chyba czyta i zastanawia się jak bardzo chce mnie teraz zadźgać...

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część VI

                Spotkanie jest czasem trudniejsze od rozstania. Gdy widzi się wiele zmian, których przebiegu nie mogliśmy obserwować i jest już zbyt późno, by im zapobiec. Gdy ktoś odchodzi zawsze mamy nadzieję, że nic się nie zmieni, że wkrótce znów się spotkamy i wszystko będzie tak samo jak dawniej. Lecz wtedy, gdy zmieniło się już wszystko i widzimy jak mało z dawnego czasu pozostało w istnieniu, nie mamy już nadziei na to, by wrócić do tego, co ukochaliśmy. Przez czas rozłąki snujemy plany spotkania, myśląc, że będzie to najpiękniejszy dzień w naszym życiu, dzień odzyskania nadziei i stworzenia nowych wspomnień. Lecz czasem ten dzień staje się czymś zupełnie innym.
                Nadszedł dzień, gdy rodzice starszego z chłopców przyjechali, by choćby chwilę być w domu i, by później wrócić już z dwojgiem towarzyszy do szpitala. Błękitnooki namówił swego przyjaciela, by nie wracał na czas powrotu rodziców do swojego domu. Jednak było to strasznie trudne, zielonooki wciąż powtarzał, że wyglądałoby to skrajnie podejrzanie i on wolałby nie przeszkadzać w ich spotkaniu. Jednak ostatecznie zgodził się wrócić do domu dzień wcześniej, a gdy już rodzice starszego będą na miejscu, „odwiedzić” go i być może zostać też na noc, by wyglądało to całkowicie naturalnie.
                Zielonooki przyszedł zgodnie z obietnicą. Jego przyjaciel uśmiechał się delikatnie, patrząc na niego. Wprowadził go do domu, w którym byli jego rodzice. Matka chłopaka tak strasznie przypominała młodszemu jego własną. Choć były jednocześnie tak różne. Obie miały blond włosy, gdy jego wciąż je ścinała, mówiąc, że jedynie przeszkadzają, ta kobieta miała włosy spadające długimi pasmami do kolan. Te same błękitne oczy, które u jego matki często podkrążone były z niewyspania, u matki jego przyjaciela były duże i delikatnie podkreślone makijażem. Pamiętał, że jego matka była piękna, choć nigdy zbytnio zadbana, raczej wciąż zabiegana i przemęczona. Zastanawiał się, czy gdyby mogła, stałaby się takim aniołem jak ta kobieta. Z drugiej strony ojciec jego przyjaciela wcale nie przypominał jego własnego. Gdy jego tata był silnym, dość sporym mężczyzną, ten przypominał nieco szmacianą lalkę, jakby miał zniknąć przy najmniejszym podmuchu. Tak samo różniły się włosy, mimo tego samego, jasnego koloru. Jego ojciec zawsze ścinał je tak, że były ledwie widoczne, a ten mężczyzna miał włosy spadające falami na ramiona, zupełnie jak u jego syna. Pozostały oczy, różniące się od siebie kolorem, te były błękitne, a te, które wspominał szmaragdowe. Nie wiedział, czemu próbował porównywać ich rodziców, może dlatego, że oni różnili się dość znacznie, choć wydawałoby się, że mogliby być podobni. I zastanawiał się, czy brat błękitnookiego może przypominać jego własnego brata. Wyobraził sobie dwóch, bardzo podobnych do siebie małych chłopców, bawiących się razem i ich samych, opiekujących się nimi. Taki widok byłby bardzo piękny. Nieco się zasmucił, a wtedy poczuł, jak ktoś położył dłoń na jego ramieniu.
- Więc... Arthurze... Tak się nazywałeś, prawda? – był to ojciec jego przyjaciela, który jego imię wymówił z pewnym trudem. „R” brzmiało wysoce francusko... – Nasz syn wiele nam o Tobie od jakiegoś czasu opowiadał. Mówił też, że ciągle nie chciałeś się zgodzić przyjść tutaj, gdy my wracaliśmy... To naprawdę wielka szkoda, że nie mogłem poznać Cię wcześniej – mężczyzna był nieco spięty.
- Ach, przestań go tak stresować – do mężczyzny podeszła kobieta i delikatnie pacnęła go w czoło. – Arturek nam się jeszcze pochoruje od Twojego gadania. Wyglądasz na bardziej przerażonego od niego. Zupełnie, jakbym widziała pierwszy dzień Matta w szkole – kobieta nachyliła się nad młodzieńcem. – To jak, Arthurze, zajmujesz się dobrze naszym synkiem, prawda? Mówi o Tobie o wiele więcej niż o jakiejkolwiek dziewczynie w jego życiu. Zastanawiam się czy kiedyś nie zostanę Twoją teściową! – kobieta zaśmiała się dźwięcznie, a chłopak spurpurowiał. Zaś Francis nieco posmutniał. Wiedział, że teraz musi temu wszystkiemu zaprzeczyć, wyjaśniać, że są jedynie przyjaciółmi, choć wcale tak nie było. Nie chciał okłamywać rodziców, a jednocześnie nie chciał złamać słowa danego przyjacielowi. – Ach, ale nasz kawaler to nam pewnie niedługo wnuki przyniesie! Tyle dziewczyn za nim biega, że się kijem odganiać musi! Ty pewnie też się już boisz z domu wychodzić, bo się jakieś panny po krzakach na Ciebie czają – blondynka pogłaskała zielonookiego po głowie, jednocześnie, całkiem nieświadomie, odganiając problem, jaki się stworzył przez jej słowa.
                Rodzice Francisa traktowali Arthura bardzo dobrze. Zupełnie jakby był ich własnym synem. Jemu również kilka razy zdarzyło się, w zamyśleniu, nazwać ich „mamą” lub „tatą”. Zauważył, że kobieta poprawnie wymawia jego imię, bez użycia dziwnego „r” jak robił to jej mąż. Z opowieści Francisa wynikało, że jego rodzice poznali się we Francji i tam też się urodził on, lecz później wrócili do domu rodzinnego matki, położonego gdzieś pod Londynem. Z tego wynikało, że był dwóch narodowości, choć trudno było w nim znaleźć jakąkolwiek cechę angielską. Zaś jego brat urodził się niespodziewanie, podczas wakacji w Kanadzie. Od zawsze był bardzo nieśmiały, nawet zanim się narodził. Francis tłumaczył, że istnieje coś takiego jak ciąża, której prawie nie widać, mówił, że jego matka wtedy wyglądała jakby jedynie nieco przytyła, była delikatnie zaokrąglona, ale nie wyglądało to na nic dziwniejszego niż pamiątka po zimie. Aż nagle, w czasie, gdy zwiedzali uliczki Kanadyjskich miast źle się poczuła. I jeszcze tego samego dnia Francis został starszym bratem. Mały Matt był zupełnie niezauważony już wtedy, gdy jego istnienie powinno być bardzo widoczne. Nazwisko, zamiast jak starszy, po ojcu, otrzymał po matce, która chciała, by również jej nazwisko przetrwało dłużej, a nie zniknęło przez dziwne zwyczaje nadawania nazwisk dzieciom. I tak też rodzeństwo nazywało się Francis Bonnefoy, zupełnie jak przykład podręcznikowego Francuza i Matthew Williams, który za to pojawił się niespodziewanie, gdy w Kanadzie było nieco zbyt chłodne lato.
                Zielonooki przypomniał sobie, że tak samo było z nim i jego bratem, choć ten od początku był strasznie głośny. Gdy jeszcze ich mama nosiła go pod sercem tak strasznie kopał, że ciągle była w szpitalu z powodu zbyt silnego bólu. Młody zaś urodził się dopiero kilka dni po tym, jak zawieziono ją do jakieś kliniki w Ameryce. Wydawało się, jakby uparł się na ten kraj, bo było to dużo po terminie i dlatego też matka znalazła się w tamtym ośrodku. Jako, że musiała jechać tam sama, w stresie jako nazwisko dziecka podała swoje. I tak też zostało, choć później, by nieco przeprosić za ten błąd męża, nadała chłopcu drugie imię, po dziadku ze strony ojca. I tak też jako młodszy brat, urodzonego w deszczową, londyńską noc, pojawił się rozwrzeszczany, nafaszerowany dziwnym jedzeniem Alfred F. Jones. Cóż, ten świat pełen jest niespodzianek...
                Jednak, już schodząc do spraw bardziej przyziemnych, przyjaciele wraz z rodzicami starszego wkrótce pojawili się w szpitalu, by spotkać to małe, słodkie nieszczęście, ciężko naznaczone przez los. Rodzice, doskonale już wiedząc, gdzie należy się udać, po chwili zaprowadzili ich do pokoju, w którym spało to małe dzieciątko. Jednak... zbyt małe. Francis spojrzał na swego brata, jakby zobaczył ducha. Ze łzami w oczach przyglądał się wychudzonym, kościstym dłonią, wielkim oczom, w zbyt małej twarzyczce i nieco zwichrzonym, przydługim włosom. Chłopiec wyglądał jak anioł śmierci. Piękny, jak przystało na jego brata, jednak wyniszczony jak miasto po dżumie. Chłopak upadł na kolana przy łóżku swego brata i cicho zapłakał, a wtedy ogromne oczy się otworzyły, a maleńka rączka dotknęła jego włosów.
- Kocham Cię, braciszku, wiesz? – błękitnooki spojrzał w oczy swemu młodszemu bratu. Tak bardzo za nim tęsknił, a te wielkie oczy były teraz tak zamglone wycieńczeniem.

wtorek, 21 maja 2013

Historia poza tematem numer dziewięćdziesiąt dziewięć: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część piąta.

Powracają wspomnienia wspólnych dni i pierwszego spotkania przyjaciół. Wkrótce nastąpi czas, by znów ujrzeć swe oblicza. Powoli pojawia się to, o co prosiła Salut, na razie tylko w ostatniej scenie... Zawsze chciałam napisać coś, gdzie jeden z bohaterów jest chory, więc trochę się rozwidlam nad Mattem...

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część V

                Od teraz miał nastać nowy czas, czas oczekiwania na lepsze. Młody chłopiec rozumiał, jak ważne jest teraz to, by się nie poddawał. Więc co rano budził się z nową nadzieją i dopytywał o to, kiedy odwiedzi go brat. Wiedział, że zbliżają się święta, więc chłopak będzie miał więcej czasu wolnego, wystarczająco, by odwiedzić go i wrócić bez poświęcania dni szkolnych. Być może to on był tym, co trzymało chłopca na tym świecie. Gdy działo się cokolwiek złego, maluszek myślał o swym bracie i w jego uśmiechu znajdował siłę, by brnąć do przodu i nie poddawać się, mimo okoliczności. Miał teraz nadzieję, by jak najszybciej ujrzeć znów ten uśmiech, pełen nadziei i miłości.
                I nie tylko on pragnął spotkania. Jego brat liczył dni do momentu, gdy mógłby do niego pojechać i go przytulić. Chciał jego szczęścia, chciał znów ujrzeć jego ogromne, wypełnione radością oczy. Spodziewał się, że po tak długim czasie w szpitalu, chłopiec musiał się bardzo zmienić, ale on mimo wszystko chciał go zobaczyć. Chciał znów go objąć, choć pewnie teraz jest jeszcze drobniejszy niż dawniej. Zastanawiał się czy przed ten czas jego włosy nieco urosły. Zauważył po swoich, że stały się dłuższe i okazały się być tak samo faliste jak u ich ojca. Może jego brat też miał takie? Gdy widzieli się po raz ostatni, mieli dość krótkie włosy, choć dłuższe niż standardowe włosy mężczyzn.  Włosy chłopca nieco zawijały się na końcach, jakby chciały spływać falami, ale nie miały jeszcze odpowiedniej długości. On za to miał takie małe dzwonki tuż przy uszach, zaokrąglone włosy, które wykonały już swoją pierwszą falę.  Teraz te włosy były do ramion... Jakie były więc te, należące do jego brata? Zastanawiał się jak bardzo jego brat urósł, podobno wciąż był drobny, ale tego się nie widzi będąc cały czas przy kimś, to się zauważa, gdy zmiana jest nieprzewidziana, on na pewno będzie wiedział, jak bardzo zmienił się jego brat. Pamiętał jego każdy szczegół, sposób w jaki się uśmiechał, głos i sposób mówienia. Nawet zapach jego włosów i ciepło dłoni. Niektórzy mówili, że to dziwne, niektórzy nawet, że chore. Ale on wiedział, że to jedynie najczystsza miłość. Skoro nigdy go nie skrzywdził, to czemu miano by go potępiać? Przez długi czas nie miał nikogo, kto byłby z nim dłużej. Zwykle ludzie po jakimś czasie znikali, a potem słyszał jak opowiadali okropne rzeczy o nim i jego bracie, które nigdy się nie wydarzyły. Próbował zaprzeczyć, jednak wtedy wszyscy uznawali, że jedynie winny się tłumaczy. Dopiero w liceum spotkał jeszcze dwie osoby mu podobne.
                Był w parku na spacerze z bratem, gdy ten wpadł na innego małego chłopca. Był on bardzo bardzo poważny i zarumienił się nieco, gdy chłopiec go przeprosił i podał rękę na zgodę. A wtedy do tego poważnego dziecka podszedł młody albinos.
- No, młody, podaj łapkę – czerwonooki kucnął obok brata i cicho się zaśmiał, a on rumienił się jeszcze bardziej. – No nie wstydź się, dziewczynce będzie smutno, jeśli nie podasz...
- Chłopcu... – naprostował blondyn, widząc jak jego brat się zasmucił.
- O, sorki... Ale Ciebie też bym za dziewczynkę wziął. Zapuść sobie jakieś wąsy, czy coś, żeby się nie mylić – albinos podrapał się po głowie.
- Jak wyrosną to sobie coś zapuszczę, ale teraz mógłbyś się z nas nie śmiać? Brat Ci się zaraz ugotuje, taki czerwony się zrobił... – blondyn wziął swojego braciszka na ręce i zobaczył jak chłopak o białych włosach, próbuje tak samo potraktować swojego brata, który po prostu spojrzał na niego jak na głupca.
- Ach, jego nigdy nie da się tulić... Nie pozwala mi, mała bestyjka... – czerwone oczy spoglądały na naburmuszone dziecko.
- Bo to trzeba tak delikatnie, spokojnie... – mając już doświadczenie z dziećmi, odstawił na chwilę brata na ziemię i wyciągnął rączki do dziecka. – Podejdziesz? No, spokojnie, nie zrobię Ci krzywdy... – jego brat skrywał się za nim, a chłopiec zrobił krok w jego stronę. Albinos patrzył z niedowierzaniem, jak jego poważny, zawstydzony brat, pozwala wziąć się w ramiona. – Takie to trudne? – powiedział blondyn i podniósł chłopca wysoko.
- Pewnie myśli, żeś baba i mleka chce – powiedział albinos, ale jego duma nieco cierpiała, więc kucnął, patrząc w ogromne, niebieskie oczy, skryte w małym ciałku, chowającym się za blondynem. – No, młody... To skoro już robimy wymianę to Ty przyjdziesz do mnie, co?
- Ej, bo pomyśli, że chcesz go zabrać! On nie pozwala się przytulić nikomu oprócz mnie... – nim skończył to mówić, maluszek już był na rękach albinosa. Bardzo wystraszony, ale... nie płakał. Pierwszy raz nie płakał, gdy to ktoś oprócz niego go tulił.
- I co? Nie umiem się dzieckiem zająć? No zobacz jak się cieszy! – no, chłopiec nie wyglądał na zadowolonego, zaczął ciągnąć za włosy albinosa. – Ej! – maluszek się nie wystraszył, lecz... Zaczął się śmiać. To było takie niespotykane. Później więc, młodzieńcy, wciąż trzymając swoich braci nawzajem, zaczęli ze sobą rozmawiać. Poznali swoje imiona, zainteresowania. Spotkali jeszcze jednego chłopaka, prowadzącego dziecko, jednak on powiedział, że to jego kuzyn i wskazał na plac zabaw, mówiąc, że tam jest jeszcze drugi, ale zajmuje się nim inne z kuzynostwa. Tak więc w trójkę opiekowali się trójką dzieci. Po jakimś czasie chłopcy przybiegali z zapytaniami nie tylko do swoich braci, a do każdego z nich, który był najbliżej. Słychać było nawet komentarze starszych pań, na temat szóstki dzieci z jednego domu. Musieli wyglądać nie jak koledzy z braćmi, lecz jak jedno wielkie rodzeństwo.
                Francis pamiętał, że gdy jego brat zaczął chorować to zarówno przyjaciele jak i te właśnie dzieci, ciągle o niego dopytywali. Później młodsi zaczęli szkołę i trochę mniej się przejmowali, a starsi znaleźli więcej zajęć. Więc pozostał z tym problemem sam, ale już nie całkiem sam. Spojrzał w zielone oczy, tak smutne teraz, tuż przed świętami. Ach tak, jeśli on pojedzie do brata to Arthur spędzi kolejne święta w samotności. Nie mógł mu tego zrobić.
- Arthur... Myślisz, że mój brat chciałby Cię poznać? Pomyślałem, że moglibyśmy pojechać do niego razem. Nie mógłbym pozwolić, byś został sam – Francis patrzył w szmaragdowe oczy z nadzieją.
- Ty znasz go najlepiej... To Ciebie chce zobaczyć, ale... Ale myślę, że Ty wiesz najlepiej. Jeśli Ty chcesz mnie tam zabrać to on na pewno chce, bym tam był... Ale nie mam pieniędzy, żeby z Tobą pojechać.
- Moi rodzice nas zabiorą, dobrze? Przy okazji powiemy im, że jesteśmy razem.
- Proszę, nie mów im tego, przecież tak ustalaliśmy... Poza tym, pewnie niedługo Ci się odwidzi, a tylko ich zestresujesz, bo to chyba będzie dla nich dziwna wiadomość, że jesteś z chłopcem...
- Ach, pewnie tak... Zwykle nie miałem na to czasu, by przyprowadzić im kogokolwiek do domu, więc może wciąż liczą, że za kilka lat im dam wnuki – błękitnooki zaśmiał się cicho. – Szczerze, to zdarzały się spotkania z jakimiś dziewczynami, nawet sporo... Ale głównie po kilku dniach wszystko stawało się dziwne... Ale z Tobą mi jest dobrze, chciałbym się więc pochwalić...
- Nie, proszę... Nie chcę, by ktokolwiek wiedział... Może kiedyś...
- Wstydzisz się mnie?
- Nie, tylko wiem, że mnie zostawisz kiedyś, zawsze tak jest. I nawet powiedziałeś, że u Ciebie już tak często bywało. Więc po co to wszystko? Możesz powiedzieć dopiero, kiedy już Twój brat będzie w domu. Może teraz jedynie zapychasz mną samotność i znikniesz, gdy wróci. Ale jeśli zostaniesz, to pozwolę Ci się pochwalić.
- Dobrze... Ale pojedziesz ze mną?
- Tak... Tylko kiedy wrócą Twoi rodzice, by nas tam zabrać?
- W piątek, jeszcze przed niedzielą będziemy na miejscu.
- To trzeba się przygotować, to już niedługo – więc zajęli się wszystkim, co było teraz konieczne. Jednak ich myśli wciąż zapełniała przyszłość, a raczej niepewność o nią.

poniedziałek, 20 maja 2013

Historia poza tematem numer dziewięćdziesiąt osiem: Ten, który skrywa zbyt wiele - Część czwarta.

Jak wiele jest rodzajów oczekiwania? Jak wiele jest wspomnień? Sukcesywnie dążę do tego, o co naprawdę prosiła Salut, ale jak na razie jestem daleko w polu... Ale to pole się tak miło pisze...

Ten, który skrywa zbyt wiele
Część IV

                Poranek wydawał im się być całkowicie naturalny. Zupełnie, jakby taka noc była czymś normalnym. Może to też racja, taka być powinna. Nie zrobili nic złego, więc nie mają się czego wstydzić. Nie patrzyli na siebie wzrokiem, który byłby zwiastunem złych myśli. Wszystko było czyste i niewinne. Gdy otworzyli oczy wiedzieli, że nowy dzień przyniesie nowe nadzieje. Nie chcieli wstawać, pozostawali w swych objęciach przez długie godziny. Nie stało się nic oprócz tego. To było ich ciche porozumienie, bez słów, bez zbędnych czynów. Rozumieli się doskonale, sam wzrok potrafił przekazać ich uczucia. Gdy już opuścili łoże, wciąż zachowywali się, jakby taka sytuacja działa się co dzień. Nie było pytań o to, kto pierwszy pójdzie do łazienki się ubrać, lub o możliwość korzystania z czegokolwiek. Obaj w odpowiednim czasie zrobili to, co trzeba było. Śniadanie również przygotowali wspólnie, jak i również zjedli. Zupełnie, jakby mieszkali razem od dawna, a to była ich codzienność. Wkrótce jednak wszystko miało się zmienić, by powrócić do niezmienności.
                Dawniej wszystko było prostsze, gdy jeszcze byli dziećmi. Obaj mieli kochających rodziców i wspaniałych, młodszych braci.  Lecz wtedy nie znali siebie nawzajem, byli dla siebie nikim, nie byli w swych światach. Teraz to wszystko runęło, ale odnaleźli siebie. Czy, jeśliby to wróciło, to odrzuciliby siebie? Nie myśleli o tym, nawet nie brali tego pod uwagę. Chcieli, by nastała nowa codzienność, gdy byliby przy nich wszyscy, którzy są dla nich ważni, a oni spajaliby ich łańcuchem, wciąż będąc nierozłączni. O przyszłości miało zadecydować tak niewiele czasu. Jeden tydzień, który mógł dać nadzieję, lub odebrać ją całkowicie. Zbyt długi sen, który może być ostatnim. Lecz w końcu sen pozwala się zregenerować, może pomóc, by przeszłość i przyszłość stały się jednością. Nadszedł czas, który był dla nich najważniejszy. Ich obu, choć dotyczył tylko jednego z nich, jednak połączone serca czuły to samo. Strach i niepewność o przyszłość. Te uczucia towarzyszyły im w każdej sekundzie, która była dla nich nieznanym i, którą mogli jedynie bezczynnie obserwować. Jednak to nie oni byli tu najbardziej bezczynni, lecz ten, który zasnął teraz, nie wiedząc, czy się obudzi.
                Maleńki chłopiec, zbyt drobny w tym ogromnym, szpitalnym łóżku, spał najważniejszym w swym życiu, najgłębszym snem. Bał się, czy się obudzi, nie wiedział, co poczuje w następnej sekundzie. Jednak nie był w stanie o tym myśleć. Nie czuł niczego, pogrążony był w obrazach przeszłości i wytworach swego mózgu. Jego umysł wypełnił się wspomnieniami.
                Najpierw ujrzał wspomnienie, jak uczył się jeździć na rowerze. Był wtedy jeszcze młodszy, nie chodził wtedy jeszcze do szkoły. Z pełną determinacji miną wsiadł na rower, choć cały drżał. Kółeczka pomocnicze sprawiały, że wyglądał jeszcze bardziej uroczo z tą swoją zdecydowaną minką. A jego brat się uśmiechał. To był jeden z tych pięknych, pokrzepiających uśmiechów, zupełnie, jakby chciał mu powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Chłopak podszedł do brata i ujął jego dłonie, zamykając je w swoich wraz z uchwytami kierownicy, pilnując, by chłopiec ich nie puścił, delikatnie zaciskał jego piąstki. Szedł tyłem, patrząc mu w oczy i pilnując również, czy chłopiec pedałuje rytmicznie i, czy wciąż się boi. Powtarzał mu słowa otuchy i uśmiechał się delikatnie. Gdy zobaczył, że chłopiec już sobie radzi, puścił go i oddalił się nieco, by później iść za nim. Szedł blisko bagażnika tego małego pojazdu, by gdy tylko zajdzie potrzeba, złapał chłopca i rower. Powtarzał wciąż, że jest z niego dumny, a on uśmiechał się szeroko. Później często jeździli razem na wycieczki, choć było to nieco trudne, by zsynchronizować tempo jazdy dużego roweru z tym maleńkim. Więc wkrótce starszy z braci odłożył całe kieszonkowe, by kupić sobie tanie wrotki, na których mógłby spokojnie nadążać za młodszym bratem, a jednocześnie nie prześcigając go zbytnio, jak miało to miejsce, gdy jechał swoim rowerem. Zanim chłopiec zachorował brat odkręcił kółeczka w jego rowerku, by nauczyć go jeździć bez pomocy. Ale chłopiec nie zdążył nigdy pojechać na pierwszą wycieczkę bez pomocy, jadąc na równi z bratem... Może marzenie się spełni, gdy się obudzi?
                Kolejnym wspomnieniem były zastrzyki, gdy zaczął chorować i wyglądało to jeszcze na jedną z pospolitych chorób. Strasznie bał się igieł, płakał, gdy myślał o tym, jak może go to boleć. I wtedy znów pojawił się jego brat. Popatrzył na niego karcącym wzrokiem i powiedział, że tak duży i odważny chłopiec nie powinien się bać takich rzeczy. Przypominał mu jak czasem obaj się przewracali, często z powodu wjechania rowerkiem w brata, co powodowało małą kraksę wrotkowo-rowerową, a potem były siniaki i zdarte kolana. Albo gdy się zagadali i starszy nieświadomie skręcał, pilnując jedynie maluszka, co skutkowało wjechaniem w drzewo. Chłopak przypominał mu wszystkie momenty, gdy któreś z nich było ranne, by chłopiec pomyślał jak bardzo to bolało, a mimo to nigdy się nie bał. Nawet, gdy zdarł sobie kolana, wsiadał z powrotem na rowerek. Więc czemu teraz miałby się bać małego zastrzyku? Przecież to jak ugryzienie komara, a komary wcale nie są straszne. By jeszcze bardziej dodać otuchy bratu, chłopak wziął go na ręce i w gabinecie, gdy maluszek otrzymywał zastrzyk, on cały czas ściskał jego dłonie. A chłopiec uśmiechał się delikatnie, by pokazać jaki jest odważny, a wtedy starszy brat powtarzał mu, jaki jest z niego dumny i uśmiechał się promiennie.
                Tylko raz ten uśmiech był inny. Wtedy, gdy chłopiec wyjeżdżał do szpitala. Starszy brat uśmiechał się tak blado, smutno. Jednak nie pozwalał sobie na łzy, choć oczy mu się szkliły. Powtarzał, że na pewno chłopiec niedługo wróci, choć wiedział, że szanse są nikłe. I to wtedy młodszy brat mocno go przytulił i powiedział, że jeśli chce, to może płakać, nie musi zawsze się uśmiechać jedynie po to, by go pocieszyć. I gdy ogromne, słone łzy spadły z wysokości na małą główkę chłopca, powiedział do starszego brata, że jest z niego dumny. A wtedy on podniósł go wysoko i przytulił mocno. Tym razem to młodszy był silny i pocieszał brata. Powtarzał, że chce jeszcze kiedyś pojeździć z nim na rowerach, więc musi wrócić. Pocałował brata w policzek i wraz z rodzicami pojechał do szpitala. Był on bardzo, bardzo daleko, zbyt daleko, by brat odwiedzał go choćby w weekendy. Bał się, że będzie on  samotny w ich wielkim domu. Więc ciągle tulił misia, którego od niego dostał. Pamiętał jak brat powiedział mu, że cokolwiek powie do misia, on też usłyszy, jeśli przytuli pluszaka, będzie jakby tulił jego. Więc chłopiec spał z misiem, jak dawniej z bratem, mówił do niego i tulił go mocno, gdy tylko mógł miał go przy sobie, ciągnął go wszędzie za łapkę. Miał nadzieję, że jego brat będzie choć trochę mniej samotny i odrobinę bardziej szczęśliwy.
                Tym czasem jego brat miał swój własny sposób na walkę z samotnością. Ten sposób miał słodkie oczy koloru trawy, włosy przypominające zboże i brwi niczym sierść kota. Bardzo słodko marszczył nosek, gdy spał, głośno krzyczał, gdy się go zawstydziło, rumienił się i denerwował jednocześnie. Wieczory i poranki następowały po sobie, a ich codzienności się połączyły. Zachowywali się dojrzale, nigdy nie wykorzystali wspólnej samotności, by złamać jakąkolwiek zasadę, nie podążali za pożądaniem, lecz za czystą miłością. Pewnej nocy również błękitnooki nastolatek miał sen pełen wspomnień.
                Widział czas, gdy pierwszy raz zobaczył swojego brata. Był malutki, czerwony i jak na złość naturze miał mały ząbek z przodu buzi. Mimo, że dzieci zwykle rodziły się bez zębów, on pokazał się światu jak malutki zajączek. I zawsze był takim małym, strachliwym zajączkiem. Chłopak pamiętał, jak tylko on potrafił uspokoić brata, gdy ten płakał. Mama próbowała go karmić, lecz nie chciał jeść, pieluchę miał czystą, a na zabawy reagował płaczem. A wtedy wystarczyło, by błękitnooki powiedział jego imię, a ten natychmiast spoglądał spokojnie ku niemu. To właśnie starszy brat usypiał chłopca, śpiewał mu kołysanki. To jego głos był zaklęciem hipnotyzującym to małe, słodkie dziecię.
                Gdy nadszedł poranek kolejnego dnia otworzyły się dwie pary niebieskich oczu rodzeństwa. Minęły już wyznaczone dni snu chłopca, a on obudził się tak, jak było to zaplanowane. Telefon od rodziców obudził jego brata, który zrozumiał, że teraz będzie już tylko lepiej. Nastał czas oczekiwania, lecz nie tego nie pewnego, tylko radosnego. Przyszłość dążyła drogą światła.