Stanąć o własnych
siłach
Część LIII
Młodzieniec
o miodowych oczach potrafił zrozumieć, że nie mógł spędzać wystarczająco dużo
czasu z przyjaciółmi, gdy wszyscy musieli się uczyć, by zdać egzaminy. Jednak,
gdy one minęły poczuł się samotny. Przyjaciele mieli swoje sprawy, wiedział o
tym, jednak trudno mu było czekać na nich, gdy wydawali się stawać coraz
bardziej odlegli. Głównie zależało mu na ujrzeniu błękitnych oczu, które były
zawsze bardzo smutne. Chciał, by te oczy stały się szczęśliwe, by patrzyły na
niego. Jednak było to bardzo trudne. Te oczy widziały jedynie zasady,
ograniczenia, obowiązki, nakazy i zakazy. Trudno im było dostrzec piękno,
radość, marzenia. To były rzeczy, które już dawno zniknęły z ich pola widzenia.
Były więc ślepe na to, co było drogocenne. Zaś miodowe oczy widziały to
wszystko wyraźnie, jednak rozmazane, bez kontur stworzonych przez sens życia
ludzkiego. Dla nich piękno było sensem samo w sobie. Potrzeba było więc obu
obrazów, widzianych tymi dwoma parami oczu, by stworzyć prawdziwy sens.
Czarno-białe kontury, linie zasad i barier, widziane przez błękitne oczy
powinny zostać wypełnione kolorami, które rozlewały się w obrazie tego, co
widziały oczy w kolorze miodu. Jednak te obrazy oddalały się od siebie, były
zmywane przez czas i łzy. Potrzeba było czegoś, co zwiąże dwa serca, by oczy
widziały wspólnie, czegoś potężniejszego niż wszystko, co mogło je rozdzielić.
Chłopiec o miodowych oczach patrzył na złote słońce pośród błękitnego nieba.
Zrozumiał, że jest to jego ukochany widok. Nie chciał nigdy stracić tego, co
tak bardzo przypomina ten synonim szczęścia.
Nie
wiedząc czemu, chłopiec wybiegł z domu, nie mogąc w nim usiedzieć. Biegł tam,
gdzie prowadziły go jego nogi, nie rozumiejąc nawet w jakim kierunku biegnie.
Nie czuł zmęczenia, nie wiedział jak długo biegł, lecz nagle wpadł na kogoś.
Upadł na ziemię, zdzierając sobie przy tym kolano. Nagle usłyszał znajomy głos.
- Feliciano, przecież mówiłem Ci, że nie wolno biegać jak
jest dużo ludzi w okół – mężczyzna o jasnych włosach ukucnął obok
poszkodowanego. – A gdzie Ty w ogóle tak biegłeś? Pamiętaj, że jeśli czegoś
potrzebujesz to możesz zawsze do mnie zadzwonić i Ci pomogę.
- Właśnie teraz bardzo, bardzo czegoś potrzebuję... – głos
chłopca lekko drżał.
- Czego? Zabiorę Cię do domu i od razu po to pójdę.
- Ale właśnie o to chodzi, byś nigdzie nie szedł... – na te
słowa błękitne oczy otworzyły się szerzej w zdziwieniu i braku zrozumienia
sytuacji. Po chwili jednak dłonie młodzieńca owinęły się w okół szyi mężczyzny.
– Bo to Ty jesteś tym, czego potrzebuję...
- Ej, nie na ulicy, ludzie patrzą. Zaprowadzę Cię do domu.
- Wstydzisz się mnie? Tak długo nie spotykaliśmy się poza
pracą... Zupełnie, jakbyś już mnie nie lubił...
- Nie miałem czasu, wiesz o tym. Ty też chyba miałeś go
mało. Dopiero w zeszłym tygodniu skończyły się egzaminy, prawda? Kiedy miałem
do Ciebie przyjść?
- Ale skoro już tydzień miałeś wolne to mogłeś przyjść.
- Mam jeszcze wiele innych spraw na głowie – mężczyzna
pomógł wstać swemu towarzyszowi, jednak wydawał się być nieco zdenerwowany. –
Muszę zająć się nie tylko Tobą, ale jeszcze swoim życiem. Nie tylko Ty jesteś
na tym świecie – po tych słowach młodszy chłopak posmutniał i nic na nie nie
odpowiedział.
Gdy już
byli w domu młodszego z nich, wszystko wydawało się być inne niż powinno. Co
najmniej tak widziały to miodowe oczy. Chłopiec czuł, że powinien być
szczęśliwy, że jego przyjaciel się o niego martwi, że się nim opiekuje, jednak
jednocześnie bał się być dla niego ciężarem. Bał się zimna w błękitnych oczach.
Chciał, by były one jego niebem, jasnym niebem pełnym słońca. Teraz jednak
przypominały słoną wodę oceanu w jesieni, gdy czekał on jedynie na zimę, by móc
spokojnie zamarznąć. Bał się zimna, bał się bezkresu oceanu, bał się braku
słońca. A najbardziej bał się obojętności.
- Luffie... Gniewasz się? – zaczął nagle, choć długo
milczał. Zbyt długo jak na jego rozmowną naturę.
- Nie tyle gniewam, co martwię. Nigdy nie wiadomo, co
zrobisz, ciągle dzieje Ci się krzywda, a jeszcze nie ma czasu, by się Tobą
porządnie zająć... Powinienem ciągle przy Tobie siedzieć, ale wiesz, że to
niemożliwe...
- Byłoby możliwe, gdybyśmy mieszkali razem...
- Wiesz, że na to nie ma pieniędzy. Ale później, za rok,
dwa... Może wtedy się uda – błękitne oczy delikatnie rozbłysły.
- A lubisz mnie jeszcze...? – pytanie, mimo swej prostoty
stawiało przed odpowiadającym ogromne wyzwanie. Najłatwiej więc było je obejść.
Mężczyzna wziął młodzieńca na ręce i zaniósł do pokoju, w którym ten powinien
spać.
- Ty teraz musisz odpocząć, bo Cię noga boli. Zrobić coś dla
Ciebie?
- Nie złamałem nogi, tylko obtarłem kolano, a martwisz się
tak, jakbym wpadł pod samochód – chłopiec zaśmiał się cicho. Był szczęśliwy
widząc, że jego przyjaciel naprawdę się o niego martwił, a takie zachowanie
było wspanialsze niż słowa, było prawdziwe.
- Ale mogłeś wpaść, bo tak nieuważnie biegłeś. Może jednak
coś zrobię, żebyś się lepiej poczuł? Jak coś Cię boli to powiedz.
- Jest coś, co mnie boli i tylko Ty możesz pomóc... Ale
powiem Ci tylko na uszko... – mężczyzna westchnął, ale wiedział, że czasem
trzeba posłuchać dziwnych próśb młodzieńca. Gdy tylko się nachylił został mocno
przytulony. – Bolało mnie serduszko, ale teraz już jest dobrze... Wiesz, że
może być jeszcze lepiej?
- Lepiej będzie jeśli się wyśpisz – błękitnooki odsunął się
z rumieńcem na twarzy. – Tak, wyśpij się, bo chyba masz gorączkę... Tak, na
pewno. Zrobię Ci herbaty i pójdę, a Ty śpij... – blondyn zniknął w kuchni.
Dzień
zakończył się zwyczajnie. Błękitnooki jak zwykle matkował swemu przyjacielowi,
starając się odgonić dziwne myśli. Jednak wiedział, że coś wkrótce się zmieni,
a on tylko to przeciąga. Wiedział, że nie może traktować go jak dziecko. Jednak
sam był teraz zagubiony. Chociaż pośród mgły, w której zagubiło się jego serce
widział potężny blask, piękne światło miodowych oczu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz