Translate

poniedziałek, 30 lipca 2012

Rozdział jedenasty: Pomidory i słoneczniki.


Następnego dnia gdy się obudził, mały spostrzegł, że oprócz kompletu świeżych ubrań nie ma w jego pokoju żadnych jego rzeczy. Trochę się wystraszył. Myślał, że jego „gość” powiedział o nim coś złego, więc opiekunowie za karę zabrali mu rzeczy. Odbył poranną toaletę i wtedy do pokoju wszedł Francis.
- Gotowy do przeprowadzki? Twoje rzeczy już są w największym pokoju gościnnym – uśmiechnął się słodko. Maluszek podbiegł do niego i go przytulił.
- Dziękuję! Jesteś wspaniały, braciszku.
- No to daj mi buzi.
- Ale rodzeństwo zwykle się nie całuje i nie robi innych takich rzeczy...
- A w policzek? I już Cię nie skrzywdzę – przytulił go.
- Dobrze, ufam Ci – musnął ustami jego policzek. Po chwili poszli do budynku na górze. Gdy wchodzili na odpowiednie piętro usłyszeli głos Antonia.
- No, ale pomidorku, jest jeszcze wcześnie, nie musisz nigdzie iść – po chwili z pokoju wyszedł bardzo przystojny młodzieniec.
- To jest Lovino – powiedział Francis uśmiechając się do chłopca. Młodzieniec zatrzymał się patrząc na nich.
- O, nowy, spadaj mi z drogi – powiedział z poważnym wyrazem twarzy. Chłopiec wystraszył się, ale mimo to patrzył mu w oczy,
- Czemu jest pan taki niemiły?
- Bo, kurna, tak mi się podoba. Jakieś objekcje?
- Ktoś tak ładny nie powinien używać brzydkich słów – młodzieniec zarumienił się słodko.
- Ja... kurna... Wcale nie jestem, kurna... ładny, no....
- Ładnie się pan rumieni.
- Ja się nie rumienię – zasłonił twarz dłońmi.
- Tak i to bardzo ładnie.
- No właśnie, pomidorku – podszedł do nich Antonio. – Jesteś słodziutki!
- Wcale, kurna, nie... Idę, mam jeszcze dużo pracy...
- Ale Ty pracujesz dla nas, a ja, jako Twój szef, daję Ci dziś wolne.
- Chybaś zdziadział! Zachodni kartel ma problemy z okupem za jakąś damulkę, jeszcze Feliciano nie radzi sobie z dostawą kokainy, a ja mam sobie zrobić wolne? Może bym tak postąpił, jeśli Ty zrobiłbyś to za mnie. W końcu to Ty zajmujesz się handlem. Ja mam pilnować żywego towaru, mój brat reszty. Ale, jeśli chcesz to zostawię to Tobie. Droga wolna!
- No już, już, nie denerwuj się tak, pomidorku...
- I jeszcze wszędzie za Feliciano łazi ten kartofel. Ja rozumiem, że on i jego brat odpowiadają za ochronę, ale nie musi ciągle chronić akurat jego. A kto mnie ochroni? Nikt. Ja mam sobie radzić sam.
- Przepraszam, pomidorku...
- Nie pomidorkuj mi tu, tylko się zabieraj do pracy. Trzeba coś zrobić z tym całym towarem z poprzedniego transportu, ustalić miejsce wymiany zakładnika. A Ty nic, tylko ciągle się do mnie dobierasz.
- Ale ja tylko chcę Cię uszczęśliwić...
- To zajmij się swoją pracą. Cześć – młodzieniec minął chłopca uderzając w niego ramieniem i zniknął w oddali. – A Ty, co tu robisz, kartoflu?! I gdzie Feliciano?! – usłyszeli zza załomu korytarza.
- Brat mi kazał tu przyjść. A Feliciano jeszcze śpi, więc się tak nie gorączkuj – wysoki jasnowłosy mężczyzna wydawał się już przywyknąć do takiego zachowania młodszego. Nagle w jego stronę poleciała zacisnięta pięść, jednak zatrzymał ją.
- Jak mojemu bratu coś się stanie to będzie Twoja wina!
- Feliciano jest dużym chłopcem, sam sobie poradzi.
- A niech Cię, kartoflu! – po chwili młodzieniec zbiegł ze schodów, a jasnowłosy podszedł do Francisa.
- Gilbert mówił, że jakieś dziecko chciało z nami pójść na poranny trening... Ja swój już dążyłem skończyć jak on spał, ale drugi mi nie zaszkodzi. Zwłaszcza, ze brat wspominał coś o strzelnicy.
- Pan jest bratem miłego pana? – maluszek podszedł do niego i uśmiechnął się słodko.
- Miłego...? Gilberta? Ach, tak. Ludwig Beilschmidt, miło mi – podał chłopcu rękę, a maluszek ją uścisnął z uśmiechem.
- Pan mnie zaprowadzi teraz do niego?
- Tak, oczywiście. Już na Ciebie czeka. Dawno nie widziałem go tak szczęśliwego. Chyba Cię polubił.
- Naprawdę? To wspaniale! Ja też go bardzo lubię! – nagle mężczyzna coś zauważył.
- O, to tu zniknęły te ubrania, które zatrzymałem sobie na pamiątkę – uśmiechnął się pobłażliwie. – Dobrze, że je zachowałem...
- To pańskie? Ja mogę je oddać, jeśli pan chce...
- Wrócą do mnie, gdy z nich wyrośniesz. Teraz je noś, niech na coś się przydadzą. A umiesz może na czymś grać?
- Nie... Czemu pan pyta?
- Bo Gilbert ma u siebie pewnien stary flet. Mówił, że to po kimś, kto się nim kiedyś zajmował. Nikt na nim nie gra, a szkoda go wyrzucić... Może nasz kuzyn nauczy Cię na nim grać?
- To byłoby wspaniałe! A jak się ten kuzyn nazywa?
- Roderich Edelstein. Jest kompozytorem, pewnie o nim słyszałeś.
- Tak. Dzięki niemu jedne święta były dla mnie szczęśliwe... Gdy rodzice byli w pracy jeszcze, a ja spędzałem  święta sam w telewizji był koncert, w którym grał na fortepianie. Słysząc jego grę byłem wzruszony, taki szczęśliwy... To były najlepsze święta jakie pamiętam...
- Niedługo osobiście mu za to podziękujesz, postaram się o to – mężczyzna pogłaskał chłopca po głowie. – Chodźmy już, Gilbert zapewne się niecierpliwi. Wkrótce wyszli przed dom. Zobaczyli czarny samochód. Rosyjską Wołgę. Wysiadł z niej młody mężczyzna o brązowych włosach po czym otworzył drzwi od strony pasażera. Wtedy ujrzeli wielkiego mężczyznę w szaliku. Chłopiec schował się za jasnowłosym. Piękny, w mniemaniu chłopca, młodzieniec podszedł do bagażnika i wyjął z niego kosz pełen słoneczników, który podał Ivanowi, a ten skierował się w stronę chłopca.
- Bardzo przepraszam, towarzyszu, za wczorajsze zajście – podał chłopcu kosz z kwiatami. – Nie byłem poniekąd sobą. Mam nadzieję, że przyjmie towarzysz moje przeprosiny.
- Oczywiście... – głos chłopca drżał. – Nie gniewam się.
- To bardzo dobrze – uściskał go niczym niedźwiedź. – Teraz musze jeszcze przeprosić Twojego opiekuna, bo pewnie nie spał w nocy, by Cię uspokoić... A płakałeś przeze mnie... Taurys! Przynieś wódkę! – piękny młodzieniec wyjął z bagażnika wielki karton, słychać było brzęk szkła. Gdy Rosjanin się oddalał on podszedł do chłopca.
- Pan Bragiński może wydaje się być zły, ale jest bardzo samotny. Może wyżywa się na mnie i moich przyrodnich braciach, ale gdy wczoraj wrócił długo płakał i dużo pił. Dawno się tak nie zachowywał... Myślałem, że spotkał swoją młodszą siostrę, a to byłeś Ty... Proszę, bądź dla niego miły. Gdy będzie szczęśliwy, my też będziemy.
- Postaram się, panie Taurysie...
- Dziękuję Ci. Kupię Ci czekoladę i przyjdę tu z moim przyjacielem jak będę miał czas. Chcesz?
- Byłbym szczęśliwy. A tak w ogóle to jestem Kyle.
- Piękne imię...
- Ile jeszcze mam czekać?! Taurys! – Rosjanin tracił cierpliwość.
- Już idę, panie Bragiński – posłał chłopcu uśmiech i pobiegł za swym szefem.
- Jaki ten pan ładny... – chłopiec obejrzał się za nowym znajomym, być może przyszłym przyjacielem. – Ciekawe jak nazywa się jego przyjaciel...
- Feliks – odpowiedział jasnowłosy. – Często odwiedza Feliciano. Są w dobrej komitywie. Jednak my się czasem kłócimy, za to brat kłóci się z tym chłopakiem, z którym rozmawiałeś.
- Może sprawię, byście się wszyscy zaprzyjaźnili?
- To zbyt piękne, by było prawdziwe.
- Marzenia się spełniają. Odniosę słoneczniki do pokoju – chłopiec pobiegł na górę i zostawił podarunek w pokoju, w którym na półkach były ułożone maskotki od czerwonookiego. Wiedział, że to jego pokój. Po chwili wrócił do jasnowłosego.
- Dobrze, jedźmy już – obaj wsiedli do pięknego, czarnego BMW. Po chwili samochód ruszył.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz