Gasnąca nadzieja
Część I
Czasem się zdarza, że coś, co jest całkowicie normalne,
sprawia, że człowiek się niepokoi. Tak było teraz. Odkąd przestał być taki jak
my, odkąd stracił znaczenie, nie przychodził już na konferencje. To przecież
było normalne. Nie musiał na nich być, a zawsze go nudziły. Po co więc miałby
się na nich pojawiać? I czemu miałbym się martwić? Może dlatego, że pamiętam,
jak on właśnie w taki sam nielogiczny sposób zmartwił się o mnie. Teraz wiem,
jak wiele mogło zmienić to, czy wtedy w ogóle o mnie pomyślał, czy nie. Nie mam
za złe innym, tego, że nie pomyśleli wtedy o mnie. Sam im wmawiałem, że
wszystko było dobrze. A oni mi wierzyli. Tylko on jeden postanowił zrobić na
złość. I to właśnie zmieniło tak wiele.
On
zawsze chciał być najlepszy, więc na pewno nie powiedziałby nikomu, jeśli
działoby się z nim źle. Jego brat wydawał się być smutny, ale mimo wszystko
milczał. Nie chciałem go o zbyt wiele dopytywać, by nie musiał wszystkiego
przeżywać na nowo, jeśli było bardzo źle. Jednak odwiedzić go zawsze mogłem. I
zobaczyć jak naprawdę przedstawia się sytuacja.
Pewnego
dnia, gdy już wszyscy powinni być w domach, wykonawszy swoje obowiązki, udałem
się do niego. Chciałem dowiedzieć się, co się z nim dzieje. Jeśli to tylko moje
przeczucia, mogłem wytłumaczyć się wizytą z grzeczności, jeśli jednak nie,
mogłem zbadać sytuację na własne oczy. Gdy zapukałem, nie usłyszałem
szczekania, czyli psów nie było w domu. Zapewne jego brat poszedł je
wyprowadzić. Tak więc on powinien być teraz sam, co pozwalało na szczerą
rozmowę. Wiedziałem, że nie wypadało wchodzić nie zaproszonym, jednak słyszałem
hałas dochodzący z jego pokoju, zupełnie jakby spadło coś ciężkiego. Nie miałem
innego wyboru, niż sprawdzić czy to nie on sam się przewrócił.
Gdy
wszedłem do jego pokoju, zobaczyłem, jak powoli wchodzi na łóżko, a w okół
leżało pełno leków. Czyżby był chory? A teraz przez sen spadł z łóżka.
Podszedłem do niego, by mu pomóc, a on spojrzał na mnie zdziwiony.
- Co Ty tu robisz? – zapytał, najwyraźniej zaskoczony moją
obecnością.
- To samo, co Ty tamtego dnia w moim domu – powiedziałem
dość poważnie i przykryłem go szczelnie kołdrą. Pozbierałem leki, walające się
po podłodze. – Powinieneś bardziej na siebie uważać.
- Już mam Westa od niańczenia mnie. On dalej się łudzi, że
to coś da... Będzie ze mną jak z Rzymem i Germanią... Przecież mnie już nie
ma... Czemu dopiero teraz sobie to uświadomiłem? Cholera! Mogłem zginąć w jakiś
lepszy sposób! Wyobraź sobie! Śmierć na polu bitwy, gdy padam z mieczem wbitym
w pierś! Jak wiele miałem na to okazji? Ale nie, kurna, będę sobie tu
grzecznie, powoli zdychał, nie mogąc nawet bez niczyjej pomocy pójść do
kibla... Ty wtedy mogłeś sobie grzecznie podjechać... A ja muszę wołać brata.
- Ja też mogę Ci pomóc. I śmierć zawsze jest śmiercią,
niezależnie od okoliczności. Teraz masz czas, by pomyśleć co zdążyłeś osiągnąć,
pożegnać się z tymi, których ceniłeś. Na polu bitwy zginął byś bolesną śmiercią
i nawet nie zdążył nikomu powiedzieć, kim byłeś.
- Jedyne o czym teraz myślę to to wszystko, czego zrobić nie
zdążyłem, to, co zniszczyłem... Ciągle mi się śnią te wszystkie zmarnowane
szanse, gdy mogłem osiągnąć o wiele więcej, poświęcając o wiele mniej. Ja chyba
cały czas byłem do niczego...
- Byłeś „zagilbisty” – użyłem jego ulubionego słówka, a on
spojrzał na mnie zdziwiony. – Każdy popełnia błędy, ale nikt tak jak Ty nie
umiał wmówić wszystkim, że przegraną zaplanował. Więc czemu teraz masz być
inny? Czemu ci, którzy pamiętali jak zawsze byłeś nieokrzesany i pełen energii,
mają Cię teraz zobaczyć pozbawionego nadziei?
- I tak mnie niedługo zobaczą martwego... Co to za różnica? –
gdy widziałem, jak patrzył za okno pustym wzrokiem, nie mogłem uwierzyć, że to
ta sama osoba, która była kiedyś wręcz nie do powstrzymania...
- Nie zobaczą – powiedziałem stanowczo, naczylając się nad
nim. – Bo się nie poddasz i nawet, jeśli nie ma terenu, który ma Cię
odzwierciedlać, to są ludzie, którzy składają się na Ciebie i ludzie, którzy
chcą, byś nadal tu był. Więc teraz przestań się nad sobą użalać. Jak chcesz to
chyba jeszcze mam gdzieś na strychu mój stary wózek, będzie idealny, by
zabierać Cię na spacery.
- Będziesz mnie wyprowadzać jak West psy? – zaśmiał się
cicho, przez chwilę wydając się być takim, jak dawniej.
- Nie, tak jak Ty mnie wtedy. Masz tu mały ogród, będzie
idealny, by w nim trochę posiedzieć. Zabiorę Cię do parku, nakarmimy kaczki i
łabędzie.
- Jak tak się rozpędzisz to mnie jeszcze do kina i na
kolację zaprosisz – zaśmiał się znowu, jednak tym razem przerwał mu to kaszel. –
No i tak mam ciągle. Pełno tu tej cholernej chemii. I jeszcze mnie West
pilnuje, żebym się nie przemęczał, brał leki o odpowiednich porach... A ja chcę
to wszystko olać i po prostu gdzieś pobiec i nie wrócić, skoro i tak to już
przesądzone.
- Nic nie jest przesądzone. Jak chcesz, to postaram się
znaleźć Ci jakieś lepsze rozrywki. Ciągle tylko tu leżysz...
- Czasem ktoś wpadnie, ale głównie West go zbywa, bo
przecież ja jestem chory. I po prostu cały czas jestem tu sam, chyba, że trzeba
mi dać leki to wtedy przychodzi, pilnuje, czasem nawet poczyta mi jakąś książkę
na dobranoc i zgasi światło. Zupełnie jakbym był już niepotrzebny.
- Wiesz dobrze, jak on sobie radzi z uczuciami. Jednocześnie
nie chce okazać przy Tobie smutku, nie chce się po prostu rozpłakać widząc, co
się z Tobą dzieje, a z drugiej strony nie wie, jak powiedzieć Ci, że jesteś dla
niego ważny. Opiekuje się Tobą, byś wiedział, że nie chce, żebyś odszedł, może
jest trochę nadopiekuńczy, ale nie wie co innego może zrobić. Jednocześnie
chce, byś nie czuł się od niego zależny, więc nie spędza przy Tobie każdej
wolnej chwili, żebyś Ty mógł być przez chwilę sam.
- Ale ja ciągle jestem sam...
- Już nie – pogłaskałem go po głowie jak dziecko, a do
pomieszczenia wszedł jego brat. Powiedziałem mu to samo, co wcześniej
albinosowi. Mam nadzieję, że zrozumiał choć trochę i pozwoli mu na więcej
szczęścia, nie pozwoli za to, by utracił nadzieję.
Wracałem
do domu już raczej spokojny, czując, że wszystko będzie dobrze. Postanowiłem
odwiedzać go regularnie, żeby nigdy już nie czuł się samotny. Na strychu
znalazłem swój stary wózek, dzięki któremu, choć nogi odmówiły posłuszeństwa,
mogłem spacerować po ogrodzie. Przez chwilę wydawało mi się, że ruszył ku mnie,
jakby on go popchnął, tak jak zawsze robił, gdy zbliżała się pora spaceru.
Teraz ja musiałem zrobić to samo. On był zbyt słaby, by cokolwiek zrobić sam i
zbyt silny, by pozwolić innym, zrobić to za niego. Więc ja musiałem odwdzięczyć
się za to, co zrobił dla mnie, by nie czuł, że jego duma jest zraniona, a
jednocześnie przyjął pomoc.