Unieruchomiony motyl
Część II
Trochę
się ta glista zaniedbała, ale niedługo powinno się udać doprowadzić go do
porządku. Ciągle mu pomagałem, bo miał problemy nawet z tym, by usiąść na
wózku. Na początku chyba to bardzo trudne... Ale już sobie zaczął radzić! Tak,
dzięki mnie będzie taki jak dawniej i będzie mi wdzięczny! Chociaż ciągle mówi,
że mam sobie iść... Ale ja go tu tak nie zostawię! Na początku trochę mnie
wkurzało ogarnianie jego domu, gdy on miał z tym problemy. Musiałem mu prać,
gotować i sprzątać, bo on teraz nawet nie sięgał z wózka, by nastawić pralkę, a
co dopiero inne takie rzeczy. Czułem się trochę jak gosposia, ale on nawet
chyba nie pomyślał o tym, by mnie tak potraktować... Dziwne... Zawsze miałem
go za egoistę... Myślałem, że teraz zacznie jeszcze mi rozkazywać i mnie
poprawiać, ale on jedynie uśmiechał się delikatnie, gdy odsłaniałem okna w jego
pokoju. Ach, tak... Gdy przyszedłem było tam ciemno jak w grobie... A te
cholerne zasłony dopiero wtedy słuchają jak się je pociągnie praktycznie przy samych
żabkach. Pewnie sam nie mógł ich odsłonić, a chciał patrzeć za okno. Wpadłem na
dość dziwny pomysł...
- No, to skoro zwłoki już nadają się do wystawienia na widok
publiczny, to teraz idziemy na spacerek! – powiedziałem z uśmiechem, gdy
kończył myć zęby po śniadaniu. Spojrzał na mnie wzrokiem bazyliszka. – Nie
martw się, będę Twój wózek popychał, nie zmęczysz się! No, masz taki duży
ogród, a nie korzystasz! Wiesz ile tam ostatnio chwastów było? Jak je wszystkie
zerwałem to była ich taka góra, że można by było Cię w niej schować i do
przyszłego stulecia by Cię nie znaleźli!
- I wolałbym, byś zwłaszcza Ty mnie nie znalazł... Pomyśl,
jak ja teraz wyglądam? Czym ja teraz jestem? Jestem zdany na Twoją wolę, nie
mogę nawet sam sobie obiadu zrobić, bo nie sięgam do półek w spiżarni...
- To Cię, kurna, będę podsadzał. To teraz wytrzyj pyszczek,
bo wyglądasz jak pies ze wścieklizną, a ząbki już masz czyste! Jakim cudem masz
dalej białe przy Twoim hurtowym spożyciu kawy? – złapałem jego podbródek i
zmusiłem do skierowania twarzy w moją stronę. Trochę rozciągnąłem jego
policzki, żeby popatrzeć na te cholernie białe zębiska. – Zupełnie jakbyś był z
porcelany... – chciałem otworzyć palcem jego usta, ale... – Cholero, nie gryź!
– po chwili mnie puścił, tak jak i ja odsunąłem się od niego. Pierwszy raz w
życiu zrobił coś „nie-eleganckiego” i pierwszy raz słyszałem jego śmiech.
Grzecznie wypłukał zęby i wyciągnął dłoń po ręcznik. Ale tym razem zamiast mu
go podać, sam wytarłem jego usta i nieco wilgotne dłonie.
- Ale nie wywieziesz mnie z ogrodu...? Nie chcę, by ktoś
mnie widział w tym stanie... – zapytał nagle, patrząc mi w oczy.
- Oczywiście! Nie musisz się martwić! – pogłaskałem go po
głowie, ale zaraz po tym, nieco poprawiłem mu włosy. Czy ja już jestem aż tak
przyzwyczajony do tej jego fryzury, że sam mu ją układam? No, cóż... Ale
spacerek po ogrodzie odbyć się musi!
W
ogrodzie wydawał się być szczęśliwy. Uśmiechał się delikatnie i oddychał
głęboko. Specjalnie dla niego przyniosłem mój ulubiony kocyk, by leżał na jego nogach,
podobno tak być musi. A u niego nie chciałem za dużo grzebać, zwłaszcza, że on
miał koce chyba kilkumetrowe. To całkiem słodko wyglądało jak on siedział w tej
swojej białej koszuli, a na jego kolanach leżał koc z moją flagą. Zupełnie
jakby on teraz należał do mnie... W końcu był ode mnie zależny... Przez chwilę
pomyślałem, że przecież od zawsze o tym marzyłem. Ale wiedziałem, że nie o
czymś takim. Zatrzymaliśmy się przy krzaku róż, on zaczął się niepewnie
rozglądać. Chyba myślał, że chciałem go tu zostawić. Ale ja podszedłem do niego
i zdjąłem mu okulary.
- Co Ty robisz? Oddaj je! – miał zaskakująco rozczulającą
minę jak się denerwował.
- Przecież i tak ich nie potrzebujesz, prawda? Masz je tylko
po to, by były ozdobą. Od dzisiaj masz być zwykłym człowiekiem, a nie tylko
wkurzającym paniczykiem – zmierzwiłem mu włosy, niszcząc jego fryzurę. Wyglądał
o wiele delikatniej. Tak... prawdziwie.
- Czemu chcesz mnie zmienić na siłę? Przecież wiesz, że nie
jestem taki jak Ty czy inni ludzie. A na pewno nie w tym stanie...
- Jesteś, cholero jedna – delikatnie go podniosłem, żeby
dotknął stopami ziemi, wydawał się stać, a jego ciężar spoczywał na mnie.
- Przestań! Przewrócisz mnie! Przecież wiesz, że nie mogę
już nawet samodzielnie stać! – zaczął panikować.
- Przecież stoisz.
- Bo Ty mnie trzymasz!
- Ale stoisz. Nikomu nie powiedziałeś, co się dzieje,
prawda? A to inni mogą stać się Twoimi nogami i pomóc Ci iść naprzód. No,
trzymaj się mnie mocno. Spróbuj zrobić krok.
- Przecież wiesz, że nie mogę! Przestań mnie jeszcze
dręczyć!
- My nie jesteśmy tacy jak ludzie. Żyjemy, dopóki ktoś
wierzy w sens naszego istnienia. I dopóki jesteśmy silni, jesteśmy też zdrowi.
Skoro tu jesteś, to dalej istnieje naród, który chce walczyć. Więc czemu Ty nie
walczysz? Jeśli tylko się postarasz to niedługo sam będziesz spacerował po tym
ogrodzie, chodził o własnych siłach.
- Zawiodłem ich... Moi ludzie już nawet nie mają powodu, by
we mnie wierzyć...
- Ale Ty masz powód! I wszyscy Twoi przyjaciele też! Poza
tym, jak jesteś w tym stanie to nie mogę Cię sprać na kwaśne jabłko, bo by
wyszło, że się znęcam... To masz, cholera, zacząć chodzić i biegać, cobym mógł
Cię dogonić i Ci przydzwonić!
- Raczej ja Tobie – uśmiechnął się nieznacznie i zobaczyłem,
jak próbuje poruszyć nogą. Ta jedynie nieco zadrżała, ale widać było, że
reaguje na jego wolę.
- Trochę się pomęczymy i będziesz biegał jak sarenka po
łące.
- A Ty oczywiście chcesz być wilkiem?
- Całym stadem – zaśmiałem się i podniosłem go wysoko.
Był nieco cięższy niż, gdy go tu znalazłem. To był bardzo dobry znak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz