Znowu czas cofnęłam minutę, dalej będą już zgodnie z czasem, bo te dwie notki akurat mnie wkurzyły, że minutę za późno się dodały, a się męczyłam, by pasowało. W pewnym sensie to jest epilog, dalej perspektywa Austrii.
Choć od dawna wszyscy się tego spodziewali, nikt nie chciał w to wierzyć. Twarz albinosa była bledsza niż zwykle, a na niej widniał ten delikatny, spokojny uśmiech. To było takie dziwne, takie nierealne. Rzadko umierał ktoś z nas. Oczywiście, zdarzało się to, jednak były to nieliczne przypadki. Czasem niektórzy pracowali w cudzych domach, czasem na jakiś czas słuch o nich ginął, czasem po prostu jednego dnia byli, drugiego ich miejsce było puste. Ale chyba jeszcze nigdy nikt z nas nie umarł tak jak człowiek, złożony chorobą, we własnym łóżku. Zdarzało się nie wrócić z bitwy, zniknąć. Ale nigdy nie zdarzyło się tak po prostu zgasnąć. Tak, on zgasnął... Był płomieniem, którego już nie miał kto podsycać, aż stał się jedynie małym żarem i zgasł na zawsze. Choć wielu z nas odeszło, pierwszy raz któremuś wyprawiono pogrzeb. Zwykle nie było ciała, które można by było pochować. Czyżby pod koniec stał się człowiekiem? Czyżby zachorował i umarł jak człowiek? To stąd mogły pochodzić te myśli i marzenia o ludzkiej rodzinie... My możemy marzyć jedynie o potędze i zwycięstwie, on zawsze myślał włąśnie o tym. Nikt nigdy nie zastanawiał się nawet nad znalezieniem miłości, założeniem rodziny. Dla nas to było nierealne. My walczyliśmy, zdobywaliśmy nowe ziemie. Gdy chcieliśmy usłyszeć w domu tupot małych stópek to po prostu atakowaliśmy małe państewko, by mieć personifikację pod swoim dachem. A on, który był idealnym przykłądem, jak można poświęcić wszystko dla wojny, on jako jedyny powiedział, że chciałby mieć dziecko. Sam był długo dziecinny, nie zwracał uwagi na uczucia. I to właśnie on zamiast zniknąć, po prostu umarł i to on, zamiast marzyć o chwale, zaczął marzyć o miłości.
Gasnąca nadzieja
Część III
Choć od dawna wszyscy się tego spodziewali, nikt nie chciał w to wierzyć. Twarz albinosa była bledsza niż zwykle, a na niej widniał ten delikatny, spokojny uśmiech. To było takie dziwne, takie nierealne. Rzadko umierał ktoś z nas. Oczywiście, zdarzało się to, jednak były to nieliczne przypadki. Czasem niektórzy pracowali w cudzych domach, czasem na jakiś czas słuch o nich ginął, czasem po prostu jednego dnia byli, drugiego ich miejsce było puste. Ale chyba jeszcze nigdy nikt z nas nie umarł tak jak człowiek, złożony chorobą, we własnym łóżku. Zdarzało się nie wrócić z bitwy, zniknąć. Ale nigdy nie zdarzyło się tak po prostu zgasnąć. Tak, on zgasnął... Był płomieniem, którego już nie miał kto podsycać, aż stał się jedynie małym żarem i zgasł na zawsze. Choć wielu z nas odeszło, pierwszy raz któremuś wyprawiono pogrzeb. Zwykle nie było ciała, które można by było pochować. Czyżby pod koniec stał się człowiekiem? Czyżby zachorował i umarł jak człowiek? To stąd mogły pochodzić te myśli i marzenia o ludzkiej rodzinie... My możemy marzyć jedynie o potędze i zwycięstwie, on zawsze myślał włąśnie o tym. Nikt nigdy nie zastanawiał się nawet nad znalezieniem miłości, założeniem rodziny. Dla nas to było nierealne. My walczyliśmy, zdobywaliśmy nowe ziemie. Gdy chcieliśmy usłyszeć w domu tupot małych stópek to po prostu atakowaliśmy małe państewko, by mieć personifikację pod swoim dachem. A on, który był idealnym przykłądem, jak można poświęcić wszystko dla wojny, on jako jedyny powiedział, że chciałby mieć dziecko. Sam był długo dziecinny, nie zwracał uwagi na uczucia. I to właśnie on zamiast zniknąć, po prostu umarł i to on, zamiast marzyć o chwale, zaczął marzyć o miłości.
Zacząłem
zastanawiać się nad tym, po co my istniejemy. Naród to ludzie, to oni walczą,
giną, krwawią i płaczą. A my, mimo ran, wciąż idziemy naprzód, mijając stosy
ciał. Nie jesteśmy w żaden sposób głosem naszego ludu. Szefowie nie liczą się z
nami tak samo jak z nimi. Więc po co my tu jesteśmy? Gdybyśmy chociaż sami
mogli rozstrzygnąć wojnę. Dwie personifikacje stawałyby na przeciw siebie i
walczyły. Mógłby być to pojedynek jakiejkolwiek maści. Moglibyśmy nawet grać w
bierki, ważne, żeby nie mieszać w to ludzi. A mimo wszystko wojny wciąż były
krwawe i pozbawione sensu. Lud błagał o chleb w czasie głodu, a królowie kazali
mu jeść ciastka. A my nie mogliśmy nawet zaniść biednym resztek ze stołów
naszych szefów. Więc... Po co mieliśmy istnieć? To ludzie walczyli i umierali.
My zabijaliśmy razem z nimi, lub ukrywaliśmy się tam, gdzie nasi szefowie. Nie
mogliśmy chronić tych, których reprezentujemy. Ludzie żyli po to, by kochać,
wychowywać dzieci, pracować, walczyć za ojczyznę, spełniać marzenia. Mieli
tysiące powodów, by żyć, choć każdego z nich można było zastąpić, każdy trzymał
się cieniej wstęgi życia niczym pajęczej nici. Każdy był wyjątkowy. Nas nie da
się zastąpić, ale nie mamy powodu, by istnieć. Nie wolno nam kochać. Możemy
jedynie podpisywać tysiace unii i sojuszy. Nie możemy mieć dzieci, nie może się
przecież z nikąd pojawić nowe państewko. Pracujemy czasem tak jak zwykli
ludzie, lecz liczą się jedynie konferencje, które nic nie zmianiają, bo
szefowiemają własne plany. Nawet, gdy walczymy, to jedynie dla samych siebie,
bo w końcu naród pozwala nam żyć, a my nic mu nie dajemy w zamian. Marzymy
jedynie o potędze i chwale, a nie potrafimy się nią cieszyć. Myślę, że nieco mu
zazdroszczę. Tego, że teraz jest wolny i nie musi zadawać sobie tych wszystkich
pytań. Jego śmierć przyniosła więcej niż bezsensowne życie każdego z nas.
Minęło
kilka lat od tamtego wydarzenia. Świat nieco się zmienił, choć wydawał się być
taki jak dawniej. Jedynie wspomnienia pozwalały zobaczyć różnicę. Ludzie z
małymi telefonami w dłoniach byli tak różni od tych, stojących kiedyś w
kolejkach do budek. Ludzie piszący wiadomości za pomocą różnych urządzeń, nie
przypominali już tych, piszących długie listy. Jednak robili to samo. Tak samo
kochali, wychowywali dzieci, choć mieli na to wiele innych sposobów. Robili tak
naprawdę to samo, co ludzie sprzed setek lat. Jedynie sposób się zmienił.
Dzieci były tak samo wesołe jak dawniej. Gdy mijałem plac zabaw zobaczyłem
chłopca, którego wygląd tak bardzo przypominał mi jedną osobę. Dzieci śmiały
się z niego. Może nie nazywały go, jak setki lat temu, dzieckiem szatana czy
innymi takimi wymysłami, jednak nawet powiedzenie, że ma oczy jak bestia i
włosy jak starzec, musiało go boleć. Jednak on nie płakał. Uśmiechnął się
szeroko i wystawił im język.
- Jestem dumny, że jestem taki jak tatuś! A wy do swoich
wcale nie jesteście podobni! – powiedział bardzo głośno i podbiegł w moją
stronę. Spojrzał na mnie i wydawał się nad czymś głęboko zastanawiać. – Ja pana
nie znam, prawda? Ale jakoś jakbym znał...
- Może spotkaliśmy się kiedyś, przypadkiem... Bardzo mi
kogoś przypominasz.
- Tak? To niech pan za mną idzie, może tatuś będzie
wiedział! Bo ja nigdy nic nie pamiętam, a on wie wszystko! – pociągnął mnie za
rękę i zaprowadził mnie do kogoś, kto wyglądał jak osoba, którą tak dobrze
znałem. Jednak to na pewno nie był on. Obok niego była kobieta o brązowych
włosach, spiętych w gruby warkocz. Sen... Tak, jak w jego śnie... Więc jednak
się spełnił. Mężczyzna spojrzał na mnie nieco podejrzliwie.
- No ja tego pana nie znam, ale też mam jakieś wrażenie,
jakbym powinien go znać... To pan przyjdzie na kawkę, prawda? – wydawało się,
ze to było raczej stwierdzenie niż pytanie, a kobieta obok zaśmiała się i
zwołała gromadkę dzieci, jednocześnie pilnując wózka z bliźniętami. Cóż, taka
rodzina to rzadki widok w tych czasach, a zwłaszcza tak podobna do tej, o
której jedynie słyszałem... Więc on wrócił, by spełnić swoje prawdziwe
marzenie... Mam nadzieję, że teraz będzie szczęśliwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz