Translate

niedziela, 30 czerwca 2013

Historia poza tematem numer sto trzydzieści dwa: Gasnąca nadzieja - Część druga.

Szczerze, to czas był edytowany, ale tylko dzień, żeby się zgadzała ilość notek i dni w miesiącu. Miałam gotowe o 23.35, ale komputer się zawiesił i nie dało się dodać wcześniej. Weszło idealnie o północy, sekunda wcześniej i by się zgadzało. Więc teraz część druga, będąca jednocześnie zakończeniem jednego i początkiem drugiego.

Gasnąca nadzieja
Część II

               Cały wieczór zajmowałem się czyszczeniem i naprawianiem tego nieszczęsnego wózka, żeby móc zabrać albinosa na spacer. Może często jest denerwujący i zbyt pewny siebie, ale taki właśnie powinien być. Nie może się smucić, ani załamywać. Skoro on potrafił pokazać mi piękno świata i pomóc mi odzyskać nadzieję, to ja również mogę zrobić to samo dla niego. Było dość późno, gdy skończyłem, więc od razu położyłem się spać. Śniło mi się, że on znowu się mną opiekował, tak jak wtedy, ale nagle wyszedł z pokoju, a wszystko stanęło w płomieniach. Tak bardzo nie chciałem, by zniknął. Mimo tego, jak wiele było między nami kłótni i wojen, nigdy nie życzyłem mu śmierci. Czasem chciałem się zemścić za krzywdy, ale nigdy nie chciałem widzieć jak odchodzi. Gdy się obudziłem, zauważyłem, że mam na twarzy zaschnięte strużki łez. Nie chciałem się nad tym dłużej zastanawiać. Po prostu przygotowałem się do wyjścia i zabrałem to, co musiałem ze sobą wziąć. Nie pozwolę, by ktokolwiek płakał, ani on odchodząc, ani nikt po nim. Nie pozwolę mu odejść.
                Wkrótce byłem pod odpowiednim adresem, młodszy z braci otworzył mi drzwi i wziął ode mnie rzeczy, które przyniosłem. Muszę przyznać, ze były one dość ciężkie. Jednak jego zdziwienie, gdy pytał czy sam to przyniosłem, było nieco nie na miejscu. Nie jestem słaby. I teraz udowodnię, że potrafię przekazać siłę innym.
                Wszedłem do pokoju chorego, który w tym czasie starał się zjeść obiad. Szło mu to dosyć ciężko z uwagi na jego stan. Nie miał siły, by jeść szybciej, nieco wylewał. Podszedłem do niego i usiadłem na krześle obok jego łóżka.
- Pomogę Ci – zaproponowałem, uśmiechając się delikatnie.
- Nie jestem dzieckiem... Poradzę sobie...
- Tak sobie radzisz, że brat Ci musiał śliniaczek założyć... No, daj to. Im szybciej odzyskasz siły tym lepiej. Po obiedzie zabiorę Cię na spacer, dobrze? Ale musisz wszystko zjeść.
- Ale pójdziemy do kaczek...? – podał mi miskę, bym go nakarmił.
- I do kaczek, i do łabędzi. Sprawdzimy nawet, czy są wiewiórki – widziałem jak uśmiecha się szeroko. Dawno nie wychodził z domu, a zawsze był pełen energii i uwielbiał psocić. Teraz czuł się zamknięty i zniewolony. Powoli go karmiłem, a on wydawał się być szczęśliwy. Jego brat patrzył na nas uważnie. Wydawał się być smutny. Jakby obwiniał się za wszystko, myślał, że nie zna własnego brata. A on po prostu chciał za dobrze, a nie zawsze troska wychodzi na dobre. Czasem trzeba się oparzyć, by móc zdobyć coś, co chronione jest przez ogień.
                Tak więc zacząłem pomagać w opiece nad albinosem. Trzeba było wiele rzeczy tłumaczyć jego bratu, by nie traktował go jak szklanej róży, tylko pozwolił mu żyć pod odpowiednią opieką. Często zabierałem go na spacery. Lubił oglądać to, czego od tak dawna nie mógł zobaczyć. Choć trudność sprawiało mu nawet wskazanie dłonią wiewiórki siedzącej na drzewie, to wydawł się być weselszy, gdy mógł rozglądać się pośród drzew. Staraliśmy się znajdować najmniej uczęszczane ścieżki. Ludzie potrafią być naprawdę podli, nawet nieświadomie. Czasem ciekawskie dzieci pytały mam „Co stało się temu panu?”, lecz mało która z nich odpowiedziała spokojnie, że pewnie jest chory, że takimi ludźmi trzeba się opiekować. Mówiły „Nie patrz na niego”, a dzieci zaczynały się bać, czasem uciekać. Czemu ludzie nie potrafią zrozumieć, że chory człowiek nadal jest człowiekiem? Jemu trzeba pomóc, a nie odwracać wzrok. Jednak ludziom tak jest łatwiej. Powiedzieć „Nie patrz”, zamiast nauczyć dziecko pomocy. Potem te dzieci wyrosną na takich samych dorosłych i będą mijały potrzebujących, odwracając wzrok. A potem popatrzą zdziwione w okół siebie, gdy nikt nie odpowie na ich wołanie o pomoc.
                Każdy dzień wydawał się być do siebie podobny. Nie odwiedzałem go codziennie, miał wielu przyjaciół, którzy gromadzili się w okół niego. Nikt nie wierzył, że jemu może się coś stać. Choć widzieliśmy go tak słabego, wciąż mieliśmy nadzieję, że niedługo znów zacznie wszystkich denerwować i hałasować. On właśnie taki powinien być. Żywy i pełen energii.. Powoli odzyskiwał siły, jednak wciąż nie wiedzieliśmy, czy można nazwać to powrotem do zdrowia. Wszyscy chcieli się łudzić, że to właśnie to, że on niedługo będzie taki jak dawniej.
                Pewnego dnia przyszedłem do niego, a on patrzył na mnie spokojnie, jakby wszystko w okół nie miało znaczenia. Uśmiechnął się delikatnie i powiedział:
- Wiesz... Może ja jednak nie zniknę? Może nie tak od razu? Śniło mi się, że byłem zwykłym człowiekiem. Takim, jakich jest wielu. Byłem częścią narodu, otoczony przez tak wielu sobie podobnych, kochających ten sam kraj. Byłem jednym z tych, którym tacy jak my zawdzięczamy życie. W tym śnie miałem zwykłą pracę, żonę, dzieci. Nawet psy! Nie gniewaj się, ale żona w moim śnie wyglądała zupełnie jak Węgry... Ale nie martw się, już jest za późno, żebym spróbował stanąć między wami... I wiesz, jeden dzieciak we śnie też był taki jak ja, pozbawiony koloru. Ale też strasznie chorowity. Inne dzieci czasem się z niego śmiały, ale on powtarzał, że jest szczęśliwy, że jest taki jak tatuś. Czemu my nigdy nie możemy mieć dzieci? Czemu żyjemy wiecznie, a nie zakładamy normalnych rodzin? Skoro nasi ludzie to rodzice i dzieci, to czemu my nie możemy tego poznać? Ach, nieważne... Chciałbym mieć kiedyś takiego malucha... Być... człowiekiem... Być... wolny... – po tych słowach zamknął oczy, a ja wiedziałem, że już ich nie otworzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz