Szczerze, to czas był edytowany, ale tylko dzień, żeby się zgadzała ilość notek i dni w miesiącu. Miałam gotowe o 23.35, ale komputer się zawiesił i nie dało się dodać wcześniej. Weszło idealnie o północy, sekunda wcześniej i by się zgadzało. Więc teraz część druga, będąca jednocześnie zakończeniem jednego i początkiem drugiego.
Gasnąca nadzieja
Część II
Część II
Cały wieczór zajmowałem się czyszczeniem i naprawianiem tego nieszczęsnego wózka, żeby móc zabrać albinosa na spacer. Może często jest denerwujący i zbyt pewny siebie, ale taki właśnie powinien być. Nie może się smucić, ani załamywać. Skoro on potrafił pokazać mi piękno świata i pomóc mi odzyskać nadzieję, to ja również mogę zrobić to samo dla niego. Było dość późno, gdy skończyłem, więc od razu położyłem się spać. Śniło mi się, że on znowu się mną opiekował, tak jak wtedy, ale nagle wyszedł z pokoju, a wszystko stanęło w płomieniach. Tak bardzo nie chciałem, by zniknął. Mimo tego, jak wiele było między nami kłótni i wojen, nigdy nie życzyłem mu śmierci. Czasem chciałem się zemścić za krzywdy, ale nigdy nie chciałem widzieć jak odchodzi. Gdy się obudziłem, zauważyłem, że mam na twarzy zaschnięte strużki łez. Nie chciałem się nad tym dłużej zastanawiać. Po prostu przygotowałem się do wyjścia i zabrałem to, co musiałem ze sobą wziąć. Nie pozwolę, by ktokolwiek płakał, ani on odchodząc, ani nikt po nim. Nie pozwolę mu odejść.
Wkrótce
byłem pod odpowiednim adresem, młodszy z braci otworzył mi drzwi i wziął ode
mnie rzeczy, które przyniosłem. Muszę przyznać, ze były one dość ciężkie.
Jednak jego zdziwienie, gdy pytał czy sam to przyniosłem, było nieco nie na
miejscu. Nie jestem słaby. I teraz udowodnię, że potrafię przekazać siłę innym.
Wszedłem
do pokoju chorego, który w tym czasie starał się zjeść obiad. Szło mu to dosyć
ciężko z uwagi na jego stan. Nie miał siły, by jeść szybciej, nieco wylewał.
Podszedłem do niego i usiadłem na krześle obok jego łóżka.
- Pomogę Ci – zaproponowałem, uśmiechając się delikatnie.
- Nie jestem dzieckiem... Poradzę sobie...
- Tak sobie radzisz, że brat Ci musiał śliniaczek założyć...
No, daj to. Im szybciej odzyskasz siły tym lepiej. Po obiedzie zabiorę Cię na
spacer, dobrze? Ale musisz wszystko zjeść.
- Ale pójdziemy do kaczek...? – podał mi miskę, bym go
nakarmił.
- I do kaczek, i do łabędzi. Sprawdzimy nawet, czy są
wiewiórki – widziałem jak uśmiecha się szeroko. Dawno nie wychodził z domu, a
zawsze był pełen energii i uwielbiał psocić. Teraz czuł się zamknięty i
zniewolony. Powoli go karmiłem, a on wydawał się być szczęśliwy. Jego brat
patrzył na nas uważnie. Wydawał się być smutny. Jakby obwiniał się za wszystko,
myślał, że nie zna własnego brata. A on po prostu chciał za dobrze, a nie
zawsze troska wychodzi na dobre. Czasem trzeba się oparzyć, by móc zdobyć coś,
co chronione jest przez ogień.
Tak
więc zacząłem pomagać w opiece nad albinosem. Trzeba było wiele rzeczy
tłumaczyć jego bratu, by nie traktował go jak szklanej róży, tylko pozwolił mu
żyć pod odpowiednią opieką. Często zabierałem go na spacery. Lubił oglądać to,
czego od tak dawna nie mógł zobaczyć. Choć trudność sprawiało mu nawet
wskazanie dłonią wiewiórki siedzącej na drzewie, to wydawł się być weselszy,
gdy mógł rozglądać się pośród drzew. Staraliśmy się znajdować najmniej
uczęszczane ścieżki. Ludzie potrafią być naprawdę podli, nawet nieświadomie.
Czasem ciekawskie dzieci pytały mam „Co stało się temu panu?”, lecz mało która
z nich odpowiedziała spokojnie, że pewnie jest chory, że takimi ludźmi trzeba
się opiekować. Mówiły „Nie patrz na niego”, a dzieci zaczynały się bać, czasem
uciekać. Czemu ludzie nie potrafią zrozumieć, że chory człowiek nadal jest
człowiekiem? Jemu trzeba pomóc, a nie odwracać wzrok. Jednak ludziom tak jest
łatwiej. Powiedzieć „Nie patrz”, zamiast nauczyć dziecko pomocy. Potem te
dzieci wyrosną na takich samych dorosłych i będą mijały potrzebujących,
odwracając wzrok. A potem popatrzą zdziwione w okół siebie, gdy nikt nie
odpowie na ich wołanie o pomoc.
Każdy
dzień wydawał się być do siebie podobny. Nie odwiedzałem go codziennie, miał
wielu przyjaciół, którzy gromadzili się w okół niego. Nikt nie wierzył, że jemu
może się coś stać. Choć widzieliśmy go tak słabego, wciąż mieliśmy nadzieję, że
niedługo znów zacznie wszystkich denerwować i hałasować. On właśnie taki
powinien być. Żywy i pełen energii.. Powoli odzyskiwał siły, jednak wciąż nie
wiedzieliśmy, czy można nazwać to powrotem do zdrowia. Wszyscy chcieli się
łudzić, że to właśnie to, że on niedługo będzie taki jak dawniej.
Pewnego
dnia przyszedłem do niego, a on patrzył na mnie spokojnie, jakby wszystko w
okół nie miało znaczenia. Uśmiechnął się delikatnie i powiedział:
- Wiesz... Może ja jednak nie zniknę? Może nie tak od
razu? Śniło mi się, że byłem zwykłym człowiekiem. Takim, jakich jest wielu.
Byłem częścią narodu, otoczony przez tak wielu sobie podobnych, kochających ten
sam kraj. Byłem jednym z tych, którym tacy jak my zawdzięczamy życie. W tym
śnie miałem zwykłą pracę, żonę, dzieci. Nawet psy! Nie gniewaj się, ale żona w
moim śnie wyglądała zupełnie jak Węgry... Ale nie martw się, już jest za późno,
żebym spróbował stanąć między wami... I wiesz, jeden dzieciak we śnie też był
taki jak ja, pozbawiony koloru. Ale też strasznie chorowity. Inne dzieci czasem
się z niego śmiały, ale on powtarzał, że jest szczęśliwy, że jest taki jak
tatuś. Czemu my nigdy nie możemy mieć dzieci? Czemu żyjemy wiecznie, a nie zakładamy
normalnych rodzin? Skoro nasi ludzie to rodzice i dzieci, to czemu my nie
możemy tego poznać? Ach, nieważne... Chciałbym mieć kiedyś takiego malucha...
Być... człowiekiem... Być... wolny... – po tych słowach zamknął oczy, a ja
wiedziałem, że już ich nie otworzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz