Unieruchomiony motyl
Część III
Zauważyłem,
jak bardzo różnimy się od tego, co ludzie o nas mówią i myślą... Nie jesteśmy
jedynie narodami w formie pojedynczych ludzi. My jesteśmy ludźmi. Dopiero teraz
to zrozumiałem. Pamiętałem, jak wiele razy idąc na wojnę, widziałem smutne
twarze dzieci. Skoro ja chciałem walczyć i zwyciężać to mój cały naród na pewno
też, prawda? Jednak nie. Dzieci spotkane w czasie wymarszu z miasta wciąż
pytały swoich matek „A tatuś wróci do domku, prawda?”, matki odpowiadały, że na
pewno tak. Jak wiele z nich się wtedy myliło? Skoro te dzieci i matki nie
chciały wojen, to czemu ja ich chciałem? Jeśli miałbym być tym, kim one są, to
czemu miałbym chcieć czegoś innego? Gdy wracałem z władcami, z żołnierzami i
znów widziałem te same dzieci, szukające wśród powracających swych ojców i
widziałem, jak niektóre tuliły swoich tatusiów, a inne wracały same do swych
zapłakanych matek, to miałem cieszyć się jak te pierwsze, czy rozpaczać jak te
drugie? Ja świętowałem zwycięstwo, gdy te dzieci pytały swych matek „Czemu
tatuś nie wrócił?”, jak więc mogłem być tym samym, czym one? Zrozumiałem, że
nawet jeśli łączymy w sobie cechy tych ludzi, nie jesteśmy po prostu zlepkiem
ich pragnień. Jesteśmy samodzielnymi ludźmi. A skoro tak, to nie możemy się
poddawać, nawet, gdy oni będą na kolanach, bo może zawsze gdzieś będzie jeden,
który próbuje wstać. Skoro potrafimy wyprowadzać żołnierzy na pewną śmierć,
widząc płacz ich żon i dzieci, to czemu nie potrafimy walczyć, widząc jedynie
brak nadziei w oczach jednego władcy?
Właśnie
dlatego, że to zrozumiałem, postanowiłem mu pomóc. Nawet, jeśli narody się nie
lubią, to my nie jesteśmy w całości nimi. Nie jesteśmy dziećmi, płaczącymi po
ojcach, którzy zginęli na wojnie. Więc nie musimy być też władcami, którzy
wypowiadają i przegrywają wojny. Możemy być ludźmi, którzy sobie pomagają i
dążą do wspólnego celu. Tak, więc, skoro się nam ta cholera popsuła, to trzeba
naprawić.
Teraz
mogłem pomóc mu naprawdę, a nie tylko się nim opiekować. Potrzebował dużo
ruchu, by jego nogi znów nauczyły się chodzić. Jak na razie jedynie drżały, ale
kiedy ja mu je zgiąłem, on potrafił je powoli wyprostować. Tak więc należało
się trochę pomęczyć, żeby stanął o własnych siłach i zrobił ten krok naprzód. W
różnym znaczeniu... Musiał wyzdrowieć jak i uwierzyć w siebie.
Tak jak
prosił, sam powtarzałem ludziom bajeczkę o tym, że nic mu nie jest. Nie chciał
nikogo martwić, jego sprawa. Najważniejsze, że już nie był sam. Jak tak ciągle
przy nim byłem i widziałem jego bezsilność, zrozumiałem, że nawet nasze życie
jest kruche. Co by się stało, gdybym go wtedy nie znalazł? Nie umarłby
przecież, bo naród istniał. Cierpiałby setki lat? Czy może zawiódłby tych ludzi
do końca i zniknął? Teraz już nie było czasu się nad tym zastanawiać.
Codziennie męczyłem go, żeby
próbował się poruszyć, wstać. Na początku wyglądało to tak samo. On narzekał,
że i tak nie da rady, aż nie dostał, można powiedzieć, pstryczka w nos, żeby
się ruszył. I wtedy też narzekał, że to nie ma sensu, dopóki nie zobaczył, że
to jednak przynosi jakieś efekty. Powiedział, że odzyskuje czucie. Jak na razie
tylko jęczał, żeby dać grubszy koc, bo mu w nogi zimno, ale to oznaczało, że
chociaż tyle czuje. Jakieś odruchy wróciły, drżenie, gęsia skórka... To zawsze
jakiś postęp.
Coraz częściej widziałem, jak
sam, myśląc, że jestem daleko, próbuje wstać. I choć wciąż drżały mu nogi, na
kilka sekund potrafił utrzymać się prosto. Był wtedy szczęśliwy. Widziałem jak
się uśmiechał. I czasem, nawet wtedy, gdy już upadł, potrafił chwilę leżeć i śmiać
się cicho. Nawet, gdy wchodziłem do pokoju, nie ukrywał tego, nie przywdziewał
swojej maski. Pytał tylko „Widziałeś?” i patrzył na mnie jak małe dziecko,
które chwaliło się swoim wyczynem przed mamą. I wtedy wystarczyło, że kiwnąłem
głową, a on uśmiechał się szerzej. Wtedy miałem ochotę sam się roześmiać,
patrząc na niego.
Cieszyłem się jak głupi, gdy ta
cholera zaczynała machać nogami, siedząc na swoim wózku. Był jeszcze za słaby,
by unieść na własnych nogach ciężar swojego ciała, ale wystarczająco silny, by
kilka razy mnie kopnąć.... Widziałem jak się śmiał. A śmiał się cholernie
rozczulająco! Czemu nikomu nie pokazywał tej swojej strony? Zawsze tylko
poważny, elegancki, doskonały. A przecież potrafił się śmiać i kopnąć mnie w
kolano! Cóż, taka najwyraźniej była jego natura.
Nie wychodziliśmy poza teren jego
posiadłości. Nie chciał, by ktokolwiek widział go w tym stanie. Gdy ktoś go
odwiedzał, zawsze robiliśmy szopkę z tym, że jest zajęty, czy staraliśmy się
udawać, że wszystko jest dobrze, że go tylko trochę noga boli, dlatego pomagam
mu iść. Wszyscy w to wierzyli, choć niektórzy patrzyli podejrzliwie. Im dłużej
się starał, tym bliżej był osiągnięcia celu.
Aż w końcu zaczął znów chodzić.
Ciekawe, że tak długo nikt nie przejął się jego nieobecnością na konferencjach...
Były dość rzadkie, więc ominięcie tych kilku nie miało żadnego znaczenia. Ale
to było miłe, patrzeć jak powoli samodzielnie przechodzi przez swój pokój,
potem chodził coraz dalej, aż w końcu w ogóle można było odnieść jego wózek do
piwnicy. Zostało jeszcze, by nauczył się chodzić nieco szybciej i stabilniej.
W czasie spacerów w ogrodzie
zaczynałem bawić się z nim jak z dzieckiem, co najpierw go denerwowało, ale
potem zrozumiał, po co to robię. Gdy na wciąż nieco niestabilnych i drżących
nogach, zaczynał mnie gonić w ramach dziecięcej zabawy, mógł nauczyć się znowu
biegać. I było to milsze niż zmuszanie go do tego.
W końcu nadszedł dzień, by mógł pokazać się znów
innym, gdy już nie różnił się od dawnego siebie. Pewnym krokiem, w swym
arystokratycznym stroju i z jak zawsze idealną fryzurą, wszedł do środka sali
konferencyjnej, poprawiając okulary. A tylko ja wiedziałem jak wyglądał rano,
gdy wciąż w piżamie, tuż po przebudzeniu, jeszcze bez okularów, próbował wejść
na wózek. A teraz chyba byłem z niego dumny. I z siebie też. Wychowałem sobie
godnego przeciwnika do następnych wojen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz