Milka, zanim na mnie nakrzyczysz to wiedz, że to miał być wiersz i miałam iść spać o czwartej. Tylko mi takie coś wyszło. Zbyt wiele tłumaczyć nie będę. Sama się popłakałam, gdy to pisałam, potem gdy zawiesił się Word i myślałam, że mi się to skasuje to też płakałam... Przy okazji wywołałam nerwicę u myszoskoczków... Natchnienie:
"The Last Night" - CMV Crimson Hour Cosplay. Jak ktoś to obejrzy to już zna większość fabuły. Tytuł to ostatnia linijka Evanescence - "Even in Death". ("People die, but real love is forever".) Teraz już pewnie wiecie o czym to jest, więc teraz zapraszam na dzieło całonocnej męczarni mające 3822 słowa... No cóż... Jak na czas pisania to mało... Ale mam nadzieję, że nadrabia jakością. (Mentalna odpowiedź samej sobie "Wątpię...") Jedno z moich najlepszych opowiadań na razie. Drugie to "Jeśli odejdziesz..." jednak nie pamiętam tytułu oryginalnego, bo był po francusku... *tak, nie pamięta tytułu własnego opowiadania - Debil^2* Zastanawiam się, czy czytają to też obcokrajowcy. Widzę dużo wejść z innych krajów, jednak nie wiem czy to przypadkiem, czy może Polonia tamtych terenów... Chciałabym zobaczyć komentarz w jakimś obcym języku, pod nieznanym nickiem... Chociaż pewnie nikomu się nie chce tego czytać, a tym bardziej komentować. Dobra, koniec użalania się, miłego czytania życzę. *Nawet nie wiecie ile zrobiłam literówek w tym wstępie....*
Ludzie umierają, lecz
prawdziwa miłość trwa wiecznie
Zastanawialiście
się kiedyś, czym jest miłość? Dla jednych jest to uśmiech na twarzy ukochanej
osoby. Dla innych zapach śniadania przyniesionego do łóżka. Dla innych jeszcze
aromat ulubionej herbaty tego, którego darzycie uczuciem. Jednak to nie jest
kolejna z rzewnych historyjek o pięknej, romantycznej miłości. Tu nikt nie
będzie żył długo i szczęśliwie. Pokażę wam, czym naprawdę jest miłość. To
wojna. Wojna o każdą sekundę z tą jedyną osobą. Wojna, o każdy oddech, gdy oczy
przysłonięte są mgłą. I wojna o to, by to na Ciebie patrzyła ta, którą masz w
sercu. Powiecie „w miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone”
usprawiedliwiając wielkie oszustwa prowadzące do zdobycia tej jedynej. Jednak
ja wam powiem coś innego. Walka jest wtedy honorowa, gdy nie ma w niej żadnych
kłamstw i wygrywa najlepszy. A wiecie jeszcze jedną rzecz o wojnie? Najszybciej
z niej uciekniecie, gdy umrzecie. Tak samo, gdy kochasz, prędzej zaśniesz
wiecznym snem niż to uczucie wygaśnie. Mówi się „dopóki śmierć nas nie rozłączy”.
Ale co jeśli ta, którą kochasz powiedziała te słowa komuś innemu? A was nigdy
nic nie łączyło? Mogłeś jedynie przyglądać się jej z oddali. Więc co teraz
będzie dla Ciebie ratunkiem, gdy nie możesz śnić w jej ramionach? Jedynie
śmierć. Może w następnym życiu spotkasz miłość? A teraz śpij i śnij swój sen.
Oto historia, której już nie może opowiedzieć ten, który ją przeżył. Powiem wam
to, co widział, co czuł, czemu cierpiał. Pamiętajcie, miłość może być zarówno
szczęściem jak i cierpieniem. Jednak to nie wy o tym decydujecie.
~*~
To
wydarzyło się latem. Jeszcze przed czasami, gdy dzieci spędzały czas przed
komputerem. Przed czasami, gdy spokojnie mogłeś rozmawiać z kimś oddalonym o
tysiące kilometrów bez wydawania astronomicznych kwot. Jeszcze nim wybuchła
wielka wojna. W czasie, gdy ludzie żyli nadzieją i konwenansami. Wtedy, gdy
prawdziwa miłość była największym szczęściem tych, którzy mieli wszystko inne.
Gdy nie miałeś nic, mogłeś kochać. Chociażbyś za pieniądze na chleb kupił róże
i głodował przez kilka dni, mogłeś ją bez obaw dać swej ukochanej. A ona, niszczyła
swą jedyną piękną sukienkę, by uszyć dla Ciebie płaszcz. I tak oboje mogliście
żyć razem, chociaż krótko, wśród głodu i chłodu, jednak szczęśliwi karmiąc się
szczęściem i ogrzewając miłością. A Ci, którzy co dzień budzili się w pachnącym
pokoju, jedli wykwintne dania, a ich szafy ledwie mieściły balowe stroje, żyli
z czasem kompletnie obcymi osobami. Mieli pieniądze, by narzeczonej kupić
najwspanialsze brylanty. Jednak dawali je nie z miłości, lecz z konieczności. I
choć jadali na srebrnej zastawie, odziewali się w drogie płaszcze, trawił ich
głód szczęścia, zamarzało pozbawione miłości serce. Lecz cóż zrobić, gdy
znajdziesz się pomiędzy? Gdy jesteś zbyt bogaty dla tych, którzy jedzą suchy
chleb i zbyt biedny dla tych, którzy posilają się kawiorem? Wtedy masz
nadzieję, że możesz kochać. Swe pieniądze przeznaczyć na prezenty dla tego,
którego kochasz. Lecz czasem okazuje się, że to Ty dostaniesz prezent. Maleńki
przedmiot niosący za sobą zmiany. Jest piękny i mieni się tysiącami kolorów.
Lecz ma odebrać barwy Twego życia i wcisnąć Cię w przyciasny gorset. Tym
przedmiotem jest pierścionek podany Ci przez arystokratę. Spoglądasz w jego
oczy. Nie wiesz czy tego chcesz, lecz nie chcesz też odmówić. Zbyt wiele razem
ostatnio przeszliście. Lecz w głowie pojawia się obraz nieco ubrudzonego
młodzieńca z polnymi kwiatami w dłoniach. I kogo masz wybrać? To już nie Ty
decydujesz. Ty masz swoje obowiązki względem rodziny. Nawet jeśli złamie to
czyjeś serce. Nawet, jeśli czyjeś serce zatrzyma swój bieg.
~*~
- Elrzbet! – albinotyczny chłopiec podbiegł do
dziewczynki o szmaragdowych oczach. Lubili się razem bawić, nawet jeśli potem matka
dziewczynki krzyczała na nią, że znowu wraca do domu w brudnym ubranku.
Dziewczynka od pewnego czasu nawet nosiła ubrania swego przyjaciela, bo tak
było jej łatwiej się z nim bawić. Wyglądali jak bracia. Nie, nie jak brat i
siostra. Jak bracia. Oboje mający krótkie włosy i chłopięce ubranka. Och,
gdybyście widzieli jaką awanturę zrobiła matka dziewczynki, gdy ujrzała jej
długie brązowe loki rozsypane po całym pokoju i ją w chłopięcym ubraniu, z
włosami ledwie do szyi! Jednak mała była z siebie dumna. Teraz już nikt nie
odmawiał jej zabawy z jej przyjacielem, bo nie można było powiedzieć, że
wygląda to dziwnie, gdy dziewczynka z wyższych sfer, może zubożałej, mało
znaczącej, ale zawsze arystokratycznej rodziny, bawi się z zwykłym chłopcem na
posyłki, mieszczaninem. Może nie mieli diametralnie różnej pozycji społecznej,
ale ludzie wyglądali na zgorszonych, gdy dziewczynka brudziła się w błocie
bijąc chłopca kijem. A teraz? Teraz nikt nie mógł powiedzieć, że to
dziewczynka. Teraz mogła robić co chciała. A chciała być wolna, chciała być
szczęśliwa.
- Czego, Gilbert?! – odkrzyknęła i spojrzała w jego stronę.
Właśnie robiła strasznie ważną „fortecę” z błota, kamieni, gałęzi i liści.
- Znalazłem mięsko! – chłopak przyszedł do niej z dłońmi
mocno ściskającymi tajemniczy obiekt.
- Skąd to masz? – zapytała podejrzliwie.
- Przypełzło – uśmiechnął się wrednie i wrzucił jej za
bluzkę całą garść dżdżownic. Dziewczyna nie pozostała dłużna, bijąc go zaciekle
kijem.
~*~
Jednak nie
wszystkim było dane szczęśliwe dzieciństwo. Niektórzy nie kroczyli drogą
radości, lecz drogą bezwzględnego posłuszeństwa względem tradycji i obowiązków
nakładanych przez rodzinę.
- Jeszcze raz! – kobieta szybko zamknęła klawiaturę
fortepianu, przytrzaskując dłonie sześcioletniego chłopca. Jednak on już nie
płakał. Wylał już zbyt wiele łez, by pojawiały się następne. – Czy Ty nie
potrafisz zagrać nawet najprostszej rzeczy?! Ile razy mam Ci to powtarzać?!
- Ale mamo... Pani...
- Nie obchodzi mnie co mówiła jakaś guwernantka! To na pewno
nie jest dla Ciebie za trudne! Umiałam to zagrać w wieku dwunastu lat!
- Ale ja... Ja mam cześć lat, mamusiu...
- Ale jesteś mężczyzną! I to potomkiem najwspanialszego
kompozytora naszych czasów! Ty musisz umieć to już teraz?!
- Mamusiu... Ja się postaram...
- Dla kogoś tak bezużytecznego nie jestem żadną „mamusią”! –
kobieta uderzyła chłopca w twarz. Pierścionek nieco przeciął skórę pod okiem. –
Dziś nie dostaniesz kolacji. O jutrzejszym śniadaniu nawet nie marz, jeśli do
jego czasu nie nauczysz się grać tej fugi!
- Rozumiem, Pani Matko... Przepraszam Panią Matkę... –
chłopiec płakał. Już dzisiaj tym sposobem ominął go obiad, gdy matka nie
pozwoliła mu wstać od fortepianu nim nie nauczył się poprzedniej części tego
utworu na czas. Czy to będzie kolejny dzień przeżyty jedynie dzięki resztką,
które pod osłoną nocy przemycać będzie mu służba? Jakże zazdrościł tym, być
może biednym dzieciom, tego tylko, że ich matki wiedziały co to miłość. Odkąd
zmarł jego ojciec, matka jakby oszalała. Kochała słuchać muzyki, którą on
tworzył. A teraz, mały Roderich, był jedynym mężczyzną, który mógł jej zagrać
te same melodię. Cóż jednak, gdy miał jedynie sześć lat i dopiero rozpoczął
naukę gry na fortepianie? To nie było ważne, bo był „jego” synem. Na pewno
nauczy się tego utworu jeszcze nim zajdzie słońce. Co innego, że dużo starsi od
niego ludzie potrzebowali na to kilka tygodni. Matka jednak nie doceniała jego
geniuszu. Tylko dlatego, że nie był swoim ojcem.
~*~
Minęło
kilka lat. Elrzebet nie biegała już z kijem, bijąc rzucającego w nią jakimiś
robakami Gilberta. Teraz uczyła go rzeczy, których on, jako biedniejszy, nie
miał jak się nauczyć.
- Pamiętasz jakie są cechy... – chciała zapytać o kolejny
gatunek literacki, który niedawno przerabiał ze swoją nauczycielką, gdy
przerwał jej huk przewracanego krzesła. – Jak Ty się zachowujesz?! Mówiłam Ci,
żebyś się nie bujał! Nic Ci nie jest? – wyciągnęła rękę, by pomóc młodzieńcowi
wstać.
- Ach, przestań! Mam już tego dość! Głowa mi pęka! Przez
Twoje codzienne lekcje spotykamy się tylko w niedziele, a Ty próbujesz mnie
nauczyć tego wszystkiego, z całego tygodnia w jeden dzień! Idźmy gdzieś.
- Nie pozwolę sobie zaniedbać Twojej edukacji! Od tego też
zależy Twoja przyszłość i pozycja społeczna. Jeśli nie będziesz odpowiednio
wykształcony nie będę mogła...
- Nie będziesz mogła... czego?
- Ach! Nieważne! Też już mam dość! – przewróciła biurko, a
kartki się rozsypały.
- Uuu... Czyli następnym razem dwa razy się zastanowię nim
Cię zdenerwuję... Wiesz... Chcę Ci pokazać pewne piękne miejsce.
- Ale potem wracamy do nauki.
- Sprawię, że nie będziesz chciała wracać – złapał ją za
rękę. Wybiegli z domu i skierowali się w stronę lasu.
Głęboko
między drzewami ukryta była mała polanka, tuż przy niej płynął wartko
strumyczek. Dziewczyna przyglądała się temu wszystkiemu z zachwytem. Nagle
zobaczyła i poczuła, że młodzieniec wplątuje jej coś we włosy.
- Co to jest? – dotknęła kwiatu znajdującego się teraz na
jej głowie.
- Wygląda jak geranium... Uczyłaś mnie o nim w zeszłym
tygodniu – powiedział lekko zarumieniony.
- Ach, tak... Masz dobrą pamięć. Te kwiaty są piękne...
- Słuchaj ja... Ja muszę Ci coś powiedzieć...
- Jesteś chory?
-Co?! Nie! Ja...
- Więc co innego jest tak ważne? – zapytała uśmiechając się
pobłażliwie. A wtedy młodzieniec pocałował ją delikatnie i spuścił wzrok. A ona
dotknęła swych ust. Niczego nie rozumiała. Czy to było wyznanie miłości? A jak
ona miała na nie odpowiedzieć? Co czuła? Nie potrafiła się do niego odezwać. Nieco
spanikowała, gdy on spojrzał jej w oczy i zaczął zbliżać dłoń do jej twarzy,
jakby chciał w ten sposób przygotować się, by pocałować ją namiętniej.
Odepchnęła jego rękę i uciekła. Po prostu, po tchórzowsku uciekła. Jakże się
wtedy nienawidziła! Zawsze odważna, potrafiąca zrozumieć wszystko. Teraz nie
rozpoznawała własnych uczuć i uciekała przed nimi. Raniąc przy tym swego
przyjaciela. A on został sam. Cały czas myśląc, że ona go nienawidzi, że teraz
wszystko zepsuł. Postanowił usunąć się z jej życia.
~*~
Młody
arystokrata przemierzał zielone pagórki pod miastem. Niedzielny spacer był jego
ulubionym czasem. Składał się bowiem z chwil, gdy był wolny. Nieco sine, od
ciągłych kar stosowanych przez matkę, mimo iż dawno przerastał ją o głowę,
chował w białych rękawiczkach. Tutaj, pośród natury nikt go nie uderzy, nikt go
nie skrzywdzi. Nagle jednak wpadła na niego pewna dziewczyna.
- Przepraszam... Nie zauważyłam pana... – spojrzała na niego
oczyma pełnymi łez i ukłoniła się pięknie, choć całe jej ciało drżało.
- Tak piękna kobieta nie musi mnie przepraszać. To był dla
mnie zaszczyt znaleźć się tak blisko pani – och, jakże pięknie on mówił! Jaka
piękna odmiana od kolokwializmów w mowie Gilberta! Marzyła, by ktoś tak do niej
mówił odkąd tylko przestała być dzieckiem. Jednak nie miała złudzeń, że
kiedykolwiek to nastąpi.
- Mimo wszystko jednak, mogłam zrobić panu krzywdę...
- Krzywdę robi pani memu sercu roniąc tak gęsty deszcz łez.
Któż to ważył się zasmucić tak wspaniałą damę? – podał jej swoją chusteczkę.
Piękne, wyhaftowane ciemnoniebieskimi nićmi inicjały „R.E” mówiły jasno, że
właściciel tego przedmiotu jest kimś ważnym.
- Nikt mnie nie skrzywdził... – otarła łzy. – Myślę raczej,
że to ja kogoś skrzywdziłam – chciała mu oddać chusteczkę, jednak on zabronił
jej tego gestem dłoni.
- Niech pani ją zachowa, jak i mnie w swej pamięci. Jakże
mogła pani kogoś skrzywdzić?
- Myślę, że... Że ktoś mnie kocha... Ale nie wiem co ja
czuję i ja... Ja uciekłam od niego... Nie wiem... Jestem okropna.
- Myślę, że niedługo wszystko się wyjaśni – uśmiechnął się
delikatnie. – Jeśli będzie potrzebowała pani kogoś, by się wyżalić, może pani
przyjść do mnie – wyciągnął z kieszeni swą wizytówkę i podał jej.
- „Roderich” – przeczytała z zachwytem. – Piękne imię...
- Pani na pewno jest wspanialsze. Szczęściem dla mnie byłoby
je poznać.
-Er... – zaczęła, jednak uważała, że wersja jej imienia,
której używał Gilbert nie jest odpowiednia dla uszu tego arystokraty. –
Elizabeta – odpowiedziała w końcu.
- Od dziś będzie to moje ukochane imię – ukłonił się jej z
galanterią. – Życzę pani bezpiecznego powrotu do domu i szczęścia w miłości –
mimo uśmiechu był nieco smutny. Odszedł myśląc o tym, że on nigdy nie zazna
tego uczucia. Oschła dla niego matka nie potrafiła mu go dać. A ta piękna
kobieta na pewno nie zwróci na niego uwagi, kimkolwiek by nie był. Spojrzał na
niebo w promieniach mozolnie zachodzącego słońca. Już niedługo nadejdzie
jesień.
~*~
W
następną zaś niedzielę, nieważne jak długo kobieta czekała, nikt nie zapukał do
jej drzwi. Martwiła się, jednak przypuszczała również, że jej przyjaciel jest
na nią po prostu zły. Może niedługo mu przejdzie? Nie może teraz od tak pójść
do jego domu, jakby była zdesperowana. Postanowiła przeczekać do następnej
niedzieli. Spojrzała na bilecik z adresem tego tajemniczego arystokraty. Może
to byłby dobry pomysł, by go odwiedzić? Ale... Teraz było chyba nieco zbyt
późno. Na szczęście tylko w kwestii pory dnia. Zbyt długo czekała na Gilberta,
by teraz, prawie na noc, zajmować sobą czas Rodericha. Elrzbet postanowiła za
tydzień, od razu, jak tylko Gilbert się spóźni, pójść i wyjaśnić z nim tą
sprawę. Jeśli nic z tego nie wyjdzie to chociaż będzie miała czas na odwiedziny
u Rodericha.
~*~
Arystokrata
wciąż czekał na swą muzę. Co dzień powstawał kolejny fragment jakże
olśniewającej melodii, w którą przelewał swe uczucia, jakie pojawiały się w
jego sercu, wraz z myślami o niej. Nie miał nadziei na to, że kiedykolwiek
przyjdzie do niego. A i on nie miał jak jej odwiedzić. Zostało mu więc biernie
czekać na cud.
~*~
Minął
tydzień, więc kobieta znów czekała na wizytę przyjaciela. Jednak, gdy było już
pół godziny po ustalonej przez nich porze straciła cierpliwość i sama do niego
poszła. Zapukała do drzwi. On je uchylił i natychmiast zamknął. Zaczęła uderzać
w drzwi pięścią.
- Natychmiast otwórz! Jesteś niepoważny!
- Jak byłem poważny to uciekłaś, więc teraz też możesz sobie
iść!
- Tobie chyba coś odbiło!
- A może jemu, że Cię mi zabrał, co?!
- Jakiemu „jemu”, matole?!
- Temu paniczykowi, który wtedy Ci dał chusteczkę! Widziałem
wszystko! Pobiegłem wtedy za Tobą!
- To mogłeś podejść bliżej a byś wiedział o co chodziło! I
dzięki, że mi o nim przypomniałeś. Właśnie zamierzałam do niego iść.
- A idź, wielka pani! Jak mnie nie potrzebujesz!
- Potrzebowałam Cię, gdy byłeś normalny. Nie potrzebuję
wielkiego dramaturga z bólem istnienia w każdej cząstce ciała!
- A idź do swojego paniczyka, divo od siedmiu boleści! –
dziewczyna zaś tylko prychnęła i udała się w tymże kierunku.
~*~
Nie
tylko ona przeżywała teraz koszmar. Kolejne próby zagrania symfonii były wciąż
trudne. A matka nieustępliwa. Po długich godzinach jego palce wręcz paliły
żywym ogniem. Bolały, jakby już dawno powinny odpaść. Czasem zdarzało mu się
mieć nadzieję, by tak się stało. Gdy już koszmar się skończył i otworzył drzwi,
chcąc wyjść na spacer ujrzał przy bramie piękną kobietę.
- To ona... – pomyślał i pobiegł otworzyć jej osobiście
wrota. Nie chciał czekać aż zrobi to służba.
- Przepraszam, jeśli panu przeszkadzam... Ja tylko... –
zaczęła niepewnie.
- Nie przeszkadza pani. To zaszczyt dla mnie panią gościć –
zaprowadził ją do środka, nakazał służbie zaparzyć najlepszej herbaty i
przynieść najlepsze ciasto.
- Proszę się nie kłopotać... I tak pewnie niedługo pan
będzie pan miał mnie dość...
- Na pewno nie – uśmiechnął się delikatnie. – Jest pani zbyt
piękna, by znudzić się jakiemukolwiek artyście.
- Jest pan artystą...? To takie wspaniałe... Czym pan się
zajmuje?
- Gram na fortepianie. Ale czasem mam ochotę z tego
zrezygnować...
- Proszę tego nie robić! Świat wiele by na tym stracił.
- Nie słyszała jeszcze pani jak gram. Myślę, że świat
jedynie by na tym zyskał.
- Więc proszę mi to udowodnić.
- Dobrze. Zagram melodię, którą wymyśliłem z myślą o pani –
znaleźli się w pokoju z fortepianem. Zdjął rękawiczki, by lepiej wyczuć
klawisze, co mu zawsze ułatwiało grę. Robił tak tylko w domu, bo był tam sam i
nikt nie patrzył na jego palce, które były tak zmaltretowane i wychudzone przez
ciągłe kary stosowane przez jego matkę.
- Co się panu stało?! – kobieta bez zastanowienia znalazła
się przy nim i chwyciła delikatnie jego dłonie.
– Bardzo boli?
- Tylko trochę... To nic poważnego...
- Zaraz panu to jakoś opatrzę... Trzeba to schłodzić... –
zaimponowała mu otwartość i opiekuńczość tej piękności. Potem spokojnie patrzył
na jej poczynania, gdy doprowadzała jego dłonie do ładu. Zawsze marzył o kimś,
kto by się nim opiekował. Tego dnia, mimo iż to ona miała zwierzyć się jemu,
było na odwrót. Odpowiedział na wszystkie jej pytania, opowiedział o swym
życiu. A ona starała się dawać mu rady, współczuła mu. W końcu czuł, że może
być dla kogoś ważny.
~*~
Czas
mijał. Kobieta zakończyła już swe nauki, więc codziennie miała czas też dla
siebie. Należało zacząć szukać dla niej męża. Ona sama również nie wiedziała,
czy myślała o kimś w tej roli. Gilberta znała wystarczająco długo, jednak to,
co działo się ostatnio, gdy ignorował ją, a próby kontaktu z nim kończyły się
jedynie kłótniami, skutecznie odrzekało ją od tego pomysłu. Zaś ten bezbronny,
tak niewinny i kochany Roderich... Nie znała go zbyt długo, jednak miał
wszystkie cechy, które według niej powinien mieć idealny mąż. Mogła się nim
zaopiekować, nie być pod niczyją kontrolą. Gilbert na pewno traktowałby ją
gorzej, przez sam fakt tego, że była kobietą... Lub wcale nie widziałby w niej
kobiety. Zniknął. Na pewno już dawno jej nie kochał. Nie wiedziała, że problem
rozwiąże się dość szybko.
~*~
Roderich
rozmyślał nad przyszłością. Jakiś czas temu odbył się pogrzeb jego matki. Teraz
był wolny, ale i samotny. Kto powinien zająć miejsce jedynej kobiety w jego
życiu? Nie musiał się nawet nad tym zastanawiać. Oczy w kolorze nadziei i ten
piękny uśmiech. Tylko jedna kobieta mogła mieć miejsce w jego sercu. Wkrótce,
gdy przyszła go odwiedzić, oświadczył się jej. Nie nalegał, dał jej czas do
namysłu. Był nieco smutny, gdy nie zgodziła się od razu. Jednak udał, że nie
wywarło to na nim wrażenia, zajął się graniem dla niej kolejnej melodii.
~*~
- Więc jednak go wybrałaś! – krzyknął albinos podchodząc do
przemierzającej ulicę zielonookiej kobiety.
- O, jakiś Ty mądry! Wszystko zawsze musisz wiedzieć! Tylko
nie to, co powinieneś! I jeszcze nikogo nie wybrałam
- Jak to nie?! Oświadczył Ci się! A ja?! Ile lat przy Tobie
byłem?! Nagle na wiosnę nowy kwiatek wyrósł to już inne nie potrzebne?!
- Poprzedni kwiatek okazał się chwastem. Gdybyś był przy
mnie, gdy tego potrzebowałam... Wróć! To przez Ciebie potrzebowałam jego!
Gdybyś tylko miał trochę oleju w głowie!
- Tak?! A kto uciekł, gdy tylko został pocałowany?
- To może trzeba było się zainteresować później, czy
wszystko jest dobrze, a nie tylko zamykać drzwi?!
- Drugi raz nie popełnię tego błędu – powiedział i pocałował
ją brutalnie, ale również bardzo namiętnie. Gdy tylko się rozdzielili nawet nie
spojrzał na szok malujący się na jej twarzy. Odepchnął ją i odbiegł w tylko
sobie znanym kierunku.
~*~
Trudno
jej było zdecydować o swych uczuciach. Przez jakiś czas unikała wychodzenia z
domu, by nie spotkać żadnego z jakże bliskich jej sercu mężczyzn. Może Gilbert
miał rację? Może poszła za Roderichem tylko dlatego, że on się jej „znudził”?
Nie... To nie było tak... To on ją zostawił... Ale teraz... Teraz chciał
wrócić... Ale w jaki sposób? Usta wciąż ją bolały po pocałunku. Więc on chciał
ją zdominować. Przy nim na pewno nie byłaby tak wolna jak przy Roderichu.
Arystokrata na pewno traktowałby ją z szacunkiem. Nie wymagałby posłuszeństwa,
a jedynie jej obecności i miłości. W dodatku rodzina bardzo nalegała, by
przyjęła jego oświadczyny. Nie mogła ich zawieść. Odpowiedź mogła być tylko
jedna.
~*~
Musiała
jednak powiedzieć o tym swemu przyjacielowi. Nie mogła zostawiać go w
niewiedzy. Nie mogła mu tego zrobić.
- Gilbert... Ja... Ja już wybrałam... – pokazała mu
pierścionek na swym palcu. Zaręczyny nie były jeszcze oficjalne, a ten
pierścionek jedynie maleńką namiastką tego, co miała dostać. A i tak był wart
więcej niż to, co albinos zjadał w ciągu całego miesiąca. Ba! Nawet roku!
- Więc jednak? Czemu? – nie wydawał się być wściekły...
Raczej smutny.
- Wiesz Ty... Ty jesteś dla mnie przyjacielem. Potrzebuję
przyjaciela... Ale on... On traktuje mnie tak, jak zawsze marzyłam, by
traktował mnie mężczyzna. Nie zostawię Cię. Jednak zostaniemy przyjaciółmi.
- Rozumiem... Bądź... Bądź z nim szczęśliwa... Zaproś mnie
na ślub i w ogóle... Tylko... Nawet nie miałbym w czym pójść na tak
arystokratyczną uroczystość.
- Mógłbyś przyjść nawet w pocerowanych gaciach, ważne, żebyś
był – zaśmiała się i zmierzwiła mu włosy. – Uszyję Ci coś ładnego.
- Dz-dziękuję... J-ja... Ja już pójdę, mam wiele rzeczy do
zrobienia... Muszę Ci kupić prezent ślubny i w ogóle... – jego dłonie drżały.
- Nic nie musisz – przytuliła go. – Och, to chyba ostatni
raz, gdy mogę Cię tak po prostu objąć... I to właśnie jest najlepszy prezent –
jednak on wyrwał się i uciekł. Tak szybko, że nie zdążyła zauważyć łez w jego
oczach.
~*~
Wkrótce
odbyły się huczne zaręczyny. Erzbet... A raczej Elizabeta była być może jedną z
najszczęśliwszych kobiet na ziemi. Będzie najszczęśliwszą zaś wtedy, gdy stanie
na ślubnym kobiercu i zostanie panią Edelstein. Nie wiedziała jednak, że na jej
ślubie zabraknie jednej, tak ważnej dla niej osoby. I że to spotkanie, tak
krótkie było ich ostatnim.
~*~
W
tydzień później z rzeki wyłowiono ciało. Młody mężczyzna, albinos. Przyczyna
śmierci: utonięcie. Jednak powód pozostał nieznany. Podejrzewano samobójstwo,
jednak ludzie, którzy go znali twierdzili, że nigdy by czegoś takiego by nie
zrobił. Wierzyli bardziej, że jedna z wielu osób, z którymi miał na pieńku
mogła chcieć się go pozbyć. Rozpoczęło się szukanie sprawcy. Jednak jedna osoba
wiedziała, że była nim sama ofiara.
- Czemu mnie opuściłeś...? – pytała spoglądając z mostu na
odbicie księżyca w rzece. – Bo ja opuściłam Ciebie? Przecież miałeś... Miałeś
być na moim ślubie... Na pewno... Na pewno byś został ojcem chrzestnym mojego
pierwszego dziecka... Wiesz, czuję, że to byłby syn... Tak... Taki urwis,
zupełnie jak Ty... – upadła na kolana i zalała się łzami. Młody arystokrata
ukucnął przy niej i objął ją ramieniem.
- Wiesz... Czuję, że on Cię nie zostawił... Może niedługo
znów go ujrzysz... Mówiłaś, że miał czerwone oczy, prawda? Może jest teraz w
każdej czerwonej rzeczy w okół Ciebie? Wiesz... Nasza krew też jest czerwona.
On jest teraz w Tobie – kobieta wybuchnęła jeszcze głośniejszym płaczem i
wtuliła się w przyszłego męża.
~*~
Ich
ślub odbył się w rocznicę dnia, w którym się spotkali. Nie była to huczna
uroczystość. Być może została przygotowana z rozmachem, goście bardzo się
cieszyli będąc na niej. Lecz sami państwo młodzi pogrążeni byli w zadumie.
Czuli pustkę. Kobieta dlatego, że straciła swego najdroższego przyjaciela tak
niedawno. Mężczyzna, bo czuł się jej niegodny, nie mogąc dać jej pocieszenia.
Powoli
jednak żałoba mijała, a oni żyli tak jak żyje każde małżeństwo. Pojawiło się
dziecko... Albinos... W trzecią rocznicę śmierci jej przyjaciela urodziła
chłopca tak podobnego do niego. Nie zastanawiała się długo nad imieniem.
- Witaj z powrotem, Gilbercie – powiedziała tuląc dziecko do
siebie. Jej mąż jedynie się uśmiechnął i pocałował chłopca w główkę.
- Bądź tak silny jak ten, po kim masz imię. Tym razem uda Ci
się zaznać szczęścia. Będziesz żył długo i szczęśliwie.
~*~
Czemu
ludzie twierdzą, że po śmierci idzie się do jednego miejsca i zostaje się w nim
na zawsze? Czemu samobójcy uchodzą za potępionych? Czemu mielibyśmy zostać
pozbawieni możliwości naprawy naszych błędów? Czemu mamy cierpieć wiecznie za
to, że nie wytrzymaliśmy cierpienia za życia? „Nie można wejść dwa razy do tej
samej rzeki.” Mam nadzieję, że nie można też w niej dwa razy utonąć. Pamiętaj, życie to krąg. Powiedz mi, gdzie
krąg się kończy? Gdy tylko wykona jeden obrót natychmiast robi następny.
Granica jet tylko umowna, kreska narysowana dziecięcą dłonią, poprawiona dłonią
starca. Jednak wszystko zaczyna się od początku bez naszej świadomości i
kontroli. Więc, gdy wydaje Ci się, że znów spotkałeś osobę, która umarła dawno
temu, a teraz nagle widzisz znów jej oczy w ciele dziecka, porozmawiaj z tym
dzieckiem. Na pewno zaprzyjaźnicie się znowu. „Znowu”, bo przecież już się
znacie, prawda?