Translate

piątek, 26 lipca 2013

Historia poza tematem numer sto czterdzieści osiem: Życiodajna krew - Część ósma.

Nienormalność staje się normalnością, a dziwactwa rutyną.

Życiodajna krew
Część VIII

Jak często rozwiązanie mieliśmy na wyciągnięcie ręki, lecz byliśmy zbyt zajęci, by ją ku niemu wyciągnąć? Jak często mieliśmy dłonie pełne nieistotnych bogactw i nie złapaliśmy w nie naszych marzeń? Czasem jednak chwytamy się iluzji szczęścia niczym pajęczej nici, mając nadzieję, że uda nam się dzięki niej wyjść z dna studni rozpaczy, w której się właśnie znajdujemy. Każdy pragnie podążyć ku szczęściu, nie zdając sobie sprawy, że na końcu pajęczej nici jest sieć, w którą się zaplączemy, czekając na swój koniec.
Oni jednak nie przejmowali się swym losem. Znany był im od zawsze, krótkie tchnienie czy wieczność. Wiedzieli dobrze, co ich czeka, jak długo potrwa to, co tak dobrze znają. Chcieli jedynie, by dni wypełnione były czym innym niż jedynie rutyną. Jednak to właśnie odmienność stała się normalna, a wariactwo przeistoczyło się w codzienność. Nigdy nie odstępowali pewnego rytuału. Raz w tygodniu, w sobotni wieczór spotykali się w tym samym miejscu. Mieszkanie błękitnookiego było wtedy puste, wypełnione jedynie nim samym i jego myślami. Jego klientki musiały iść wcześnie spać, by na niedzielnej mszy wyglądać pięknie u boku swych mężów, tak więc nie mogły tej jednej nocy spędzać właśnie z nim. Choć inne dni często wypełnione były zapachami odmiennych damskich perfum, ten jeden zawsze był wolny od tej woni. Ten dzień przygotowany był na wypełnienie go wonią wina i krwi. Tak też działo się zawsze. Takie same krople wciąż spływały podobnymi sobie torami, rozsiewając zapach potępienia. Czy to był smak zatracenia? Sami wybrali dla siebie tę drogę i nie planowali z niej zejść.
Ich codzienność była przewidywalna i powtarzalna. Każdy dzień, tydzień, miesiąc wyglądał tak samo, być może zmieniając się jedynie odrobinę. Poznanych, mijanych twarzy było wiele, zapamiętana nie została żadna. Jedynie dźwięk ich wzajemnych kroków zapadł im w pamięć, potrafili rozpoznać go choćby pośród burzowej nocy. Tak też czy deszcz skraplał ulice, czy księżyc świecił w pełni, niezależnie od nęcącej woni kwiatów czy trudnego do przebrnięcia śniegu, zawsze o tej samej porze otwierały się drzwi mieszkania w kamienicy. Gdy mieszkaniec tego miejsca był w pełni sił noc wypełniały rozmowy i spełnienie ich niepisanego układu. Gdy jednak nieco niedomagał, gość jego opiekował się nim, dopóki nie poczuł się lepiej. Zupełnie jakby obdarowywał go nieśmiertelnością, odganiając choroby jak tylko mógł najlepiej. Czasem zazdrościł mu tych nocy, wypełnionych gorączką, gdy szeptał do niego, co chciałby zrobić, gdy tylko będzie do tego zdolny. On sam nigdy nie rozumiał wagi życia. Egzystował z dnia na dzień, bez planów, bo w końcu i tak zdąży zrobić cokolwiek by chciał, bez marzeń, bo nie były mu nigdy potrzebne. Za każdym razem, gdy tylko błękitnooki wyzdrowiał on sam zaczynał go pilnować, by zrobił to, czego jak w czasie gorączki twierdził, zrobić by nie zdążył a pragnął. Później znów wszystko wracało do normy i jedynie w dzień ten wyznaczony znów widzieli swe twarze, czuli swój zapach.
Nic nie zmieniało się czas bardzo długi. Postanowienia swe dawne wypełniali dzień po dniu, wszystko było sobie podobne. Jednak było pewne, że nic nie może trwać wiecznie. Ludzkie pragnienia i zmęczenie duszy musiały zawsze wyjść na jaw w odmętach umysłu. Czasem nieco tęsknili za normalnością, gdy idąc ulicą widzieli szczęśliwe rodziny. Choć żyjąc tak, jak teraz, czy też wręcz nieżywym wciąż w potępieniu będąc, nie mogli nawet marzyć o szczęściu i roześmianej dziecięcej twarzyczce, to często w dni te samotne, siadali przy oknach swych domów i spoglądali w gwiazdy, marząc, by oddać nieśmiertelność, by oddać bogactwo, za choćby jeden dzień wypełniony śmiechem młodej kobiety i tupotem małych stópek. Czy normalność nie była im dana? Jeśli znaleźliby kogoś, kto ich zrozumie, jeśli porzuciliby to, co robią teraz, może spełniliby te marzenie, nawet, jeśli poświęcając tak wiele. Dni więc mijały na odrzucaniu marzeń i wmawianiu sobie, że to, co mają jest tym, co daje im szczęście. Okłamywali siebie, mówiąc wciąż, że mają wszystko, czego pragną, a to, o czym marzą jest tylko mrzonką, iluzją chwilową. Jak długo jednak potrwa nim kłamstwo stanie się prawdą i wyprze ją z umysłu wypełnionego samotnością?

Dni wypełniały tysiące małych obowiązków, noce zaś przynosiły samotność i smutną konieczność dbania o swą pustą egzystencję. Jednak po co miała ona trwać, gdy nie miała sensu? Należało więc znaleźć jej sens, znaleźć to, co mogłoby być marzeniem. Tak więc obaj ustalili jedną wspólną zasadę, zerwą swój układ, jeśli znajdą coś, co da im więcej niż on. Nie tylko iluzję, ale prawdę. Musieli znaleźć to, co ludzie nazywają szczęściem, być może miłością. Jednak jak długo zajmie im zrozumienie, że mają to na wyciągnięcie ręki? Jak długo przetrwa ten układ, nim otworzą swe oczy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz