Życiodajna krew
Część I
Noc
spowijała ulice miasta zwanego miłości stolicą. Choć żyć nie chciał tu nigdy,
tu przyszło mu spędzić wieczność. Ciche kroki na mokrej od deszczu drodze.
Ostatnie powozy znikały w zaułkach, dowożąc swych pasażerów do domu. Ale on nie
miał domu. Wyglądał, jakby jedynie wiosen temu kila w dorosłość pierwszy kro k
postawił, lecz pamiętał czasy, gdy jeszcze nawet pradziadów ludzi w okół nie
było na świecie. Pamiętał czasy, gdy dziewczęta młode za starców wydawano w
imię rodzinnych korzyści, pamiętał czasy, gdy setki stosów płonęły o świcie. A
teraz otaczały go damy ukazujące ludziom swe wdzięki w gorsetach i dekoltach,
słyszał szum sukien i stukot obcasów. Jeszcze niedawno takie panny nazwane
byłyby nieczystymi, dziś pięknymi się zowią. Wiedział, że doczeka czasów, gdy
suknie te będą jedynie wspomnieniem, a plugawe ladacznice, które właśnie minął,
będą kiedyś codziennością, pozbawioną hańby. Nie chciał już o tym rozmyślać,
teraz były to inne czasy. Teraz w ojczyźnie jego grasował morderca Rozpruwaczem
zwany, on zaś również polować musiał tej nocy.
Nie był
jak te mroczne postaci w opowieściach, które mają mrozić krew w żyłach. Nie
rozróżniłbyś go od innych, których mijasz na co dzień. Słońce? Cóż, nieco
przeszkadza, otumania, jednak nie zabije go. Nie od razu. Po prostu będzie się
szybciej starzał. On też się starzał, jak każdy, ale bardzo szybko. Myślicie,
że to absurd? Starzejące się dziecię nocy? Młodość i życie czerpał z ludzkiej
krwi. Teraz rozumiecie prawda? To jak uzależnienie. Mógł pozwolić sobie starzeć
się i umrzeć, mógł zasnąć na słońcu i czekać, aż stanie się starcem i odejdzie
w spokoju. Ale nie chciał tego. A raczej nie potrafił sobie na to pozwolić. Gdy
czuł, że czas jego ciała rusza do przodu, że w ciągu dni kilku znów starzeć się
zacznie, czuł ból ogromny i pragnienie. Zupełnie jakby pijakowi wódkę od ust
odjąć. Choćby to było dla niego najlepsze, on nie może przestać o niej myśleć i
jej pragnąć. Wiedział, że przeżył już zbyt wiele, że wspomnienia mieszać się
zaczynają, a samotność zabija boleśniej niż noży tysiące, jednak nie był w
stanie porzucić tej marnej egzystencji. Zabić go nie było można. Gdy krwi się
napił, jego ciało zatrzymywało się w czasie. Może nie całkowicie, lecz oddalał
się od śmierci. Mógł jeść, spać, żyć jak zwykły człowiek. Jednak nie musiał.
Nie czuł głodu przez dni kilka, sennym nie był również, gdyby nóż w pierś mu
wbić, rana zagoiłaby się szybciej, niż umrzeć by zdołał. Lecz działanie krwi
krótkie, tygodni jedynie parę. A wtedy należy pożywić się znowu, znaleźć
ofiarę. Ból głodu ogromnym się jawił. Mógłby nie jeść tygodni wiele, głód nie
byłby tak okropny. Lecz krwi brak palił trzewia jego ogniem żywym, jakby
przypominając mu, że przeklętym na zawsze będzie. Żywym i martwym jednocześnie
będąc, potępionym był i obiektem zazdrości. Samotnym jednak być musiał. Nikt
nie mógł znać go na tyle długo, by głód krwi ujrzeć, ani tym bardziej, by
zrozumieć, że żył zbyt długo. Do domu wrócić nie mógł, dzień mu nie sprzyjał,
noc zaś nie sprzyjała wyprawom. Sam z dala od domu, rodzina jego dawno w
grobach spoczywała, on jedynie grabarzowi spod łopaty czmychnął. Nieodpowiednią
poznał osobę, która zatruła go życiem, odbierając mu śmierć. Odejść więc
musiał, gdy wszyscy przekonani byli, iż martwym jest już dawno. Płacz swej
rodziny widział, lecz prawdy wyznać im nie mógł. Uciekł więc, gdy człowiekiem
był jeszcze, lecz być nim przestawał. Wiedział dobrze o tym, co stanie się
wkrótce. Zestarzeje się szybko i umrze nagle. Nie chciał tego, lecz ludzi
swoich krzywdzić nie chciał. Wkradł się pod statku pokład i wśród ciemności
przepłynął do wrogiego kraju. Jeśli zabijać, by żyć to wrogom jedynie życie
wolno odbierać. Tak więc żyjąc od teraz
w mroku, w każdej swego przeznaczenia godzinie, we wrogim państwie istniał.
Języka czy zwyczajów nie znał, nie potrzebował długo. Ofiary znajdował nocą,
szukał pijanych, bezdomnych, którymi nikt się nie przejmuje. Wypijał ich krew
do cna, by starczyło mu na długo, by skończyć ich marne istnienie. Jednak jego
własne stało się równie podłe i nic nie znaczące.
Jednak
wkrótce samotność dała się we znaki i niczym wędrowiec do wioski trafił.
Udawał, że chory, że z daleka pochodzi i długa droga przed nim. Chciał poznać
ten język, który zawsze był dla niego tajemnicą i łączył się jedynie ze złem we
wspomnieniach jego. Długi czas udawał
chorego, udawał, że na słońce wyjść nie może przez słabość. Nauczył się szybko
słów tego języka. Potępienie błogosławieństwem się stało, gdy zrozumiał, że
uczyć może się szybko, pamiętać długo, rozumieć wiele. On ponad ludzi geniuszem
się stał i wieczność miał trwać. Pobył w wiosce miesiąc może nim głód znów go
nie zmorzył. Uciekł wtedy ku miastu bliskiemu, by znów wśród nocy się błąkać i
pijanych krew wypijać, by śmierć ich przypadkiem się zdała, by zakończyć ich
nędzny żywot.
Jednak
powoli teraz rozumieć zaczynał. Starał się więc fałszywe imię sobie nadać.
Prawdziwego już nie miał, ten kim był nie żył już dawno. Więc, gdy czasy
nastały arystokracji, dom znalazł piękny, acz opuszczony. Powoli i z mozołem,
niezauważony przez nikogo, wykorzystał potępienie swoje. Mógł kraść wiele,
nawet imię, a nikt by nie zauważył... Tak więc skradł życie, skradł też skarby,
hrabiego, którego opuścili wszyscy. Udawał iż nim jest lecz zubożał, dlatego
też nie ukazuje się nikomu. I tak też dom piękny, który latami odbudował
należał od teraz do Arthura Kirklanda, lecz twarzy tejże osoby nikt nie znał i
nie pamiętał. Nikt nie przejął się też tym, że żył on zbyt długo.
Podkradał
więc nocą krew i kosztowności czasem, tak też przez nikogo nie zauważony, długo
mieszkał pod lasem. Pracy szukać nie musiał, na słońce wychodzić również.
Zaczął więc życie takie, jak w legendach pisane. Wśród nocy istniał, przed
dniem się chował. Tak było łatwiej, tak dłużej nie głodował. Żył sam nieznany
nikomu, pośród głuchego lasu, czasem jedynie miasto odwiedzając. Miasto się
rozrosło i dom jego stał się przedmieściem, ludzie mijali go często, więc on,
dla pozoru, czasem pojawiał się za dnia i ogrodem zajmował, pozdrawiając damy
napotkane. Jednak to sprawiło, że krwi moc zużywał szybciej. Noc więc coraz
częściej jego kochanką się stawała.
Tak też
tej nocy, wciąż samotny, unikając ludzi lat już setki, przedzierał się przez
uliczki miasta, które nazwano miłości stolicą. W oknie kamienicy światło ujrzał
i włosy jasne. Wiedział, że bliskość człowieka to odległe dla niego marzenie.
Nie mógł przecież powiedzieć prawdy, nawet, gdyby pokochać zdołał. Musiał być
sam, to jego potępienie. Kto by uwierzył w to kim jest, kto wytrwałby przy nim,
wiedząc co robi, kto też wytrzymałby, gdy głód by mu doskwierał? Nie był w
stanie nawet pomyśleć, że ktokolwiek chciałby być przy nim. Deszcz padał
nieprzerwanie, a on niczym szczur z kanału wyciągnięty, w tej ślepej uliczce
wpatrywał się w jasne włosy i wstążkę na nich błękitną. Osoba odwróciła się ku
niemu, okno otworzyła i uśmiechnęła delikatnie. Mężczyzna... Cóż, tym łatwiej
odejść będzie. Już krok zrobił ku wyjściu z uliczki, gdy usłyszał wołanie.
- Czemu tu pan stoi w deszczu? – zapytała osoba o oczach w
kolorze nieba południa. – Deszcz pada ciągle, pan już przemoczony. Daleko ma
pan do domu? Niechże pan wejdzie i się wysuszy! – osoba zbiegła po schodach
szybko, kamienicy wejście otwierając i siłą wręcz ciągnąc mężczyznę ku swemu
mieszkaniu. Lecz on nie wiedział kto teraz będzie ofiarą.
Mężczyzna
ten o oczach jasnych przeszłość, choć krótką, miał mroczną nieco. Urodził się
arystokratce z romansu jej z lokajem i od zawsze w okół siebie widział kłamstwo
i plugawość. Widział jak miłości iluzją można zdobyć wiele, jak pragną wszyscy
kochani być, a opuszczeni zostają. Widział matki swej samotność, gdy mąż jej
zapracowany ciągle, a romans wydać się nie może. Na szczęście chłopiec wtedy
podobny był do matki męża, ojciec jego prawdziwy oczy miał podobne to i uznali,
że ojciec jest właściwy. Nikt prawdy długo nie znał, hrabia był szczęśliwy, syn
w końcu się narodził, dziecię jego pierwsze. Lat wiele później na jaw wyszło,
iż on dzieci mieć nigdy nie mógł, a dziecię to syn lokaja. Matkę więc jego i
ojca, jego też samego z domu wyrzucono. Żyli czas jakiś pośród miastowych
biedaków, w hańbie i głodzie. Aż on zrozumiał jaka prawda tego świata była. Piękny
był, to przyznać mu trzeba, wykorzystać to zamierzał, znając dobrze zwyczaje
sfer wyższych. Damy samotne były, on zaś zalotnikiem być potrafił. Uwodził więc
je, gdy na samotne spacery wychodziły. Jednak wszystko ma swą cenę, nawet
miłości iluzja. Za romanse, za tajemnice, damy płaciły mu należycie. A on z
rodziną w kamienicy zamieszkał w mieszkaniu pięknym, choć nieco starym. I wciąż
tak zarabiał na życie, udając że pracuje godnie, noce spędza należycie,
spaceruje czasem jedynie dla zdrowia poprawy. I tak dorósł, rodziców potracił.
Lecz życia swego nie zmienił, kłamstwem się plugawił i zatracał w swej
obłudzie. Sam zaczął pragnąć więcej dam i pieniędzy. Samotność mu doskwierała,
gdy każda miłość kłamstwem była jedynie. Szukał więc następnej, szukał dam,
które chciałyby być przy nim. Jednak wiedział, że oszukałby je jedynie, dzień
spędzając z nimi, a noc z damami innymi. Tak więc pośród ludzi samotnym się być
zdawał, choć co noc inną kochankę w objęciach trzymał. Kochać nie mógł,
oszukiwać nie chciał, a prawda zbyt plugawa była. Młody wciąż był, lecz długo
wśród tej nocy i trudno mu było to porzucić, nie miał nawet jak znaleźć pracę
godną. Pieniądze oszczędzał, wiedział, że tak nie będzie mógł żyć wiecznie.
Chciał później to porzucić, pracę znaleźć godziwą, mieć żonę i dzieci. Jednak
teraz było to zbyt trudne, zbyt łatwo przychodziło to, co zdobył pośród nocy.
Gdy wtedy więc ujrzał mężczyznę pod swym oknem ucieszył się niezmiernie. Osoba
ta na biedną nieco wyglądała. Czy więc może skusi się na pomoc w niecnym nocy
procederze? Samotny, miłości i bogactwa pragnący. Jeśli taki on był mógłby jak
on zdobywać pieniądze od dam wielu, mógłby być przyjacielem jego. A cóż, może i
kimś więcej, gdy znudzeni kobiet wdziękami mogliby popaść w objęcia miłości
greckiej. Zaśmiał się sam do siebie czując, że znalazł ofiarę. Samotność swą
zabić musi, a on bronią odpowiednią ku temu będzie. Tak więc ku sobie go
zawołał, do mieszkania wprowadził, drzwi zamknął szczelnie. Teraz już mu nie
ucieknie...
Mrr, wąpierze. FrUKi ;^;
OdpowiedzUsuńStrasznie przeszkadzają powtórzenia. Przez to szyk przestawiony nabiera tyle patosu, że to aż parodyczne ;s Zwłaszcza rzuca mi się w oczy "jednak". Staraj się to jakoś zastąpić, bo nieraz się zdarza, że zdania obok siebie zaczynają się od tego słowa.
Pomysł spoko, historia postaci też. Francek-żigolak, huhu.
Bardzo ładnie pani pisze, dawno nie widziałam tu konstruktywnej krytyki, zwykle ludzie ślepo chwalą, albo obrażają bez przyczyny, ale pani bardzo ładnie napisała komentarz.
UsuńPisałam to po nieprzespanej nocy, a mam wiele ulubionych słów, więc mogło się zdarzyć praktycznie kopiowanie zdań. Postaram się zamieniać "Jednak" z "jednakowoż", które bardziej mi się podoba. Dziękuję, że zwrócenie uwagi.
Jest pani bardzo miłą i inteligentną osobą.