Ten, który skrywa zbyt
wiele
Część VII
Dwie
pary błękitnych oczu patrzyły ku sobie. Jedne, zwykle pełne szczęścia,
przesłonięte łzami, drugie, dziecinne, zbyt poważne jednak na swój wiek. Jak
wiele mogło zmienić się przez ten czas? Chłopak doskonale pamiętał swojego
brata z czasów, gdy był jeszcze zdrowy. Delikatne jasne włosy, duże błękitne
oczy, delikatnie zaokrąglona twarzyczka... A to, co widział teraz... Było
koszmarem... Oczy, tak ogromne w małej, wychudzonej twarzyczce, wyblakłe, zbyt
długie, nieco zmierzwione po śnie włosy... Nie tego się spodziewał. Wiedział,
że nie może się łudzić, że zobaczy brata niezmienionego, to było niemożliwe.
Jednak wciąż miał nadzieję, że będzie to zmiana na lepsze, jedynie nieco urosną
włosy, on będzie nieco większy. Ale nie spodziewał się ujrzeć małego ducha w
zbyt wielkim, szpitalnym łóżku. Tak jak zawsze on pocieszał swojego małego,
zapłakanego brata, tak teraz sam nie mógł powstrzymać łez. Nie chciał smucić
brata, chciał uśmiechać się i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Wiedział, że będzie. Ale wiedział też,
że nie będzie tak samo. Dni spędzone w takim miejscu jak szpital nie pozwalają
człowiekowi na choćby złudzenie szczęścia. Gdy człowiek, wcześniej spokojny,
nie myślał kompletnie o śmierci, planował na wiele lat w przód, tak człowiek,
który zbyt wiele czasu spędził w szpitalu zmienia swe życie w oczekiwanie na
śmierć, bojąc się, że gdy zaśnie, nigdy się już nie obudzi. Błękitnooki patrzył
w oczy swego młodszego brata, starając się odnaleźć choćby szczątki dawnego
blasku, jednak widział w nich jedynie pustkę. Przytulił go delikatnie, jakby
bojąc się, by go nie zniszczyć, niczym porcelanowej lalki i pozwalał, by
malutkie, zbyt chude dłonie, głaskały go uspokajająco.
W tym
czasie, patrzący na tę scenę zielonooki, myślał o tym, co on by zrobił, widząc
swego brata chorego. Od zawsze pamiętał, że był on strasznie silnym chłopcem,
nigdy się nawet nie przeziębiał. Ale... Gdyby to on był tu teraz? Jakby się
czuł? Pomyślał, że zaletą ich rozstania jest to, że nie widzi jego smutku.
Kiedyś, gdy go odzyska, da mu szczęście, którego dotychczas nie mógł mu
obiecać. Przypominał sobie, jak często nie było go całe dnie w domu, a gdy
wracał, witał go roześmiany chłopiec, tuląc się do niego. To było wręcz piękne,
mieć dla kogo i po co żyć. Potem, gdy mu go zabrano, czuł jakby stracił cały
sens życia, myślał tylko o tym, by go odzyskać. A teraz widział tych dwoje.
Myślał, że teraz może żyć też po to, by im pomagać, by widzieć ich szczęście.
Był szczęśliwy, patrząc na te tak podobne twarze, pragnął, by gościł na nich
uśmiech.
Tym
czasem rodzeństwo rozmawiało ze sobą o wszystkim, co stało się w czasie, gdy
się nie widzieli. Młodszy wydawał się być dużo dojrzalszy, nieco zbyt dorosły.
Nie miał zbyt wiele wesołych rzeczy do opowiedzenia. Czasem mówił trochę o jakichś
wypadkach, które wyglądały zabawnie, lecz śmiał się bardzo cicho, a te rzeczy
były jedynie głupstwami. Nie było w jego opowieści prawdziwego szczęścia,
jedynie chwile, gdy cierpienie nie było aż tak wielkie. Trochę mówił o jedzeniu
w szpitalu, o rzeczach, które przynosili mu rodzice, ale wydawał się nieco
wyblakły, w porównaniu z innymi dziećmi, jakie można spotkać w każdym innym
miejscu. Jego uśmiech wydawał się być zbyt sztuczny, zbyt pusty. Jakby już
dawno zapomniał jak powinno się uśmiechać szczerze. I starszy brat to widział,
głaskał go delikatnie po głowie, choć to on wyglądał teraz na tego, który
potrzebuje pocieszenia. Wiedział dobrze, że te wesołe wspomnienia to jedynie
maska, a chłopiec ma wiele rzeczy do opowiedzenia, które przemilcza, by go nie
smucić. Nie chciał, by musiał trzymać to w sobie, więc poprosił, by mówił
wszystko. Chłopiec westchnął cicho i wtulił się w niego, a po chwili, nieco
zamyślony, zaczął opowiadać coś, czego nikt nie chciałby słyszeć. Mówił o
małych dzieciach, które przychodziły tu tylko po to, by umrzeć. Opowiadał o
tym, jak widział maluchy, które wierzyły w to, że niedługo wyzdrowieją, a gasły
z dnia na dzień, by po tygodniu zwolnić już łóżko, ale nie wychodząc ze
szpitala. On wiedział, gdzie one szły. Widział jak je zabierano do innego
miejsca, jak ich rodzice płakali. Wiedział, że one nie wracały już do domów. I
cały czas miał świadomość tego, że jego też w każdej chwili mogą przykryć
prześcieradłem i sprowadzić do takiego strasznego miejsca. Nie znał szczegółów,
ale wyobrażał sobie, że to miejsce jest bardzo ciemne i zimne. Na początku
rodzice próbowali mu wmówić, że te dzieci były niegrzeczne i je uśpiono na
chwilę, by nie hałasowały, a potem rodzice je zabierali. Ale on widział
zapłakane matki i bezsilnych ojców, którzy podpisywali jakieś papiery,
rozmawiając z lekarzami. Nigdy za to nie widział przy nich dzieci. Wracali
sami, z oczami pełnymi łez. I on wiedział czemu. Wiedział, że te dzieci
umierały, doskonale to rozumiał. I rozumiał, że skoro umierały tak blisko
niego, to on też jest jednym z tych, którzy mogą umrzeć. Ale jednocześnie nie
tracił nadziei. Szybko zmienił temat mówiąc, że on przecież nie może umrzeć, bo
musi się nauczyć jeździć z bratem na dużych rowerach i jeździć z nim na
wycieczki. Starał się przypomnieć sobie, jak dobrze im było kiedyś, lecz ciągle
wspominał o tym jak teraz jest mu ciężko chodzić i ciągle zasypia. Nawet w tym
momencie jego oczy powoli się zamykały. Więc jego starszy brat kazał mu się
położyć i trzymał go za rękę, dopóki nie zasnął. A później się rozpłakał.
Trzymał małą dłoń swego brata i rozumiał, jak wiele musiał przeżyć, jak bardzo
był smutny i jak bardzo różnił się od tego małego, roześmianego chłopca,
którego on pamiętał. Jednak nie ma możliwości, by cofnąć czas. Teraz należy
jedynie iść na przód.
Ślicznie. Był jeden malutki błąd, ale już poprawiłam ^-^
OdpowiedzUsuńTo takie smutne, ale dobrze, że jednak Kanadzia, żyje..Może jako duszek, ale przy kochanym braciszku, chociaż częściowo wróci do siebie.
Jestem ciekawa, co dalej napiszesz...
Podpisuj się jak poprawiasz, tak jak się betę pisze.
UsuńKanada jest tutaj symbolem nadziei, nawet, gdy wszystko wydaje się kończyć, tak naprawdę się dopiero zaczyna. Nie wolno się nigdy poddawać, nawet, gdy płomień nadziei staje się jedynie maleńką iskrą, to nigdy nie zgaśnie i musimy chroni ją przed deszczem rozpaczy.
A przy nowym rozdziale się popłakałam... Tak, pisałam i mi na okulary kapało...