Ten, który skrywa zbyt
wiele
Część VI
Spotkanie
jest czasem trudniejsze od rozstania. Gdy widzi się wiele zmian, których
przebiegu nie mogliśmy obserwować i jest już zbyt późno, by im zapobiec. Gdy
ktoś odchodzi zawsze mamy nadzieję, że nic się nie zmieni, że wkrótce znów się
spotkamy i wszystko będzie tak samo jak dawniej. Lecz wtedy, gdy zmieniło się
już wszystko i widzimy jak mało z dawnego czasu pozostało w istnieniu, nie mamy
już nadziei na to, by wrócić do tego, co ukochaliśmy. Przez czas rozłąki snujemy
plany spotkania, myśląc, że będzie to najpiękniejszy dzień w naszym życiu,
dzień odzyskania nadziei i stworzenia nowych wspomnień. Lecz czasem ten dzień
staje się czymś zupełnie innym.
Nadszedł
dzień, gdy rodzice starszego z chłopców przyjechali, by choćby chwilę być w
domu i, by później wrócić już z dwojgiem towarzyszy do szpitala. Błękitnooki
namówił swego przyjaciela, by nie wracał na czas powrotu rodziców do swojego
domu. Jednak było to strasznie trudne, zielonooki wciąż powtarzał, że
wyglądałoby to skrajnie podejrzanie i on wolałby nie przeszkadzać w ich
spotkaniu. Jednak ostatecznie zgodził się wrócić do domu dzień wcześniej, a gdy
już rodzice starszego będą na miejscu, „odwiedzić” go i być może zostać też na
noc, by wyglądało to całkowicie naturalnie.
Zielonooki
przyszedł zgodnie z obietnicą. Jego przyjaciel uśmiechał się delikatnie,
patrząc na niego. Wprowadził go do domu, w którym byli jego rodzice. Matka
chłopaka tak strasznie przypominała młodszemu jego własną. Choć były
jednocześnie tak różne. Obie miały blond włosy, gdy jego wciąż je ścinała,
mówiąc, że jedynie przeszkadzają, ta kobieta miała włosy spadające długimi
pasmami do kolan. Te same błękitne oczy, które u jego matki często podkrążone
były z niewyspania, u matki jego przyjaciela były duże i delikatnie podkreślone
makijażem. Pamiętał, że jego matka była piękna, choć nigdy zbytnio zadbana,
raczej wciąż zabiegana i przemęczona. Zastanawiał się, czy gdyby mogła, stałaby
się takim aniołem jak ta kobieta. Z drugiej strony ojciec jego przyjaciela
wcale nie przypominał jego własnego. Gdy jego tata był silnym, dość sporym
mężczyzną, ten przypominał nieco szmacianą lalkę, jakby miał zniknąć przy
najmniejszym podmuchu. Tak samo różniły się włosy, mimo tego samego, jasnego
koloru. Jego ojciec zawsze ścinał je tak, że były ledwie widoczne, a ten
mężczyzna miał włosy spadające falami na ramiona, zupełnie jak u jego syna.
Pozostały oczy, różniące się od siebie kolorem, te były błękitne, a te, które
wspominał szmaragdowe. Nie wiedział, czemu próbował porównywać ich rodziców,
może dlatego, że oni różnili się dość znacznie, choć wydawałoby się, że mogliby
być podobni. I zastanawiał się, czy brat błękitnookiego może przypominać jego
własnego brata. Wyobraził sobie dwóch, bardzo podobnych do siebie małych
chłopców, bawiących się razem i ich samych, opiekujących się nimi. Taki widok
byłby bardzo piękny. Nieco się zasmucił, a wtedy poczuł, jak ktoś położył dłoń
na jego ramieniu.
- Więc... Arthurze... Tak się nazywałeś, prawda? – był to
ojciec jego przyjaciela, który jego imię wymówił z pewnym trudem. „R” brzmiało
wysoce francusko... – Nasz syn wiele nam o Tobie od jakiegoś czasu opowiadał.
Mówił też, że ciągle nie chciałeś się zgodzić przyjść tutaj, gdy my
wracaliśmy... To naprawdę wielka szkoda, że nie mogłem poznać Cię wcześniej –
mężczyzna był nieco spięty.
- Ach, przestań go tak stresować – do mężczyzny podeszła
kobieta i delikatnie pacnęła go w czoło. – Arturek nam się jeszcze pochoruje od
Twojego gadania. Wyglądasz na bardziej przerażonego od niego. Zupełnie, jakbym
widziała pierwszy dzień Matta w szkole – kobieta nachyliła się nad młodzieńcem.
– To jak, Arthurze, zajmujesz się dobrze naszym synkiem, prawda? Mówi o Tobie o
wiele więcej niż o jakiejkolwiek dziewczynie w jego życiu. Zastanawiam się czy
kiedyś nie zostanę Twoją teściową! – kobieta zaśmiała się dźwięcznie, a chłopak
spurpurowiał. Zaś Francis nieco posmutniał. Wiedział, że teraz musi temu
wszystkiemu zaprzeczyć, wyjaśniać, że są jedynie przyjaciółmi, choć wcale tak
nie było. Nie chciał okłamywać rodziców, a jednocześnie nie chciał złamać słowa
danego przyjacielowi. – Ach, ale nasz kawaler to nam pewnie niedługo wnuki
przyniesie! Tyle dziewczyn za nim biega, że się kijem odganiać musi! Ty pewnie
też się już boisz z domu wychodzić, bo się jakieś panny po krzakach na Ciebie
czają – blondynka pogłaskała zielonookiego po głowie, jednocześnie, całkiem
nieświadomie, odganiając problem, jaki się stworzył przez jej słowa.
Rodzice
Francisa traktowali Arthura bardzo dobrze. Zupełnie jakby był ich własnym
synem. Jemu również kilka razy zdarzyło się, w zamyśleniu, nazwać ich „mamą”
lub „tatą”. Zauważył, że kobieta poprawnie wymawia jego imię, bez użycia
dziwnego „r” jak robił to jej mąż. Z opowieści Francisa wynikało, że jego
rodzice poznali się we Francji i tam też się urodził on, lecz później wrócili
do domu rodzinnego matki, położonego gdzieś pod Londynem. Z tego wynikało, że
był dwóch narodowości, choć trudno było w nim znaleźć jakąkolwiek cechę
angielską. Zaś jego brat urodził się niespodziewanie, podczas wakacji w
Kanadzie. Od zawsze był bardzo nieśmiały, nawet zanim się narodził. Francis
tłumaczył, że istnieje coś takiego jak ciąża, której prawie nie widać, mówił,
że jego matka wtedy wyglądała jakby jedynie nieco przytyła, była delikatnie
zaokrąglona, ale nie wyglądało to na nic dziwniejszego niż pamiątka po zimie.
Aż nagle, w czasie, gdy zwiedzali uliczki Kanadyjskich miast źle się poczuła. I
jeszcze tego samego dnia Francis został starszym bratem. Mały Matt był zupełnie
niezauważony już wtedy, gdy jego istnienie powinno być bardzo widoczne.
Nazwisko, zamiast jak starszy, po ojcu, otrzymał po matce, która chciała, by
również jej nazwisko przetrwało dłużej, a nie zniknęło przez dziwne zwyczaje
nadawania nazwisk dzieciom. I tak też rodzeństwo nazywało się Francis Bonnefoy,
zupełnie jak przykład podręcznikowego Francuza i Matthew Williams, który za to
pojawił się niespodziewanie, gdy w Kanadzie było nieco zbyt chłodne lato.
Zielonooki
przypomniał sobie, że tak samo było z nim i jego bratem, choć ten od początku
był strasznie głośny. Gdy jeszcze ich mama nosiła go pod sercem tak strasznie
kopał, że ciągle była w szpitalu z powodu zbyt silnego bólu. Młody zaś urodził
się dopiero kilka dni po tym, jak zawieziono ją do jakieś kliniki w Ameryce.
Wydawało się, jakby uparł się na ten kraj, bo było to dużo po terminie i
dlatego też matka znalazła się w tamtym ośrodku. Jako, że musiała jechać tam
sama, w stresie jako nazwisko dziecka podała swoje. I tak też zostało, choć
później, by nieco przeprosić za ten błąd męża, nadała chłopcu drugie imię, po
dziadku ze strony ojca. I tak też jako młodszy brat, urodzonego w deszczową,
londyńską noc, pojawił się rozwrzeszczany, nafaszerowany dziwnym jedzeniem
Alfred F. Jones. Cóż, ten świat pełen jest niespodzianek...
Jednak,
już schodząc do spraw bardziej przyziemnych, przyjaciele wraz z rodzicami
starszego wkrótce pojawili się w szpitalu, by spotkać to małe, słodkie
nieszczęście, ciężko naznaczone przez los. Rodzice, doskonale już wiedząc,
gdzie należy się udać, po chwili zaprowadzili ich do pokoju, w którym spało to
małe dzieciątko. Jednak... zbyt małe. Francis spojrzał na swego brata, jakby
zobaczył ducha. Ze łzami w oczach przyglądał się wychudzonym, kościstym dłonią,
wielkim oczom, w zbyt małej twarzyczce i nieco zwichrzonym, przydługim włosom.
Chłopiec wyglądał jak anioł śmierci. Piękny, jak przystało na jego brata,
jednak wyniszczony jak miasto po dżumie. Chłopak upadł na kolana przy łóżku
swego brata i cicho zapłakał, a wtedy ogromne oczy się otworzyły, a maleńka
rączka dotknęła jego włosów.
- Kocham Cię, braciszku, wiesz? – błękitnooki spojrzał w
oczy swemu młodszemu bratu. Tak bardzo za nim tęsknił, a te wielkie oczy były
teraz tak zamglone wycieńczeniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz